Show publication content! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl
Transcription
Show publication content! - Biblioteka Multimedialna Teatrnn.pl
KWARTALNIK SPOŁECZNO LITERACKI L U B L I N , S T Y C Z E Ń - C Z E R W I E C 1953 R O K X I I (XX) N R 1 - 2 (87-88) T R E Ś Ć Str. SŁOWO WSTĘPNE / . . . KONRAD BIELSKI ^Trzydziesty ósmy równoleżnik EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI: Kronika JMP Woyszy . . 1 . 2 . . . 6 STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI: W jurgowskiej karczmie . • . . 12 JERZY MIECZYSŁAW RYTARD: Żegocie zaśpiew należny . . . 12 ZYGMUNT MIKULSKI: . . . . Nie-wiosna kwietniowa i co powiedział księżyc. wiosenne, Z Wizytą w Serocku . . . . . . . Sprawy . . 13 JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI: Godzina przed świtem 16 STEFAN WOLSKI: Warszawski rachunek, Skrzypaczka 22 MAREK ADAM JAWORSKI: F. S. C. 24 WACŁAW GRALEWSKI: Meteor 25 KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: Obłoki i opoka 32 STEFAN ZARĘBSKI: Apostrofa 33 HELENA PLATTA: Abecadło Chopina . 33 RYSZARD LISKOWACKI: Do żołnierza francuskiego walczącego w Vietnamie . . 37 MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: O klimatach teatralnych 39 KONRAD EBERHARDT: Opowieść o człowieku i cementowni 43 LUBOMIR DMITERKO: W Belwederze — przeł. A n d r z e j HOMER: Odyseja — przeł. J a n Cesarz . . Parandowski ALEKSANDER PUSZKIN: Topielec — przeł. J a d w i g a Bachczyseraju — przeł. S t a n i s ł a w . . Ważewska; . Do Jazykowa — przeł. K a z i m i e r z Andrzej MIKOŁAJ JAZYKOW: Muza, Geniusz, ***, Do niańki Do Le- Jaworski KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: W 150-lecie urodzin Jazykowa . A. S. Puszkina, 57 Fontanna ducha domowego, Do Boratyńskiego, Do niani — przeł. L e o p o l d . . . . 61 67 Trigorskoje, Żeglarz, Pożar, Do poety, Pieśń, Do moich wierszy — przeł. K a z i m i e r z CZESŁAW ZGORZELSKI: Tiutczew po polsku . Strumpf-Wojtkiewicz; Inny już jestem, Elegia, ***, Wodospad, 48 49 PROSPER MERIMfiE: Lazaret — przeł. A n n a J a k u b i s z y n win; . . Andrzej . . Jaworski . » MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: Polskie szaty komedii „Niedorosl" . NAZIM HIKMET: Opowieść o Turcji — przeł. Z a ł o g a Nr 1 69 76 . . . 80 86 (c. d. na 3 str. okładki) z7 1 KAMENA KWARTALNIK ROK XII (XX) S PO Ł EC Z NO - LiTERA C KI LUBLIN, STYCZEŃ - CZERWIEC 1 9 5 3 Nr 1 - 2 ( 8 7 - 8 8 ) 1—2), wznowionej jako organ Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Na przestrzeni tego czasu zaszły wydarzenia, które poruszyły do głębi społeczeństwo polskie, przyśpieszając proces jego dojrzewania politycznego. Aktywna rola, jaką w tym procesie powinna odgrwać literatura, wymaga od redakcji pisma literackiego takiego doboru materiałów, by uwydatniał on jak najprzejrzyściej siły napędowe postępu, typowe zjawiska naszego życia i perspektywy rozwojowe. Jest rzeczą jasną dla każdego, że Państwo Ludowe, gwarantujące w Konstytucji szczególną opiekę swym artystom i literatom, musi otrzymać od nich ekwiwalent w postaci rzetelnej, wytężonej pracy nad kształtowaniem dzisiejszej rzeczywistości środkami realizmu socjalistycznego. Maksimum dbałości o poziom ideologiczny i artystyczny materiałów zamieszczanych w piśmie literackim jest więc sprawą honoru jego redakcji. Zespół redakcyjny ,,Kameny" ma pełną świadomość odpowiedzialności, jaką wziął na siebie. Nie traci przeto z pamięci ważkich słów, które padły na XIX Zjeździe WKP(b): „Wielkie i szlachetne zadania stojące przed pracownikami literatury i sztuki można rozwiązać pomyślnie jedynie wówczas, jeśli wydamy zdecydowaną walkę tandeciarstwu w pracy naszych artystów i literatów, jeśli z dzieł literatury i sztuki wy pleni się bezlitośnie fałsz i zgniliznę. Ogromne obowiązki ciążą na naszych pracownikach literatury i sztuki w wielkiej walce o troskliwe pielęgnowanie tego, co jest nowe i promienne w naszym życiu społecznym, i o karczowanie tego, co zmurszałe i obumarłe" *). Wskazówki zawarte w tych słowach jakże przydatne są i w pracy literatów polskich! Majowa dyskusja w warszawskim Domu Literatów, poświęcona „Nowej Kulturze", wykazała nie tylko osiągnięcia, ale i braki czołovsego tygodnika literackiego, — przede wszystkim, jak stwierdzili liczni dyskutanci, brak jasnej koncepcji i odpowiedniej polityki redakcyjnej w planowaniu pisma. Nie przytoczyliśmy tego zarzutu po to, by znaleźć w nim rozgrzeszenie z własnych błędów. Wręcz przeciwnie: chcemy zaznaczyć, że jest on dla nas wskaźnikiem wymagań społeczeństwa, nakazem podniesienia normy jakościowej naszego pisma, chcemy zaznaczyć, że wyciągnęliśmy ze wspomnianej dyskusji właściwe wnioski. Do najpilniejszych naszych obowiązków zaliczamy uaktywnienie lubelskich autorskich, bo terenowe pismo literackie spełnia swoje zadanie tylko wówczas, gdy jego jest wprost proporcjonalny do rozwoju środowiska literackiego jego terenu. stąd również i obowiązek ułatwiania startu młodym. kadr rozwój Wynika „Kamena" w naszym zamierzeniu jest pismem terenowym w tym sensie, że opiera się głównie na autorach lubelskich i szeroko będzie uwzględniać zagadnienia, które wiążą się z przemianami zachodzącymi w Lubelszczyźnie. Nie znaczy to jednak, byśmy się mieli zamknąć w kółku lokalnym. Uważamy współpracę kolegów z innych oddziałów za bardzo ') Numer specjalny „Nowych Dróg", październik 1952, str. 55. 1 pożądaną. Nie zgadzamy się też z sugestiami tych recenzentów, którzy chcieliby nam narzucić zasklepianie się wyłącznie w tematyce regionalnej. Na taki separatyzm kulturalny nie ma miejsca w przeobrażającym się kraju. Czyż trzeba udowadniać, że terenowe pismo literackie jest dziś zarazem pismem ogólnopolskim, a ograniczenia terytorialne w zakresie tematyki interesującej każdego Polaka są absurdem? Znajdzie więc u nas czytelnik poemat o Korei czy Wietnamie, wiersz o nowej Warszawie i Nowej Hucie, o wsi spółdzielczej — lubelskiej bądź innej, o Bałtyku i Tatrach. Ustawiając poszczególne. działy, dołożymy wszelkich starań, by zorganizować wanie reportaży, o które tak jeszcze trudno, gdy się wymaga połączenia słusznych nień publicystycznych z trafną obserwacją i zaletami łormy. powstauogól- Budownictwo socjalistyczne naszego narodu, realizacja Planu Sześcioletniego w mieście i na wsi, zdobycze Frontu Narodowego, walka o pokój i postęp na całym świecie — bez tych problemów treść pisma literackiego byłaby dziś jałowa i nudna. Zbyteczne więc chyba są zapewnienia, że „Kamena" skoncentruje uwagę przede wszystkim na nich. Z tego, co zostało tu powiedziane, widać jasno, że wysuwamy na czoło zadań naszego pisma zobrazowanie linii rozwojowej życia współczesnego. Ale sięgniemy też, w myśl wskazań naszej Konstytucji, do chlubnych postępowych tradycji twórczości polskiej, uwzględniając poza tym w szerokim zakresie przekłady arcydzieł literatury światowej. Po przezwyciężeniu trudności okresu organizacyjnego „Kamena" będzie się ukazywała regularnie i da wkrótce wyraz trosce literatów lubelskich o godne uczczenie zbliżającego się Dziesięciolecia Polski Ludowej, do czego zobowiązuje nas szczególnie fakt, że Lublin był pierwszą stolicą nowej Rzeczypospolitej. KONRAD BIELSKI TRZYDZIESTY ÓSMY RÓWNOLEŻNIK (FRAGMENTY Z POEMATU) ZAMIAST WSTĘPU Pamiętam. Byłem małym chłopcem, Lat siedem czy osiem dopiero, Chyliłem głową nad znaczkiem Z napisem obcym — Korea. Album ze znaczkami — most na świat, Przepustka do krainy marzeń. Indie — lotosu kwiat, Grecja •— marmurowe ołtarze. Bizonów stada na preriach. Krzysztofa Kolumba żagle. Świat cały w kolorowych seriach Otwarty na rozcież i nagle. Każdy znaczek obrazkiem, barwą Mówił o rzekach, o miastach. Był tajemnfczą larwą, Z której motyl tęczowy wyrastał. Przez kolorowe witraże Oglądałem najskrytsze tajniki. Byłem Sindbadem — żeglarzem Na okręcie filatelistyki. 2 i tylko znaczek — Kored Był nieprzystępny, daleki. Jakież są jego dzieje, Lasy, zatoki, rzeki? Kto tamtą ziemię zaludnia? Jakie są miasta i stany? Tajemnicy głęboka studnia, Rebus nierozwiązany. A nawet później w szkole Chłopiec poznać go nie potrafił. Niewielką wyznaczył mu rolę Profesor geografii — Ukształtowanie wyżynne, Klimat morski, brzeg dość niski... Ot po prostu — Jeden z sześciu półwyspów azjatyckich. I przeszły długie lata, Bogate dni i zdarzenia. Z dalekich krańców świata Przemówił nam do sumienia. Uderzył w nas, na kształt gromu, Stał się kochany, bliski, Jak ściany własnego domu, Ten półwysep azjatycki! ŚPIEW KOREAŃSKICH ŻOŁNIERZY -i Przed nami żarłoczne kły wroga, Nienawiść, zaciekłość, zasadzka, Ogniste zapory na drogach I przepaść otwarta znienacka. Za nami popiołów zamiecie, Okrucieństw nieludzkie obrazy I matki płaczące swe dzieci, I posiew zdradliwej zarazy. Przed nami zasieki, okopy, Pod stopą zdradzieckie dywany, Pocisków świecących się snopy, Niewoli piekące kajdany. Za nami ojczyzna płonąca, Jak krater wielkiego wulkanu I długie godziny bez słońca, Tęsknoty szarpane jak rany. Spalono nam domy i chaty, Zabito kochanki i żony, Zniszczono nam pracy warsztaty, Mieszkaniem nam bunkry i schrony. W ogrodach nie kwitną już róże, Nie czeka miłego dziewczyna, Śmierć czai się w nieba lazurze, Krew krzepnie w pucharach od wina. i • Umarły w jaśminach słowiki, Drzew sterczą półnagie szkielety, Do snu nas kołysze wrzask dziki, Całują nas — żądła bagnetów. Dzień do dnia podobny bliźniaczo, Czas stanął — godzina nie mija. I oczy otwarte wciąż płaczą, A ręka wciąż wroga zabija. Nie złamią Nie strwożą My — złote Zwycięstwa nas mordy i zbrodnie, zaklęcia i czary — wolności pochodnie. czerwone sztandary. Nie trafi nas strzała zatruta, Nie zdusi ucisku zła matnia. Ostoi się nasza reduta I wojna to będzie ostatnia. MÓWIĄ CHINY Długo nas oddzielał wielki mur Od innego dalekiego świata. Długo gardło dławił mocny sznur I kark zgięty spływał krwią od bata. W żółtą ziemię wsiąkał siódmy pot, Podły nawóz lichego zasiewu, Ciężkie jarzmo kuł nam wraży młot. Zapomnieliśmy śmiechu i śpiewu. Szczerzył zęby groteskowy smok, Budda drzemał w cichości pagody, Gdy z milionem ludzi nam co rok Powódź brała domy i ogrody. Mętne wody toczy Chuang—ho, Małym dżonkom nie równać się z flotą. Slaby opór nasz pękał jak szkło, Obcy człowiek zgarniał w wory złoto. Cierpieć uczył mądry Lao-tse, Cierpkie było Konfucjusza prawo, A bez przerwy wrzało już na dnie, Aż wylało się wolności lawą. Twierdze wrogów rozwaliły w pył Ciężkie ciosy zwycięskiego gniewu, Krew trysnęła z poszarpanych żył, Chińskie morze wystąpiło z brzegów. Nowy człowiek chwycił rządów ster, Pękły mury od ciosów oskarda. Rewolucji hymnu twarde er Podchwyciło ludzi pół miliardą, —o— Budujemy życia nowy ład, Wiatr wolności już przewiewa płuca, Lecz pożarów koreańskich czad Sen nam płoszy i radość zakłóca. Koreańskich braci ból i krew, Miasta zdane na pastwę płomienia To codzienny i potężny zew Do naszego serca i sumienia. — Serc motory zgasić — próżny trud. W gruzach mury dzielące od świata. Nie opuści nigdy chiński lud Walczącego na Korei brata. Uścisk dłoni — poprzez morza most, Przeciw wrogom — pięść zwarta i twarda, Wszystkie drogi prowadzą na wprost: Jest nas przecież wolnych pół miliarda. CHOSON MANSOI Pierwsze słowa hymnu koreańskiego: „Oby Korea żyła dziesięć tysięcy lat". Dziesięć tysięcy lat. Wtedy na pewno się zatrze Zbrodni nieludzkich piętno i krwi rozlanej ślad. Zmieni zupełnie się scena w ogromnym świata teatrze. To wielki kawał dziejów. Dziesięć tysięcy lat. Dla nas, którzy mierzymy czas pięciolatek zdobyczą I w ciągu dni wznosimy nowej przyszłości zrąb, Dla których nawet godziny są ważną podstawą obliczeń, To cyfra astronomiczna, mgławic wśródgwiezdnych głąb. Dziesięć tysięcy lat. Ziemia, jak stół gościnny, Żyzna, przyjazna, bogata — bez granic, więzów i krat. Słońc życiodajnych złoto i nieba szafir płynny — I piękni wolni ludzie. — I szczęście, i miłość i kwiat. Posłuszne woli człowieka pracują siły przyrody, Bezcenne skarby rzucają bez przerwy do jego nóg. Płynie wspaniała rzeka codziennej, wielkiej przygody. Czyż będzie o nas pamiętał szczęśliwy, zwycięski nasz wnuk? A jednak — kiedy otworzą ciężkie podwoje muzea I setka wieków przemówi z surowych mądrych ścian, Upiorną błyskawicą stanie mu w oczach Korea, Pożarem miast świecąca i krwią brocząca z ran. I pojmie, że gdy jedni już budowali socjalizm I kładli twardy fundament pod przyszły szczęścia gmach, To wtedy oni ginęli, walczyli, cierpieli i trwali, Płonęli żywym ogniem, tonęli w gorzkich łzach. I znajdzie dla nich miejsce poczesne w Panteonie, Gdzie przodowników ludzkości stoi kamienny rząd. I znów w pamięci ludzkiej potężną łuną zapłonie Tragiczny równoleżnik — wolności walczącej front. A kiedy się wspomnienie lat dawnych ucieleśni, Innym okiem zobaczy swój własny, piękny świat — Na ustach jego zakwitną słowa dalekiej pieśni — — Niech nam Korea żyje dziesięć tysięcy lat. — Konrad Bielski EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI KRONIKA JMP WOYSZY (FRAGMENTY) W poprzednim numerze Kameny zapoznaliśmy naszych czytelników z pierwszym fragmentem powieści historycznej E. Gołębiowskiego pt. „Kronika JMP W o y s z y " , która stanowi próbę rozwinięcia fabuły społecznoekonomicznej na tle w. 17-go i w przeciwieństwie do tradycyjnego „ussarstwa" naszej powieści historycznej daje obraz kształtowania się początków świadomości proletariackiej staropolskiego robotnika i chłopa. We wspomnianym fragmencie bohater powieści, szlachcic Woysza, obdarzony przez króla dożywociem na Hucie Ponikowskiej i folwarku Borek pod Olkuszem, styka się pierwszy raz z hutnikami.' Ci, uważając się za ludzi wolnych, zajmują stanowisko obronne wobec pańskich zakusów Woyszy. Następuje konflikt, w którym uprzywilejowany szlachcic stara się wziąć hutników w poddaństwo. W bieżących fragmentach przedstawione są momenty walki ekonomicznej i społecznej między Woyszą a hutnikami i chłopstwem, które, biorąc przykład z robotników, również staje do walki. W następnym numerze Kameny zamieścimy ostatni rodział „Kroniki". Zobrazuje on rozwiązanie ukazanych w powieści konfliktów. RED. 23 Novembris. Owóż byłem na jutrzni gwareckiej czyli na hultajskim sejmie. Już mi tu od miesięcy ćwierkali, że będzie zjazd gwarecki w Starczynowie, ale żem nie zwykł jeździć na psie weseliska, ani na kowalskie zrękowiny, wiecem o tym ani słuchać chciał, bo to i Sciwiarek mi klarował, iż nabożeństwo t a k o w e to jeno obraza p a ń s k a i jak to on: ,,Świniam jutrznia" powiada. Ale mi pan Parczewski głowę omotał, że to z gwarkami jak z owadem, dręczy cię jeden, to go i paznokciem z w o j u j e s z a jak są razem, to j a k b y mszyce na liściu, podziurawią cię gęsto. A to prawda. Gdy cię obsiędzie owad gęsty, to piszczysz, lubo mocarz z ciebie. O d p r a w u j ą te swoje sejmy j a k nabożeństwo przy żelaznej kołatce i ordinationem ustanawiają społeczną: a po wiela robocizny iścić, z którym k u p c e m handle mieć, a którego kutwą i złodziejem okrzyknąć, a jak już raz na gwarkostwie wywołań, to tak j a k b y ś go do t r ą b y włożył, alibo pod pręgierz posadził. Ano tyla mi pan Chorąży nakładł do łba, żem tam poszedł, ale nie tak się koło obróciło jak mierzył i jeno się m a k u c h a do p o m y j narobiło. Ano: Świniam jutrznia. Tak i było. A smok to, nie baba ta Salomonowa. Gruba j a k o kafar, cała w bisiorze, na rękach złote manele i taka słonica, że na wschodku to ją pacholęta podsadzać muszą z mozołem wielkim. A bogaczka .to, że nie znajdziesz drugiej w województwie. J e j sztoła jest starczynowska, j e j rybnicka, j e j p a n k o w s k a i wiele inszych po całej Koronie rozsianych. Baba jeno jeździ po k r a j u kolasą blaszaną ze swoim faktorem i od warstatu do warstatu osobę swoją dźwigając, rządy s p r a w u j e ostre. Ó w faktor niemczysko to grube j a k p i w o w a r i szczeciniaste, ale w pończoszce j e d w a b n e j i aksamitach. Nam h a j d u k i p a n a Chorążego kobierzec rozesłały na ziemi, która w kranisku jest jak klepisko- Kowale, koszykarze, kopacze, czerń wszelaka i insze tubalkaiństwo na w a g a c h i rusztach siadło. Czarne to i śpiczaste, żeś patrząc w r o n y mógł sobie imaginować, kiedy to obsiędą gęsto drzewo i coraz to która skrzydłem ruszy a kraknie. Pośrodku przy żelazn y m stole to sobie h u l t a j e marszałka swego posadzili. Dziaduś to już chyba stuletni, ale ż w a w y jeszcze, jeno mu szkwarki szpetne u nosa i brody urosły. N a łeb omszały czapę aksamitną mu wsadzili i kołatkę żelazną do ręku dali i niby cesarza samego h o n o r u j ą c , kiOdprawiło się wszytko wedle sztoły starczy- limek mu pod nóżki podesłali, aby sobie dzian o w s k i e j w kranisku, to jest szopie przestro- duś po miękkim p o t u p y w a ł do woli. Pobok nej, k ę d y urobek się składa. A zjechało się d w a brodacze siadły, tacy, jako to siepaczy nieco szlachty a więc pan Ziębicki z Kluczów, Pana J e z u s o w y c h na obraziech imaginują ze pan Dzik ze Skały Pomorskiej, d w a j p a n o w i e srogą a plugawą brodą i kosmatymi stępory. Swiedzinscy z Lasek i uszlachcona noviter- A ten dziaduś fantazyą ma. Mówią poniektómieszczka k r a k o w s k a Salomonowa, w d o w a po rzy, że h e r b o w y to człek, jeno gardzi szlaMikołaju, ta sama, co to w Pszczynie do lochu chetnym stanem i kuźnictwem się p a r a j ą c w e wtrąciła mistrza hutniczego Bruska, Roździeń- wsze dni, niedziela czy święto, w fartuchu skim zwanego za to, iż pani s w e j zuchwalił. skórzanym chadza. Bardzo go admirują gwa- 6 reccy, bo ich wszytkich wiekiem przerasta i na prawach górnych i gwareckich lepiej się zna, niźli faktorzy królewscy. Moje Tubale kąt sobie lewy obrały w kranisku i tam swoim obyczajem jako małpy siadły na żerdziach a pośród nich, imaginuj sobie, Czytelniku Miły, Krystkam zoczył i tego hultaja Pszona a i ów liczebnik Wieloraki z praelatury ilkusskiej takoż tamże siadł. Zara jakby mnie co tknęło. Mówię tedy do pana Parczewskiego: „Spójrz jeno, Mości Chorąży, jak to się moi inimici zesforzyli. Wierę nie inaczej będzie, jeno się na tańcu rozejdziewa, skoro taneczników tyla. A jak zezują rarogi w naszą stronę!" Nic mi na to nie odrzekł pan Chorąży, jeno w bok trącił i swoich hajduczków ukazał, którzy w zbroiczkach, okowani jako samowary, u wnijścia stali. Początek był spokojny i cichość jak w kościele. zanim chłopię we dzwonek uderzy i organy zadnią. Dziaduś kołatnął trzykroć żelazem, brodacz po jego lewicy księgę na stole rozłożył i nuże czytać prawa górne i gwareckie oraz fryszta wszytkie, które w roku Pańskim pobrane były oraz kałkuł i ceny. Niewielem z tego pojął, bo to wszytko w gwareckim garncu warzone i jużem trącił w bok przyjaciela, by mu rzec, iżeśmy nie żacy, aby nam tu prawiono volumina legum, ale nagle uczynił się rozruch. Poszło o C2ny, że to nie jest tak, jak winno być. Jakże to? Była ruda żelazna po 2 grzywny a żelazo po cztery, a ninie półtrzecia kupcy płacić nie chcą, było srebro po grzywien 15, a ninie ledwo 10 wydusisz, i tak z ołowiem, i tak z błyszczem, kiedy w inszych miejscach, czy to w Myszynskim, czy to w Kłodnickim, czy to w Kachlowskim po staremu płacą a w Małpadewskim to nawet i więcej, lubo kruszce ilkusskie przednie są i może szlachetniejsze od tamtych. I zaszumiało jak w ulu na wiosnę. Dziaduś kołatką uciszać musiał i na ten czas smoluch jakiś wyskakuje i dalejże charchać: A jakaż kowalom cena a jaka dola? Jaka robocizna, taka łupa, takie żelazo, Wojewodzinie dukaty, a charcharom bracha. I tak charcharał i brachał, że mu aże ślepia wyłupiło. Zrazum pojąć nie mógł, jaką on to Wojewodzinę tak charcharze, aż mi pan Chorąży panią Salomonową ukazał. Owóż tak ją zową, bo wszędy jej rządy i dukaty. A temu ślina ciecze po brodzie i gały mu skaczą a szpony grają i charch i charch, jakby go na pal nawlekali. A ona nic, ślepki rzęskami pokryła, rzekłbyś: śpi. Takoż i jej faktor palcem po kolanie wodzi jakby za wszą. Aż tu charchara drugi wyskakuje i żelazem macha a o robocizny pomstuje, że głodem płacą za trudy, że poddaństwo, że wolnego hutnika na łańce biorą. Dopieroż insi wołać swoje a Bruska przypominać zwanego Roździeńskim, co skapiał u Salomonowej na łańcuchu. Dziaduś kołace, a ci krzyk czynią, ryjami wiją i skaczą z żerdzi na żerdź. Dopiero się dziaduś zalterował i tupnie a wrzaśnie, a trzaśnie żelazem po stole, aż pofolgowali, a onże do Salomonowej: „Katarzyno, wdowo gwarecka Salomonów, pytają o robocizny i łańcuchy". Chciał wstać faktor Salomonów, ale go prasła baba po ramieniu i dalejże gomon srogi czynić. Ucho moje słyszało wiele a samemu jęzor mi chodzi jako na kole, alem jeszcze takowej łaciny nie słyszał jak owa Salomonów. Zaczęła od matrów i fatrów i wszytkie macie gwareckie pohańbiła a na koniec w but kazała się pocałować za łaski, a potem raz jeszcze: A taka a siaka była wasza gwarecka mać etc. usąue ad finem. Dziaduś kołace i wierzga, czapicą macha, ale nic to, aż mu inszej rady nie stało, znak daje brodaczom. Ale ledwo ku babie ruszyli, ta w płacz i męża nieboszczyka zaczyna wspominać a do faktora się tulić i łzy ronić jako niewinna dziecina. Więc pokój dali babie, grodem jeno zagroziwszy za swawole i do inszej materyi przeszli. A tu już sprawa pana Chorążego wyszła, że to u niego w Pilecku jeszcze piąci gwarków ostało się a niemasz ich w rejestrze na Pański rok. Za czym daje pan Chorąży pacholikowi membrany a ten niesie dziadusiowi na stół. Pan Chorąży zasię krótki jeno daje respons: Byli gwarkowie, ale ich już niemasz, bo się panu Chorążemu powzdali. Zaszumiało znowuż, ale pan Parczewski jeno pod wąsem się uśmiechnął i powiada jakoby miodem: ,,A moi poddani na tłustej pasą się łączce". Za czym tamtych z rejestru skreślił dziaduś i koniec był sprawie. Na ten czas tom już wiedział, że pośród tej burzy i na mnie lecieć będą gałęzie, alem rzekł duszy swej, iż pora jest, aby coram publici nastąpić na hultajstwo i tak oparzyć robaki, iżby poczciwość jeno czysta została. Słucham, aż tu mój skowronek wykrzyka. Owóż Pszonisko wstało z papierem w garści i liczyć zaczyna: Znam ja jedną kuźnię, gdzie intrata idzie na 12.000 a z tego połowa panu, bo miast dzieło żelazne opatrować, każe pracowitym dawać na łoje, na miechy i robocizny iścić. Jaki to się tedy dzieje cud, iż trzódka tego pana jeszcze żywię i że na niego nie leci deszcz siarczysty? A ja nic. Za czym w s t a j e Tubal-Grocho i dalejże Ezechielowym gorgiem: Będzie się ten pan unaszał, ale my nie nadzy, liści nie będziemy zszywać, ani w namieciech mieszkać, ani na manny kowal nie czeka, jeno użytki nasze niechaj będą w naszych mieszkaniczkach. W y l e w a ten pan krew naszą? Za czym siedmioraka będzie pomsta i będzie wylana krew jego. Przyjdzie ten pan do kuźnice z fukiem, ale ił klijowaty znajdzie, będzie kopytem końskim ranił ręce kewalskie, ale ił klijowaty jeno znajdzie, będzie łańcuchem otaczał ciała fabrów, ale ił klijowaty jeno znajdzie, będzie wieszał na słupcu, ale ił klijowaty jeno znajdzie ów brzydliwy pan. A on tam siedzi w czarnych butach i żelazo dobre dzierży w garści, ale nad nim jest (prawo, iż nie będzie kaleczony ani wieszany wolny kowal. Owom rzekł. A ja nic. Tandem dziaduś w kołatkę uderza i rzecze: „Jest skarga, są delatorzy ale imienia niemasz tego, co oskarżon". A ja nic. Na ten czas, imaginuj sobie, Czytelniku, na to całe małpie teatrum wychodzi ten oczaj Chrystek i we mnie palcem mierząc, accusat: Ten ci jest: Jaśnie Wielmożny Pan Olbrycht Woysza, władny na Borku i Ponikowie, któren prawo gwareckie gnoi, a ja, com w domu jego mieszkał i świadom jego ekonomii, świadectwo będę dawał. A ja nic. Tedy dziaduś coś" tam z brodaczami i do mnie: „Gwarku Albercie, zali jest prawda, że głody i kaźnie odprawujesz nad wolnym kowalem?" Tamdem ja: „Anim ja Albert, anim gwarek, ani to sejm, ani to sąd. Ot co! Sługi moje od króla mi dane leniwe są i przeciwko panu swemu powstają, tandem biłem, biję i będę je bił". Kiedym te słowa mówił, tom już wiedział, że trza nastąpić na cały ten małpi sejm, alem jeszcze wędzidło żuł i na koniec rzekł: „Te algorythmy plebańskie niechaj pleban do zawi- 8 jania ogórków weźmie, bo w nich jeno wierutna łeż. Chcą mieć gnoje grosz, niechaj orzą, a jak nie będą, to pański bat świstał będzie, aby hultajstwo wiedziało, iż mają pana". Na to dziaduś podskoczy i wierzgnie, a wrzaśnie: „Nie masz pana, nie masz pana na gwarectwie". A ja: „Ty dziadu sparszały, ty szkwarze!" i idę na niego i na tamtych brodaczy jako w dym i z żelazem w garści i jużby tam łby poleciały jak gruszki, bo to i brodzacze na mnie ruszyli i dziaduś z kołatką, aż tu pan Chorąży w dłonie płaszcze i puszcza pomiędzy nas te swoje samowary. Jakoż tak się sprawnie mieczykami obrócili, że się nagle przestrono zrobiło, za czym pan Chorąży głos zabiera: „Widzę, że ni to gwarectwo, ni rajectwo, jeno rebelia ku pohanbieniu stanu szlachetnego skonfederowana. Przecz rokosze czynisz, starcze? Obych nie sięgnął po prawo stanowe a miecz". Cichość nastała wielka, więceśmy pod ramię się wziąwszy wyszli z kraniska, alem był malkotent, iż mi ręce związano, kiedy była okazya. Jakeśmy już na koniach byli, to mi pan Chorąży rzecz eksplikował: „Nie wywojujesz tu, mości Olbrychcie, szablą nic, bo nie są to poddani twoi i nijak ich rzezać, ale est modus in rebus". Owóż i znalazł się ten modus rychle. Odrazuśmy ze Starczynowa jednym końskim tchem skoczyli do Ilkussa do JM Pana Matkowskiego i pozew mój pilecki z jego konotatką wziąwszy, do Pileckaśmy do sołectwa ruszyli. Jakeśmy tam podetkali sołtysowi pismo starościńskie, on w te pędy wołać assesorów i pachołków słać po Grocha i tamtego. Nockę zmitrężyliśmy, ale na zaranek był sąd i to celeriter. Dajcie 900 złotych? „Nie dawa, bo nie mawa". To w dyby. Dopieroż zgrzytanie zębami i poty rzęsiste, ale kat swoje uczynił i tak się skończyło gwareckie sejmowanie. Owóż był Tubalkain i niemasz Tubalkaina, jeno jest Grocho Mateusz i godzinki zmawia w karcerze pileckim. Był diabeł, nie masz diabła, bo kozę doi pilecką i na pokutę nawracan. A plułeś, rybi synu, a żużelę panu swemu podtykałeś, antyfony na gwareckich sumacheś piał, a klijem pana karmił, a pomsty siedmiorakie podnosił. Owóż ninie nagi jesteś i liście sobie zszywaj i nie w namiecie mieszkasz, jeno na czarnej wodzie. Po ciemnicy się, kocurze, obzierasz i co sobie Woyszę wspom- (nisz to cię febris trzęsie. Owóż był król, nie masz króla. Płaczą baby i dzieciątka po Pilecku i po Borkowiźnie, na progach się czołgają, ale nic z tego, niech wie hultaj jeden i drugi, że prawa Rzeczypospolitej silniejsze są niźli sejmy gwareckie. Rzekłem Grochowej i tamtej, że wyjdą z ciemnice mężowie, ale wpierw powzdać się muszą panu swemu. Tak babam rzekłem i solennie dotrzymam, com obiecał, bom jest człek sprawiedliwy i litościwe serce mam. Gotówem tedy łaskę okazać, aby dać świadectwo, iż chrześcijańską cnotą uzbrojone moja łask: i hultajowi największemu odpuszczę, r.iech ieno pokorę okaże, a nie — to skapieć mu na kamieniu jako świecy u grobu. 25 Novembris. Ano widać, że i Pan Bóg ulitował się nad hultajami. Siedzę i łeb sobie drapię, jak to dalej te machiny na Ponikowie obracać, aż tu mi mówią, że jest kursor z sołectwa Pileckiego z wiadomością taką: Zgrzytają w karcerze Tubal Grocho i tamten, ale że wolności pragną i babim lamentom końca niemasz tandem powzdać chcą się panu. Tedym ruszył do Pilecka, a tu już gotowe czekają membrany. I znowuż celeriter sprawa stanęła. A n o wiadomo: łacniej zadziabiesz pana z łasa niżli z ciemnice, ale zanim ty, hultaju, pana zadziabiesz, żółtko z ciebie pociecze troiste. Zgrzytali bo zgrzytali, ale powzdanie podpisali krzyżami. Owóż i ono: Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu, że od dnia dzisiejszego szkód więcej Panu swemu urodzonemu Olbrychtowi W o y s z y czynić nie będziemy, panu swemu nic złego myślić nie chcemy i za wiernych poddanych wraz z żonami temu p o w z d a w a m y się i jego rozkazania ochotnie pełnić chcemy, tego przestrzegając, aby w niczym szkody pańskiej nie było. Jeśliby od dnia dzisiejszego przysięgi naszej tu w sołectwie Pileckim nowa jaka szkoda z naszej przyczyny pokazała się, to na ręce katowskie przechodzierny, tak nam dopomóż Bóg i Trójca Święta i męka niewinna Boża. Ceni się ta membrana na złotych 900, ale jedno wiem, głowa smokowi urwana. Hydraż to bo hydra i gotowa nowa wyróść głowa, ale początek dan jest i niechaj mi kliju iłowatego nie obiecują, aby łaski n o w e j żebrać nie mu- sieli u tego, co ich żywi i z ciemnic dobywa. Ano, obaczym, jak to będzie, ale niech mi tam k t ó r y włosek skrzywi na pana, marneż będą jego dzieci. 30 Novembris. Pisałem ci, Czytelniku miły, o owym żbiku Kobieli, co to sługi moje poranił i uciekłszy, przepadł jako kamień w wodę. Jużby go ramię moje nie dosięgło, bo szczwana to sztuka, ale palec Boży zawsze wskaże prawemu drogi nieomylne a wszetecznego gubi. Ninie przebiera ów Kobiela szponami po łańcuchu i tam i sam się pasie.' J u ż \ w y d e p t a ł k r ą g na dziedzińczyku podle- gąsiora, bo go łańcuch z kółka nie puszcza. A n o zagrodniczku, jak sobie odgryziesz nogę niby lis w pastce, to i ujdziesz, jeno cię po drodze czeledniczek kolcem przeszpili. A wszystko wziąło się od amorów. Miał żonkę Kobiela. Ponoć nadobna była, a on ją chował jak świętą. Na szarwarki szedł za nią i za siebie i jeno zębcami zgrzytał, kiedy mu • się tam urzędnik przypominał z szarwarkiem żoninym. Nie wiem, jak tam było, ale ją któryś z czeladzi za warkocz szarpnął, więc ów żbik jemu do gardzieli skoczył i nuże się wodzić, aż ich tam Minor batami rozerwał. A na drugi dzień żbiczysko do kopców nie stanęło. Za czym padła grzywna a ten z jęzorem, że mu to nie niewola, że pogańska służba lepsza niżli borkowska. Tandem naszli go w nocy z pochodniami i dopieroż wykurzać z chaty, bo się w niej zaszył jak borsuk. Aż przez drzwi wyłomione runęli, a ten do nich z ostrym toporem, tandem któryś tam gruchnął z krucicy, tak jeno dla gomonu, aleć gołębicę Kobielichę ugodził, że jeno wetchnęła. Dopiero krwie się polały. Dziabnął go tam w łeb czeladniczek ostry nazwiskiem Szczątek, ale się żbiczysko wyrwało i buchnęło oknem w noc. Pobieżała za nim pogoń i jak się rzekło po próżnicy. Przy pochówku owej gołębicy było trocha lamentów babskich. Ha cóż? wola Boska i niewinność padła. Racz j e j dać, Panie, wieczne odpoczywanie. I tak sobie konkluduję, że już tam wyroki Boskie ślepe nie są i widać hultaja na tym pokarały, co najmocniej umiłował. Niech ma tedy kaźń duszną po ostatni dech, że to swawolą własną zgubił niewinność. A ono niebożątko, co to padło we wrzawie k r w a w y c h 9 mężów, pewnikiem ma obmyśloną jaką nagrodę niebieską i z inszymi fruwa duszyczkami białymi po gołębińcach niebieskich. 1 już się zdało, że wisielca jeno po owym Kobieli u boru najdą, bo słuch o nim zaginął, aż tu nowina: Przywędrowało z Mazańca chude kleszysko, Prokus, i powiada, że panu przynosi wiadomość. N a j p i e r w go tam psy setnie wyłajały, potem go Minor wytargał za uszy, że to w o j n y wszczyzna z psami, ale go w końcu puszczono przed oblicze pańskie. Licha to sztuka. Klechował w Radnie, wsi mazanieckiej. Zarosły mu tam ślepia od wszów i nic od niego nie usłyszysz, jeno lament. Pleban go tam ponoć za bardzo do gnoja a do łasa gnał i dzieci jadła do szkoły nosić nie chciały, za czym poszedł precz o żebranym chlebie i jako straszydło od wsi do wsi chodząc, lament wszędzie czyni i z psami wojuje. Nie wiem, j a k o w y w tym cel, aby taka bieda po świecie Bożym szarpała się na hańbę rodzaju ludzkiego, chyba że to kara Boska, bo kiedy chamskie dzieciska do szkoły się cisną a tabliczką bawią miasto by-* dełku się akkomodować, to nie dziwota, iż tak o w a pycha na kim skrupić się musi. A wszakże j a k b y nie było takowych Prokusów, to by i chłopskiej szkółki nie było. Trzymałbyś się, klecho, gnoju i sieczki, to byś i sobie i wszom swoim wygodził, a tak to jeno wstydu rodzajowi ludzkiemu przyczyniasz i choć dzieci uczysz, nie wiesz, iżeś na podobieństwo Boże stworzon, zatem plugawisz tylko rodzaj ludzki. Ale g a d a j tu do takiego. On ci jeszcze łaciną da respons i tyla z niego pociechy, co i z jego wszów. Ale nie o tym chciałem pisać, jeno o Kobieli, owym wdowcu, któren ninie piszczy na dziedzińcu. Za czym Szczątek stróża za brodę i o r a t a j a pyta. Ten czyli głuchy, czyli chytry, niby nie słyszy, więc w ucho wziął i w krzyk. Zaraz jak na zmowę dzwon się ozwał a ode dwora: Rata! Rata! wołają, a my po chatach biegamy i Kobieli szukamy, aż tu biegnie pan Kropiwnicki w bieliźnie i z czekanikiem w garści a za nim z łuczywem... patrzymy: on czy nie on? J a k nam pogroził ogniem, tośmy go zaraz poznali- A pan Kropiwnicki do mnie z czekanikiem, więcem go najechał, aż mu patoka bluznęła z gardła, a Kobiela w nogi, ale go tamci ucapili i między konie kolanami wziąli jak tryka. Jeszcze go tam Szczątek żelazem przeżegnał po uchu. Tandem w troki go wziąwszy, na zad konikami obróciliśmy. Gomon wielki w Radnie powstał, bo to i plebania się obudziła, i z młyna gawiedź jęła się w y s y p y w a ć a z kościoła to tak dzwoniono, j a k b y Tatarzyn następował. Co tam dalej było z panem Kropiwnickim, nie wiem, bom i nie ciekaw, niechaj jednak wie,, iż tolerancyą umiem obserwować. Inny to by go po sądach wodził za u k r y w a n i e pracowitego, ale pal go sześć i tak mu się tam dobrze bluznęło. Niech ma za swoje. A ninie to patrzę przez okno na owego gada, jak schnie o głodzie i jeno patrzeć, kiedy zacznie ssać łapy. A insi z dala jeno przez wrota zezują na oną stworę, przykład mocy i sprawiedliwości pańskiej mając. 3 Decembris. Jest nowa okazya. J a k dotąd moje mliwo szło do biskupiego młyna a z jego browaru ciągnęli piwo moi zagrodnicy. A tu przynoszą mi pismo od Prałata, w którym tenże, gęsto c u k r u j ą c gorzkie słowa nabożeństwem i łaciną, Owóż ten klecha, kiedy mu tam Farfurka pisze, iż krzywda się dzieje Patronce, że intramiskę z krupą podstawiła, powiada, iż spodzie- ta się j e j kurczy, że świece gasić trza, bo chłopwa się nagrody pańskiej za ważną nowinę. Do- stwo borkowskie, zmówiwszy się niecnie, nie piero go tam któryś w nagrodę p u k n ą ł po pa- chce brać biskupiego piwa — i karczmarz mucierzu, tandem wyśpiewało kleszysko wieść si odsyłać achtele do browaru. Za czym nie 0 Kobieli. ,,Jest" powiada „ratajem u pana wie ekonom biskupi, jak to z mliwem będzie Kropiwnickiego, chorążyca w e wsi Radno we- borkowskim, skoro piwo mu wraca do browadle Mazańca". Dopiero się Szczątek uradował, ru. Jakże to panu W o y s z y mliwem wygadzać, a jam stanta pede kazał siodłać konie, bo kiedy jego kmiotaszkowie piwem i łaską J W 1 mnie okazya nęciła. Jesteś mocarz, myślę so- Biskupa Księcia Severiae gardzą? Tandem erbie, ano nie takich się brało na arkan. Więceś- go: Moje mliwo, t w o j e piwo, nie ma piwa, nie my nabrali mocnych rzemyczków i we trzech ma mliwa, a chcesz wozić mliwo do księżego młyna, to k u p u j piwo a grosza nie żałuj, bo z Minorem i Szczątkiem ostro ruszyli. nie Biskupowi jeno Patronce leci złoto do kaRanek już był, kiedyśmy stanęli w Radnie, 10 letv. Dobrze to powiedział ów Wespazjanus, że Diękny zapach złota, jeno śmierdzi przy nim robota. Tak to się kochamy z Prałatem, ale prawda i to, co mówi pan Jagodyński, że choćbyś się całował a trącał nosem, nie masz równości, gdyś nierówny trzosem. Nie mogę wszakże pojąć, co w tych moich kmiotaszków wstąpiło, że mi takowego nawarzyli piwa. Odki:: stanął gąsior w Borku i dybki sprawiedliw:e pracują a pacholęta po więgiersku sieką kurdybany chłopskie, barankowie sami żyją na Borkowszczyżnie, a tu t a k o w e sypią się skargi. A może chłopkowie ślub uczynili Pannie Przenajświętszej, iż się pijaństwa zbędą? Dopiero by Biskup w gniewy popadł! To żelazo, to węgiel, to piwo, to mliwo, a ja s:edzę i łbem wiję jako mucha w matni pajęczej, a tam w Ilkussu nieboga usycha i listy •eno śle a wzdycha. Ale jakże tu jechać, kiedy rządy sprawować trza. A i pisarstwa przybywa. bo listy lukrowane i sążniste do Łucyi co wieczór smażę, w których affekty j e j serdeczne wyliczam oraz obietnice słodkie składam, jako to przystało. 5 Decembris. Po mszy porannej u Sw. J a n a w Pilecku na wł j iarzy zatrąbiwszy, stanąć im kazałem przed c bliczem pańskim i takowa wyszła z piwem sprawa: Nijakiej krzywdy nie chcą czynić kmiotaszkowie Patronce, ale piwa nie biorą, bo złe, że i świnia nim gardzi. Każe pan płacić, to będą płacić, skoro taki już jest dopust Boży, ale piwa pić nie będą, bo ono takowe, że sam diabeł otrułby się tym piwem. A ja im na to: że diabeł by się otruł, w to wierzę — ale i to wiem, iż niektóre gardła na Borkowszczyżnie to się i ługiem delektują... Jakoż kazałem posłać po to piwo i re vera, jak żyję jeszczem t a k o w e j brai nie kosztował i niech mi tam Praelatus nie baje, że to Matka Boska takowemu napojowi patronuje. I tak mi się widzi, że ona nic nie wie o browarze biskupim, bo wierę, prasłaby dzbanem i sam Pan Jezus darowałby J e j kolerę i poszedł na skargę do Trybunału Naj- wyższego a pokarał takiego syna, co świętościami się zasłaniając, grabi jeno biedotę a mnie, panu dobremu na Borku, mliwo ukręca. Ale tak mi się zda, że tam w kancellaryi niebieskiej pisarczykowie drzymiącym okiem urząd swój odprawują i nie wszystko dociera do uszu Pańskich. Bo któżby się tu nie ulitował nad dolą kmiecą? Haru, haru, z powinności panu się spraw, a chcesz się po robocie napić piwa, to ci piołunne łajno do gardła ciecze, że świniam jeno wylewaj, które po staremu fukają na takową patokę. Mało to. Każe płacić Biskup, choćbyś nie pił, bo winien Patronce. A nie maszże k a r y na takowe gravamina? W trzech częściach posiedli już księża koroną naszą, targować musimy u nich ziemię na grób, dzieci oni nie rodzą, jeno rosną w nich wątroby, a i podatków nie płacą i raj mają na ziemi, która dla inszych kolczasta jest. Widzi mi się, że przyjdzie szlachcicowi porzucić szablę, chłopu cepy i kapicę wdziewać, na ten czas dopiero skończy się zgniła rzepa a zacznie się pieczeń. Abyś jeno krzyża liznął, to już i państwo ziemskie posiędziesz, jak to mówi pan Jagodyński. Tandem tedy list napiszę do Prałata, w którym p r a w d y mu moje wyhaftuję, niech mnie o miałkość dowcipu nie posądzi. Ale i plaster mu przyłożę, aby mi mliwa nie ukręcał i zapewnienie dam, iż kmiotaszkowie moi płacić będą za piwo, lubo ten liąuor świniam wyleją, bo tam może wieprz poniektóry nie zdechnie od tego. Po prawdzie, co mi do tego? Skoro kmieć chce płacić, to niechaj płaci i nie będę mu klarował arkanów ekonomii. Abom to ja Modrzewski, któren uczy sprawiedliwości tych, co litery od wideł nie odróżnią. A że mliwo za piwo, tandem i to napiszę, iżby mi impedimentów w młynie nie czyniono, za co będę świadczył dzięki Księciu Severiae a i pozdrowienie chrześcijańskie poślę. A ów Kobiela powiesił się. diabli sekundują. Eugeniusz Niech mu tam Gołębiowski 11 STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI W JURGOWSKIEJ KARCZMIE Ej, zagrajcie, muzykanci, na gęślikach uweselim się dzisiaj karczmarką! szparko, Zagrajcie nam, ucieszcie nas — na nutę ozwodną, zatańcujem z karczmarką urodną! Ej, warujcie się, panowie, od karczmarki młodej, byście cało uszli do dom bodaj! Warujcie się od karczmarki tej, wasze miłości, by zaś wam nie porąbali kości! Tańcowali szlachta — młodzi, ej, z pańska a szumnie: pójdź, karczmarko — gołąbeczkoi, ku mnie! Przepijali, zalecali się do dziewki płochej: ustań stroić, karczmareczko, fochy! Tańcowali, popijali z karczmareczką w izbie, aże karczmarz zbójników nie przyzwie. Idą, idą od Dunajca, idą horni chłopcy, idą szumnym towarzystwem do wsi. Idą, idą od Dunajca honorni harnasie: ej, panowie, od karczmarki zasię! Nie puścimy karczmareczki gładkiej, szkoda gadać, choćbyśmy tu trupem mieli padać! Nie puścimy karczmareczki płochej, szkoda choćby przyszło ze śmiercią tańcować! słowa, Zaświecili siekierami chłopcy panom-szlachcie; jeśli łaska, to z nami potańczcie! Tańcowali, tańcowali nasi chłopcy bystro, krew się lała popod ławy Wisłą. Ej, na wieki spamiętają wielmożni panowie, jak to było z karczmarką w Jurgowie! Stanisław Ryszard Dobrowolski JERZY MIECZYSŁAW RYTARD ŻEGOCIE ZAŚPIEW NALEŻNY (we wrześniu 1939 r.) Pod Kutnem — czołgów pancerna stal, A ty, Żegoito — tylko bagnet... Szczątki dywizji odchodzą w dal, I bitwa kończy się tak nagle... Pod Kutnem czołgi, samoloty, A ty kapralu — tylko bagnet... Kto widział wówczas śmierć Zegoty, Trupy wydęte jako żagle? Pod Kutnem czołgi, samoloty, W kurzawie klęski — pokosy ciał, Gdzie armia?! — oto garść piechoty, Słyszysz to echo? — ostatni strzał... 12 Dzieci ojczyzny podeptanej, Zwycięzcą ten, kto sercem wolny! Choć ciała nasze skatowane, Nie wygra zbrodnia — z sercem wojny! • Sczeznie tyrania obłąkana, Hejnałem zabrzmi Westerplatte, Niezłomnym — chwały dni pisane, Przekleństwo piekieł — ludów katom! Jerzy Mieczysław ZYGMUNT MIKULSKI NIE-WIOSNA KWIETNIOWA I CO POWIEDZIAŁ KSIĘŻYC? Dzień jak gimnazjalista staje przed każdą z wystaw z pierwszym fiołkiem w klapie. Chmury lżejsze i bledsze żeglują przez powietrze a wiatr szeleści jak papier. W dniu takim rano kup książkę a po południu wstążkę, siedem akordeonów wieczorem. Wiosna idzie? To schemat. Nie. Bo jeszcze jej nie ma. Wiosna będzie dopiero we wtorek. A co jest? A no kora grubsza coraz i coraz będzie listek na niej zielony. Deszczyk przeleci szparko, drzewa zaszumią w parku drzewa — grające akordeony. Więc na razie to chwianie i lśnienie, i migotanie, pierwsze kroki nieśmiałe, z ostrożna.— jeszcze wszystko się plącze ale już ten i ów pączek puka i pyta : czy można? „Dziwne rzeczy, widzicie. (Księżyc rzekł to. Myśliciel. Księżycowe to, właśnie są słowa.) Wszystko budzi mój sprzeciw. Lecz cóż ja. Muszę świecić. Taka wiosna, nie-wiosna kwietniowa. Zimno? ciepło? Nic nie wiem. Wiszę krzywo na drzewie, nikt tu ku mnie głowy nie zadrze. Rytard Nie masz jak noc sierpniowa. — Kolega tam będzie czarował. Także księżyc, lecz w szczęśliwszej kwadrze. Na flet Mozarta. A może mistyfikację stworzę? Do mnie, aktorska sztuko! Koledze wmówię migrenę i siup na sierpniową scenę z gitarą, szpadą, z peruką. A wtedy (diable, bierz duszę!) berety, kapelusze w górę, a na dół głowy. Gwiazdy — moja asysta ja — niezrównany artysta, ja jestem księżyc sierpniowy! Kwiecień —• kaleka, kalek marnuje mój wielki talent. Dość mam tej lichej hecy. Gdzie jest szumne listowie i gwiazd w tych liściach mrowie i gdzie jest śmiech kobiecy? I gdzie wspaniałe chmury, chmury •— mówię — na których jeżdżę jak na wielbłądach? Ni balkon, ni weranda, a to już zwykła granda, bo w końcu gdzie mam zaglądać? Pół miesiąca kwartału a tutaj tak po mału, tempo na kurzych stopkach, ,,Cóż, proszę pań i panów, ja nie wykonam planu. Ja nie wykonam. Kropka". Skończył. Dalej na drzewie. Z nim .razem autor nic nie wie Cytuje. Sam księżyc chciał to. Więc apel do liści: „Liście bierzcie się zamaszyściej" — wysyła księżyc i autor. SPRAWY WIOSENNE Świeża krew wiosny bije kwietniową aortą, powietrze ptakami zaczyna od nowa gadać. Na placu co się stało? Nowa gałąź jak nowy okręt do portu listki, wysiadać! Zielone. I kamień chyba z radości rośnie, że coraz więcej tych pasażerów. Mały Jaś z wróblem wiedzie dyskurs o wiośnie z siodełka swojego roweru. Teza pierwsza, że można biegać nawet po schodach. „Ćwierkać!" — wróbel zaprzeczy. Tu wiatr z dzwonkiem konwalii przybiegł i zgoda zapadła co do tych rzeczy. Później wiatr wszedł w firanki i wstążki, i w damskie kapelusze, w klawisze i wszystkie rzeczy na raz. A o zmierzchu słychać było brzęczenie złotych i żótłych muszek ale, żeby nie skłamać, to była gitara. Później ludzie zaczęli do domów odpływać, a kwitnienie wciąż trwało. I gwiazdami zakwitła i pączkami świeciła jak dwa morskie sygnały: noc kwietniowa i gałąź. Księżyc się nie doczekał poszóstnej karocy, sam wylazł i jak gap stanął. A noc życzyła wszystkim zwykłej dobrej nocy bo to właśnie była Dobranoc. Z WIZYTA W SEROCKU ANDRZEJKOWI SIDOROWI Siedzieliśmy w samochodzie. Mijaliśmy co samochód miał pod ręką : drzewa w tyle, las na prawo, a co w przodzie? W przodzie słońce się zbliżało do nas prędko. A ze słońcem, z tym światłem, z przestrzenią, z której szło za wzgórzem nowe wzgórze, świat się zbliżał i się w pędzie zmieniał, aż wjechaliśmy w twoje podwórze. Twoja matka właśnie wyszła z miską, ojciec tytoń strzepnął: „Jacyś goście". A twój motyl uciekł. Nie dla niego towarzystwo. „Sami proście!" A my jak najdłużej byśmy tam gadali na tym progu, na tym przewróconym klocku o zasiewach, o kartoflach i o wialni, 0 tym, że telefon macie już w Serocku. 1 tak sprawy nasze w tej rozmowie wzrosły w przyszłość potężną i gwarną, że rósł z nimi każdy, nawet mały człowiek, że w nich dojrzewało każde ziarno. I przybyło światła. Skończyliśmy właśnie wtedy, kiedy ogród trwał w promieniach. I zakwitły na gałązkach złote iskry. „Czas już na nas, towarzysze, do widzenia!" A Andrzejek? Zniknął niespodzianie. Chyba pobiegł tam, gdzie rośnie żyto. Więc tym listem ślę mu pożegnanie przed następną w Serocku wizytą. Zygmunt Mikulski JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI GODZINA PRZED ŚWITEM Niedawno na półkach księgarskich ukazała się nowu powieść Józe/a Nikodema Kłosowskiego, znanego prozaika, mieszkającego w Lublinie, zatytułowana „Czarna wiosna". Józef Nikodem Kłosowski urodził się w 1904 roku w Krasnymstawie, gdzie się wychowywał i pobierał początkowe nauki, które kontynuował w Lublinie. Przed wojną pracował jako nauczyciel i literat, wydając szereg prac, a wśród nich książki dla młodzieży. Poważny okres jego pracy literackiej przypada na okres powojenny, kiedy to kolejno ukazują się powieści: „Jarzmo", „Mgła" i „Walka z aniołem". Zyskały mu one dość duże uznanie. „Jarzmo" i „Mgłę" przełożono na język czeski („Jarzmo" tłumaczyła dr Maria Babiakowa-Bajowa, a „Mgłę" — Ferdynand Gabaj). Obecnie dobiegła końca praca nad trylogią, w skład której wejdą powieści: „Szary potok", „Miska •soczewicy" i „Droga pod wiatr". — Każda z nich stanowi oddzielną i zamkniętą całość. Trylogia ta wkrótce ukaże się na półkach księgarskich. Interesującą powojenną pozycją autora jest wymieniona na wstępie „Czarna wiosna", o której piszemy na innym miejscu. Z prac dalszych Józeta Nikodema Kłosowskiego wspomnieć jeszcze należy o „Sercu w lipowym drewnie". Są to opowiadania dla młodzieży o sztuce. Poniżej zamieszczamy Iragment z pierwszego tomu trylogii „Szary potok". Ilustruje on dobrze styl i postawę artystyczną Józeta Nikodema Kłosowskiego. — I co Jasiu? — zapytał stary Tomek Kwiatosz, s p o g l ą d a j ą c na syna. — Zaczynamy! Jasiek spojrzał na wschodzące słońce, splun ą ł w twardą spękaną garść i rozkraczywszy się szeroko, m a c h n ą ł nowiutką, dobrze wyostrzoną kosą, w d z i e r a j ą c się przebojem w wysoki łan gęstego, zupełnie już dojrzałego żyta. Po ziemi przelatywały raz po raz krótkie, oślep i a j ą c e błyskawice. Zboże kładło się falami, p a d a j ą c z cichym monotonnym chrzęstem. Po nogach rozpryskiwała się chłodna rosa. Powietrze było czyste, rześkie jak źródlana woda. Pachniało świeżo upieczonym chlebem i miętą. W y s o k o , nad polami śpiewały skowronki, a głos ich kapał z góry jak krople ożywczego deszczu. W ślad za Jaśkiem wlokły się baby: chuda, zwinna Czyżowa i stara, bezzębna Jarmułka, p o s ł u g u j ą c a u Kwiatoszów od w y b u c h u ostatn i e j w o j n y za k ą t i łyżkę byle jakiej strawy. Szły wolno, noga za nogą i s c h y l a j ą c się do samej ziemi, sprawnie wiązały ścięte żyto. Ale musiały się zwijać, bo gospodarz wcale nie folgował, lecz zmarszczywszy czoło, tęgo machał kosą, zmuszając wszystkich do pośpiechu. W k r ó t c e był już daleko. Kobiety pociły się, stękały, chcąc za nim nadążyć. Ale Jasiek nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Porwała go praca. W y p r ę ż y ł grzbiet, napiął mięśnie, byle j a k n a j p r ę d z e j zebrać chleb, w y s y p u j ą c y się z pełnych, ciężkich kłosów. To go pochłaniało bez reszty. Spod szarego, mocno postrzępionego kapelusza wyglądała jego młoda, czerstwa twarz 16 0 spokojnych, pospolitych rysach i jasnych, siwych oczach, pełnych ciepłej, miękkiej łagodności. Brwi miał gęste, ściągnięte, a przez rozchylone wargi przebłyskiwały białe jak śnieg zęby. Oddychał równo za każdym pokosem, j a k b y robota ta nie sprawiała mu specjaln e j trudności. Tomek, patrząc na syna, zacierał ręce z zadowolenia. Był dumny z J a ś k a Zawsze chlubił się jego ogromną pracowitością i dobrocią. Bo wszystko, do czego się tylko wziął, szło mu jak z płatka. I czy to wypadła orka, czy siejba, zbiór czy młocka, zawsze dał sobie z tym jakoś radę. A przy tym lubił rzekę. Toteż n a j chętniej przestawał z rybakami, często suszył, to naprawiał sieci, a kiedy tylko miał choć trochę wolnego czasu, brał łódź i jechał na połów... — Patrzcie ino! — mruczał Tomek, śledząc k a ż d y ruch syna. Toż to robota pali mu ,się w rękach... Zuch! Zeby takich, jak on więcej było w Dąbrowie! A jaki do tego ludzki, uczynny! Potrzebującym i nieszczęśliwym oddałby ostatnią koszulę a n a w e t k r e w wytoczoną spod serca. To dopiero człowiek! Przez pewien czas spoglądał na u r o d z a j n e pola i coś dumał, medytował, a dopiero przypomniawszy sobie pustą, zamkniętą chałupę, ruszył z miejsca. Po drodze opadł go smutek. Przed oczyma stanęły mu naraz wszystkie gospodarskie kłopoty i szare, codzienne troski. A było ich niemało. Bo przecież k r a j jęczał w hitlerowskiej niewoli, niebo krwawiło się łuną nie w y g a s a j ą c y c h pożarów, szalał mord 1 panoszyła się przemoc. I co mu teraz po żniwach, kiedy cały zbiór pójdzie na wykarmie- nie okupanta? Za tydzień trzeba będzie oddać wyznaczony kontyngent, wyrzec się pięknych plonów, byle uniknąć strasznej pacyfikacji albo jeszcze gorszego nieszczęścia. A każdy dzień przynosił coraz to nowe trudności i nowe klęski. — Co za czasy, mój Boże! — westchnął. — Chyba już sam Antychryst zjechał na ten świat, żeby nas pognębić. Jest źle, bardzo źle, ale może jakoś wytrwamy, nie damy się biedzie. I nie zmoże nas głód ani chłód, nędza czy strach przed śmiercią. Mamy twardą, chłopską naturę. Wyrośliśmy z kamienistej ziemi i na niej pozostaniemy. J a k dziad i pradziad. I nikt nas stąd nie ruszy. Bo w razie czego będziemy się bronić. Pokażemy tym hitlerowskim łotrom siłę naszych pięści. Poznają nas, zbóje! Tomek czuje własną krzepę. Wszyscy zresztą przyznają mu, że ma spryt w rękach i że doskonale włada ciesielską siekierą, wznosząc zręby nowych chałup i stodół. A więc mógłby razem. z innymi prać Niemca. Chętnie poszedłby z Jaśkiem do lasu, gdzie noc w noc zbierają się partyzanci z Józkiem Smółką na czele. Żeby go tylko wzięli, a na pewno nie przyniósłby im wstydu. O, nie! Tymczasem jednak trzeba przyczaić się i czekać. Bo przecież prędzej czy później musi się to wszystko skończyć. W o j n a i ludzka męka... Wszedł na podwórze i drapiąc się w głowę począł kręcić się po obejściu. Dom był zamknięty na dużą, ciężką kłódkę. Z wnętrza otwartej murowanej obory bił zaduch rozprażonego gnoju. Zaraz za budynkami pasły się dwie łaciate krowy, przed budą drzemał rudy, kudłaty pies, a na progu stodoły darł się raz po raz piękny, lśniący kogut, zapowiadając rychłą zmianę. Zabudowania Kwiatoszów leżały na lekkiej wyżynie, z której roztaczał się widok na Wisłę, płynącą w płytkim, wikliną podszytym korycie. Przez okno izby widziało się jabłoń, a dalej za niewielkim sadem błękitniała gładka tafla rozlanej rzeki. Tomek usiadł sobie w sadzie i spoglądając od czasu do czasu na pafeące się bydło, zasłuchał się w daleki szum toczącej się wody. Dokoła panowała kompletna cisza. Tylko pszczoły brzęczały w żółtym jak miód rzepaku, kwitnącym za miedzą. Tomek przypomniał sobie ten dzień, w którym przybył nad Wisłę. Dąbrowa była wtedy małą, ubogą kolonią, rozrzuconą po zalesionych wzgórzach. Zdobywszy niewielki kawałek ziemi, zabrał się z żoną do nieludzkiej harówki. W ten sposób najpierw stanęła stodoła, a później porządna, murowana obora i chałupa. Ale ciężkie było to życie. Robiło się od świtu do nocy o postnej strawie. Grzbiet pękał od wysiłku, bolały ręce i nogi. Trzeba było zaciąć zęby, by nie kląć, nie złorzeczyć. I może pozdychaliby z głodu, żeby nie poszedł do ludzi na zarobek. Pomagał przy budowie, zyskując sobie w okolicy opinię doskonałego cieśli i uczciwego, sumiennego człowieka. Z trojga dzieci pozostał tylko Jasiek. Bo Magda zmarła na zaziębienie, a siedmioletni Wojtek utonął w Wiśle. Kłopotów wciąż przybywało. To grad, to powódź czy susza. I tak mijały dni, miesiące i lata. W pracy ciągłej, nieustającej walce o byt, o każdy kęs chleba... Tomek, drzemiąc w cieniu starej, rozłożystej jabłoni, usłyszał za sobą głośne chrząkanie. Podniósł głowę i zdziwił się, ujrzawszy zbliżającego się Pawła Goraja. Zaklął pod nosem, bo nie lubił tego bogacza, mieszkającego za wsią, na uboczu i żyjącego jak odludek. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzucił Goraj. — Na wieki wieków. -— Próżnujesz, co? — Gdzie tam! Tomek skrzywił się, jakby żuł piołun, ale chcąc pokazać sknerze, że nie siedzi tutaj bezczynnie, huknął na krowy, pasące się na ugorze. Potem zatrzymał wzrok na płaskiej, piegowatej i tępej twarzy przybysza. — Przychodzę do ciebie — odezwał się Goraj — jak do znanego cieśli, do majstra, po radę... Chcę budować nową chałupę... —• Teraz? — zdziwił się Tomek. — Tak. Bo jak wiesz, gnieździmy się w na wpół spalonej ruderze! A przecież stać mię na to, bym mieszkał jak prawdziwy gospodarz! W tych dniach zacznę już zwozić drzewo. Ino mi brak majstra. Takiego, jak ty, Tomek! — rzekł przypochlebnie, spoglądając spod oka na starego Kwiatosza! Ale Tomek milczał. Zdawało się, że nie słyszał tego, co mówił Goraj. Zerwawszy źdźbło trawy, żuł je w ustach. — I co, zajmiesz się budową? — spytał Paweł. 17 — Spadła na nas z nieba okrutna kara —• •— Nie — odparł Tomek. ciągnął z namaszczeniem. — To prawda. Ale — Zapłacę. trzeba pamiętać, mój bracie, że to dopust Bo— Wiem. — Przekonasz się, że cię nie skrzywdzę! Ino ski i dlatego nie wolno z nim walczyć, opienie mędrkuj, nie dumaj, ale weź się z miejsca rać się czy przeciwstawiać. Ino znosić to wszystko po chrześcijańsku, tak, jak nam to do roboty. Zgoda? sam Pan Jezus przykazał. Cicho, pokornie. — T u t a j nie chodzi o zapłatę. I jak Święci Pańscy: bez jęku i bez skargi! — To o co? — Jestem już stary, niedołężny — tłumaczył — I czekać, aż nas w y m o r d u j ą ? Kwiatosz, chcąc jakoś pozbyć się niemiłego — Wola Boska! gościa. — I dlatego coraz to rzadziej godzę — Czyja? się do pracy. A zresztą i przy domu mam dość Ale Goraj nie odpowiedział na zaczepkę. zajęcia. Pragnę pomóc Jaśkowi, bo chłopak Tylko łypnął roziskrzonymi z wściekłości oczah a r u j e jak koń i chyba już rąk nie czuje od tej mi i spluwając przez zęby, zasapał z irytacji. ciągłej roboty... Był zły na tego bezczelnego dziada i chętnie — A ja ci mówię, pilnuj go, Tomek! — za- k r o p n ą ł b y go w gębę. To dopiero drań! I jak śmiał się Goraj. na złość najlepszy, a równocześnie najtańszy — Jaśka? cieśla w całej gminie! — Tak. — Przyjdziesz do roboty? — zapytał po — Bo co? — zdziwił się stary Kwiatosz. chwili. — Wiem, że razem z Pietrkiem przystał do — Nie. bandy i z karabinem w ręku włóczy się po — Toś ty taki katolik? To tak traktujesz dołach i po dąbrowskim lesie... nieszczęśliwego pogorzelca? Chyba już nie — Łżesz! masz w sobie ani krzty serca, kiedy nie chcesz — Nie wierzysz? W oczach Goraja zapaliły się się nagle dwa mi dopomóc jak brat bratu... jak sąsiad sąsiamigocące światełka. Wstał spod drzewa i otrze- dowi. A zdawało się, mój Jezu, żeś bogobojp u j ą c zakurzoną kurtkę, przypatrywał się po- ny! — Chcesz budować? marszczonej, zwiędłej twarzy starego Kwiatosza. Z przyjemnością stwierdził, że była zmie— Chcę. niona. Pod spaloną skórą przepływał dreszcz — A przecież dopiero co gadałeś, że cała niepokoju, usta drżały. Dąbrowa pójdzie z dymem. Ze lada dzień mo— To przecież on, Pietrek — mówił Goraj gą wpaść tutaj Niemcy i wszystko zrównać — ściągnął na dom nieszczęście. Przez niego z ziemią. Pamiętasz? Poczekaj do wiosny. Mospaliła mi się chałupa i zmarniał dobytek. że. się to jakoś przewali, wyjaśni... Zwąchał się, łajdak, z tym hyclem Smółką — Nie bój się, Tomek. Już ja sobie dam rai jego tylko słucha. I to jeszcze jak! Lepiej dę... niż ojca! Po całych dniach i nocach tuła się — Takiś pewny? po świecie, a kiedy wraca wygląda jak zbój. — Ino jak? Czarny, zarośnięty i zmęczony. Zamiast poTomek zamilkł. W głosie Goraja spostrzegł myśleć o robocie, gnije w stodole. Ale to nie jakąś obcą, złowrogą nutę. Bał się tego człotylko on jeden. Bo gadają, że po lasach wciąż zbierają się chłopy. Z bronią, jak na wojnę. wieka o niespokojnych, l a t a j ą c y c h oczach, ryPodobno szykują się na Hitlera. Chyba już za- żym zaroście i obłudnym uśmiechu. Ten skąpomnieli o lekcji, jaką dostali w Barłogach, piec był zdolny do wszystkiego. Dla m a j ą t k u kiedy podnoszą łby i szepcą, i k n u j ą . Pory- mógł zaprzeć się Boga i ojczyzny. A do tego, wają się, głupcy, z motyką na słońce i prędzej jak na nieszczęście, sporo wiedział o robocie czy później sprowadzą na wieś klęskę. Prze- podziemnej. Życie Jaśka, Smółki i wielu inkonasz się, Tomek. Ino żeby nie było za póź- nych leżało więc w jego łajdackich rękach. Bo no! Bo lada dzień zjawią się t u t a j Szwaby przecie wystarczył jeden krótki donos, żeby na wieś zwaliło się gestapo. A wtedy dopiero i z D ą b r o w y zrobią pogorzelisko... działaby się Sodoma i Gomora. — Jezu, przemień!..- 18 — Przyjdę — rzekł pojednawczo. — Zoharze I na pewno nie odmówię ci pomocy, jeśli nie boisz się Szwabów, ognia ni wojny... Rozstali się w zupełnej zgodzie. Tomek .detchnął z głęboką ulgą, kiedy Goraj skrył się za kępą olch, rosnących za sadem. — To łotr! — mruknął. — Zna go już dobrze cała Dąbrowa. Pies, nie człowiek! Już z niejednego krew wyssał, niejednego, psiakrew, zmarnował. Wyśmiewa się z biedoty, wyzyskuje chałupników. Takiemu Czyżowi wydarł spory szmat ziemi, a Bednarza tak długo włóczył po sądach, aż go puścił z torbami. A jaki z niego pyszałek! liła — ostatni kęs odejmowałam sobie od ust, byle jej było dobrze. A ona nie ma dzisiaj dla mnie nawet krzty litości. Zapomniała o rodzonej matce. Ale i chłopa swojego ma za nic. Po co jej Szczepan? Kiedy i tak, bez niego żre ino białe jak śnieg placki i gzi się to z tym, to z owym. Aż grzech! Kwiatosz nawrócił krowy, spojrzał na dom i krążąc w pobliżu pastwiska, myślał o Jaśku, o własnej chałupie i całej Dąbrowie, narażonej z byle powodu na kompletne zniszczenie. Stanęły mu przed oczami Barłogi. A Tomek najwięcej bał się ognia. Pożar był dla niego najokrutniejszą klęską, nieszczęściem gorszym niż śmierć! Bo ileż to naharował się, ile razy nie dojadł, nie dospał, zanim tutaj, na tym pustkowiu, wyrosły jego budynki! Trzeba było w tym czasie walczyć, borykać się z ziemią i wodą, zapomnieć o samym sobie! Było już dobrze po zachodzie słońca, gdy Jasiek przywlókł się z pola. Ale jeszcze nie odsapnął, ani też nie rozprostował obolałych kości, kiedy na progu stanął sołtys, Franek Bańka. Przyszedł jak zwykle na sąsiedzką gawędę. Chociaż nie należał do konspiracji, to jednak nikt się go tutaj nie wystrzegał. Wszyscy bowiem znali go jako swojego chłopa, człowieka, na którym można było polegać. Sołtys przysiadł na ławie i zapaliwszy wielkiego machorkowego papierosa, zaczął żartować. A dowcipy sypały mu się jak z rękawa. To o szwabskiej rąbance na Wschodzie, to znów o tym, jak Adolf Hitler z bandą zbrodniarzy dostał się do piekła... Znów zatrzymał się w cieniu rosochatej jabłoni i wodząc wzrokiem po swoim gospodarstwie, wsłuchiwał się w odgłosy dolatujące z dojrzałych, skwarem dyszących pól. W ciszy lipcowego dnia słychać było daleki jargot drabiniastych wozów a potem śpiew pastuchów wydzierających się na gromadzkim ugorze. Ale na drodze prowadzącej do Puław panował spokój, jakby na świecie nie było Szwabów ni wojny. — I kto by, mój Boże, uwierzył — westchnął — że wszystko to może zmącić jeden strzał albo warkot zbliżającego się samochodu? W samo południe zjawiła się Jarmułka. Była zziajana i brązowa od słońca. Wydoiwszy krowy, zawołała gospodarza na obiad. Tomek, siedząc w półmrocznej kuchni, jadł kwaśne mleko z chlebem. Siorpał, postękiwał, raz po raz ocierał kroplisty pot z pomarszczonego czoła. Jarmułka, kręcąc się po izbie, gadała jak najęta. Opowiadała o swojej córce, Weronce, żyjącej w pobliskim młynie, o jej bogactwie, dobrobycie i twardym jak głaz sercu... — Wychowałam ją, wypieściłam — biado- Pobiadoliwszy tak dobrą chwilę, poleciała z garnkami w pole. Z dala słychać było jej skrzeczący głos. Pomstowała na ryżego kundla, biegnącego ślad w ślad za nią. — Pyskuje — szepnął Tomek ale wszystko oddałaby dla Weronki. Taka czy inna, ale zawsze to córka! Podczas tego nadszedł chudy, łysy Wojtek Czyż, najbiedniejszy z mieszkańców Dąbrowy, a zaraz za nim barczysty i czerwony jak burak Bednarz. — Czy wiecie — odezwał się sołtys — kto ma najmniejszy w Dąbrowie kontyngent? — Czyż! — Bednarz! — Kwiatosz! — Nie. — To kto taki? — Goraj! — cisnął Bańka, szczerząc żółte, próchniejące zęby i spoglądając po obecnych. W izbie zakotłowało się jak w ulu. Wiadomość ta zaskoczyła wszystkich. Nawet Jasiek Kwiatosz nie wytrzymał, lecz zerwał się z miejsca i splunąwszy ze złością, powiedział: — Zły z ciebie sołtys, Franek! Widziałeś się z wójtem, gadałeś z komisją, to dlaczego nie wygarnąłeś im prawdy w oczy? Było im przypomnieć, tym draniom, zdrajcom, hitle- 19 rowskim pachołkom i skurczybykom, kim są i jak skończą! Bogacze zwąchali się z folksdojczami i okradają biedotę. Ale przyjdzie i na nich czas! — Szkoda, żeś nie słyszał — odparł Bańka — jak użerałem się z nimi i jak broniłem Dąbrowy. Ale cóż, kiedy z Goraja zrobili ofiarę wojny, nędzarza i pogorzelca! Chcą mu' pomóc w nieszczęściu. A zwłaszcza Palonka! Ten gardłuje za nim jak prawdziwy adwokat... — Ten szpicel? — Ten. W kącie, w półmroku, siedział chudy Czyż. Był to gospodarz biedny, małorolny, o bladej, zmizerowanej twarzy i w y s t a j ą c y c h policzkach. Na parę lat przed wojną pożyczył u Goraja kilkaset złotych, płacąc za to wysoki procent. Kiedy zaś zbliżył się czas zwrotu zaciągniętego długu, a chłop nie miał na to ani złamanego grosza, Goraj wniósł skargę do sądu, zagarniając w ten sposób prawie połowę Czyżowej schedy. — To ja mam płacić za tego hycla? — odezwał się Czyż. -— Za tego ryżego złodzieja? A bodaj go! — Albo jaj. — wtrącił Bednarz. Sołtys tłumaczył, perswadował. Ale przycichli dopiero wtedy, gdy wydobył z kieszeni gazetę. Z uwagą wsłuchiwali się w każde słowo czytającego. Wszyscy bowiem żyli nadzieją rychłej klęski Hitlera i jego armii wyc o f u j ą c e j się ze Wschodu. Toteż prędko zapomnieli o własnej biedzie, o bolączkach i palących utrapieniach, doszukując się w poszczególnych wyrażeniach komunikatu ukrytej, krzepiącej treści. W r ó g przypominał im rannego zwierza, u m y k a j ą c e g o przez knieję... A tymczasem Bańka czytał: „nasze bohaterskie dywizje, oderwawszy się od nieprzyjaciela, skróciły front i wciąż posuwają się naprzód, zadając wrogowi ciężkie straty. Strąciliśmy 5 samolotów sowieckich, bombard u j ą c y c h nasze linie zaopatrzenia. Oddziały specjalne im. Hermana Goeringa staczają bezustanne boje z partyzantami. W dniu 13 lipca weszliśmy w kontakt z działającą na tyłach radziecką grupą spadochronową". W izbie było parno. Na ścianie tliła się mała lampka naftowa, rzucając mdłe, pełgające światło na spalone, grubo ciosane twarze obecnych. Siedzieli zbici w k u p ę i wyciągn ą w s z y szyje, chwytali każde słowo sołtysa. 20 Całym sercem byli z Armią Radziecką, napierającą ze Wschodu jak rozpętana burza i niosącą im wyzwolenie. Rosła w nich wiara w zbliżający się koniec hitlerowskiego panowania, wiara w szybkie i wspaniałe zwycięstwo. A kiedy Bańka odłożył gazetę, zaczęli gadać o Polsce. Wszyscy narzekali na ciężkie przedwojenne czasy, na rządy burżuazji i sanacyjną przemoc. Chłop był wtedy najzwyczajniejszą mierzwą. Wyzuto go z praw obywatelskich i zepchnięto na dno najstraszliwszej nędzy i poniżenia. Podczas nieludzkich pacyfikacji równano całe wsie z ziemią, strzelano do bezbronnych ludzi, zapełniano obozy koncentracyjne. Wystarczy przypomnieć Brześć i Berezę. Tak, to były naprawdę ciężkie lata! — A jaka to będzie ta przyszła Polska? — zapytał barczysty Bednarz. — Ludowa! — odparł Jasiek. W o j t e k Czyż poruszył wargami, jakby chciał przemówić, lecz cofnął się i mrucząc coś pod nosem, jeszcze mocniej przywarł do chłodnej, zbąblonej ściany. Bo tyle go już razy oszukano, tak bardzo skrzywdzono, że teraz już nie wierzył w żadne, n a w e t najpiękniejsze hasła, w żadne obietnice. • Wszędzie węszył podstęp. Chętnie zgodziłby się na chleb i wodę, żeby tylko w ojczyźnie zapanowała wreszcie równość i sprawiedliwość i żeby go już nikt więcej nie szargał, nie poniewierał. Ale tak czy inaczej, musi porachować się z Gorajem! W r a c a j ą c od Kwiatoszów, W o j t e k wlókł się noga za nogą. Przystawał, medytował. W jednej chwili opętała go żądza zemsty, chęć zapłaty za wszystkie doznane krzywdy. Zamiast więc udać się na spoczynek, skierował się w stronę zabudowań swojego wroga. Szedł wolno, spokojnie. Przedzierał się przez gęste, oroszone zboża, przez j a k ą ś wysoką trawę i wilgotne chaszcze, a kiedy zza kępy drzew pokazały się zręby zwęglonej chałupy, opuściła go zimna krew. Zatrzymał się pod dziką gruszą, skąd widać było całe gospodarstwo, leżące jak na dłoni. Przycupnął, a wtedy w kieszeni kurtki namacał zapałki. Wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnął zęby i marszcząc krzaczaste brwi, uważnie wsłuchiwał się w szmery lipcowej nocy. Było cicho, pogodnie, lecz parno. Przez gałęzie przesiewały się gwiazdy. T r a w a lśniła od rosy. W D ą b r o w i e szczekały psy, a w zbożu tajemniczo c y k a ł y świerszcze. Ziemia pachniała rumiankiem i rzeczną miętą. Czyż podkradł się pod sam okap ogromnej, niemal że f o l w a r c z n e j stodoły. Żałował, że nie było w niej zboża. Zrobiło się jeszcze ciszej. Pasikoniki umilkły, a tylko księżyc zalewał świat k o n w i a m i roztopionego srebra. W o j t e k zataił oddech. W gardle mu wyschło, ręce drżały, a przed oczami zamigotały gwiazdy. Jeszcze godzinę temu nie przypuszczał, że tak p r ę d k o zapłaci temu złodziejowi za własną k r z y w d ę . I może n a w e t nie p o m y ś l a ł b y o tym, żeby nie sołtys, nie F r a n e k Bańka. Ten rozjuszył go, w s p o m i n a j ą c o k o n t y n g e n c i e . W y c i ą g n ą ł zapałki i nagle o g a r n ą ł go lęk. Zerwał się z ciepłej ziemi, gdyż w y d a ł o mu się że go ktoś ściga. P r z y s t a n ą ł za węgłem i k r y j ą c się w cieniu, słuchał. I znowu szczek a ł y psy i b r z ą k a ł y świerszcze. Z podwórza zalatywał s w ą d spalenizny, zaduch świeżego jeszcze pogorzeliska. W t e m gdzieś daleko na Wschodzie odezw a ł y się działa. Było to jakieś radosne dudnienie, zapowiedź n a d c i ą g a j ą c e g o wyzwolenia. Głos ten otrzeźwił W o j t k a , w s t r z ą s a j ą c nim do głębi. W j e d n e j chwili porzucił s w ó j plan, zapomniał o zemście. Podniósł głowę, w y p r o s t o w a ł się i powoli ruszył w stronę Dąbrowy. Po drodze przystanął, by nacieszyć się grzmotem n o c n e j k a n o n a d y . ,,Ależ biją, to biją!" szepnął, z a c i e r a j ą c ręce. W pobliżu s w o j e g o domu n a t k n ą ł się przyp a d k i e m na p a r u obcych ludzi, śmiało maszer u j ą c y c h środkiem suchego, w y b o i s t e g o gościńca. W p i e r w s z e j chwili struchlał, przypuszczając, że to Niemcy, ,lecz zaraz odetchnął, p o z n a w s z y żołnierzy radzieckich, najp r a w d o p o d o b n i e j zbiegłych z h i t l e r o w s k i e j niewoli. — Dobry wieczór! — z Sowietów. odezwał się — Dobry wieczór! — odparł W o j t e k . — Co to za wieś? jeden — Dąbrowa. — Dziękuję. W o j t e k z uwagą obserwował żołnierzy, a już n a j w i ę c e j tego, co do niego zagadał po polsku. Ten w y g l ą d a ł na dowódcę. A" był młody, dość wysoki, p r z y s t o j n y , o szczupłej s y m p a t y c z n e j twarzy, r o z j a ś n i o n e j u j m u j ą c y m uśmiechem. D w a j jego towarzysze mieli brązową, spaloną skórę i czarne j a k noc oczy. W s z y s c y byli uzbrojeni w automaty. — J e ń c y ? — zapytał W o j t e k . — Nie. Spadliśmy po prostu z nieba — zaśmiał się oficer, p o k a z u j ą c rząd białych, mocn y c h zębów. — Przychodzimy z frontu, żeby w a m dopomóc w w a l c e z o k r u t n y m faszystowskim najeźdźcą. Rozumiecie, co? —• Rozumiem. — P r z e n o c u j e c i e nas? — Przenocuję. Czyż p c h n ą ł chruściane, skrzeczące wrota, wiodąc za sobą n i e s p o d z i e w a n y c h gości. Pod walącą się oborą u j a d a ł pies. Gdzieś niedaleko słychać było piszczałkę stróża nocnego. A na W s c h o d z i e o d z y w a ł y się raz po raz działa. W j a s n e j poświaci-e księżyca chwiały się na p o d w ó r z u długie cienie. Z pól p ł y n ą ł zapach w y k o s z o n e g o żyta. — J a k w a m na imię, towarzyszu? — W o j c i e c h . A wam? — Cyryl. Partyzanci ostrożnie wsunęli się do stodoły i przepadli w j e j mrocznym wnętrzu- Byli głodni i śmiertelnie znużeni, ale cieszyli się, że już są na miejscu swego przeznaczenia, na tyłach zaciekłego wroga. Tymczasem W o j t e k wyniósł z c h a ł u p y bochen razowego chleba i dzban mleka i oddawszy to j e d n e m u z Sowietów, usiadł na przyzbie, zalanej łagodną bielą księżyca. W y dobył z kieszeni machorkę, skręcał papierosa i p o g r ą ż y ł się w p r z y j e m n e j medytacji. W y dało mu się, że pełni żołnierską służbę j a k w p a m i ę t n y c h dniach września 39 roku. Józef Nikodem Kłosowski 21 WARSZAWSKI RACHUNEK Liczymy: jeden, dwa, trzy, cztery, piąć: czterdzieści pięć — pięćdziesiąt... Najpierw szabrownicy, jak mrówki, gruzy cuchnące trupem i pogorzeliskiem, bezczelne szczurze pyski — nisko w wnętrznościach Starówki... Pierwszy miesiąc i rok... i faszyzm na kolanach, wojny ostatni krok. A tu ziemia zorana. e Tu nie myślano o natchnieniu świata. Należało oczyścić ulice, tramwajarzom dać czas do lata i rozminować stolicę Liczyliśmy: jeden... Pytano: kiedy, kiedy?!... Długo, ale na pewno. Liczyliśmy: dwa, trzy... Jeżeli ktoś się zdrzemnął, nie wierzył. Nowe domy?.. To sny... Bądźmy szczerzy: robota była wspaniała, od razu jak szarża, tempo: budynki, jezdnie, chodniki... Wiaduktem Wisła zagrała, szeroką transmisją latarń. Już nie naftowe płomyki, I — gdzieżbyś po świece latał... Tempo... Tempo! Wstawała parterowa, jedno... dwu... wielopiętrowa Warszawa Warszawa!... Liczyliśmy: cztery... Domy, jak młode rydze, lub jak brzask nad kraterem wypalonej do dna ulicy. Przychodzili ciekawi z Ameryki, z Francji, z Anglii... a nam tu błogosławił sztandar rodzimych żagli. Mówiono: „okręty podobne do domów!" Nie! — gmachy takie, jak Jeżeli mało komu, to cztery przecież, nie sto lat. wola. Liczyliśmy: pięć Mosty! Odetchnąć i... skok, i... Trasa. Takie to proste, i nie takie proste, jak się potocznie — lub jak pisze prasa. Liczymy, liczymy, liczymy! Ten bilans ma oczy stalowe, jasne czoło, twarde polskie rysy, jak z Tatr urąbaną głowę i pięści pokoleń znad Nysy. Liczymy: jutro, pojutrze... do sześciu, do siedmiu, do wielu. Każdy rok tu będzie najkrótszy, każdy dom będzie nową niedzielą, aż wyrośnie, jak święto największe, wymarzona, promienna, jak SŁAWA, naród sobą, jak laurem upiększy Warszawa zwycięska! Warszawa. SKRZYPACZKA WANDZIE WIŁKOMIRSKIEJ Ręką sięgnęłaś dalej, głębiej do wiolinu i skrzypce jakby wrosły i wyrosły z ciebie... I naraz, jakby z efów ktoś skrzydła rozwinął i rozpiął jak dwa słońca na błękitnym niebie. I wiodłaś nutę jedną cieniutką i prostą do jakiegoś dna — smutku lub może miłości... I już wiadomo było — ty, niebo, się rozstąp przed pięknem, które ciebie wyraziło prościej. Stelan Wolski 23 MAREK ADAM JAWORSKI FSC i Wyprzedzić harmonogram nie łatwa to sprawa, zresztą — zbudować socjalizm to nie zabawka. Dobrze się muszą serca rozpalić, mózgi rozpłomienić, aby metal w kształt samochodu się oblekł. '' * ' Trzeba było ziemi setki hektarów wydrzeć i powiedzieć twardo: ,, Dobrze! Tu stanie fabryka, tu nowy narodzi się człowiek". Od nie gdy gdy słów do czynów blisko — kończy się na słowie, robotnik ministrem, chłop dyrektorem. II I tam, gdzie wiatr artysta traw struny targał wczoraj, gdzie bławatów szukały dziewczyny, słychać już szum motorów. • Koparki w ziemię się wgryzły, w piasek wdarły się szyny, aby krajobraz przerobić hukiem stalowej maszyny. III Przemienia się ziemia lubelska i chłopi wyrwani nędzy. Rosną żelazne cielska i rwą ciemnoty więzy. Dłoń, która buduje, od pługa jest i młota, nie obca jej niewola, deszcz burzliwy i słota. Nie obcy jej karabin, nie obcy czas przeklęty, dlatego jej najłatwiej kłaść szczęścia fundamenty. Dłoń, która buduje, jest młoda, lecz rozumna i umie kielnię ująć, i umie grunt wyrównać. Dłonie razem zbratane prześcigają marzenia. Są mocniejsze niż granit, trwalsze niż ziemia. IV Szybciej, murarzu! Dokładniej i lepiej! Czeka na wozy Łódź i Zagłębie. I niech się żelazo o cegły zazębi, niechaj się serce z betonem zlepi. 24 Plany? Z nadwyżką! Czas nie stoi w miejscu. Tu życie się mierzy na wyrost. I stąd można żyć choćby tysiąc lat, gdy normy pękają pod siłą junackich rąk. One zmieniają miasta, słońce przetapiają w hutach. Gmachy sieją na piaskach, plewią bunt i smutek. V Do socjalizmu droga jest prosta, choć wróg do skoku pręży się jeszcze. I nikt nie może w tyle pozostać, złamany przez czas i przestrzeń. Szczęście nie przyjdzie samo do ręki, blaskiem swym oczu nie rozżarzy i nawet nie muśnie po twarzy, jeżeli serca staną się zbyt miękkie. Dlatego trzeba pięści zacisnąć, zwyciężyć beton, żelazo i cegły. Bo w tym jest siła, bo w tym jest przyszłość Socjalistycznej, Niepodległej! Marek Adam Jaworski WACŁAW GRALEWSKI METEOR Po dniach upalnych i skwarnych, wypełnionych monotonią ćwiczeń, marszów i wykładów, jakie są udziałem każdego rezerwisty powołanego na letnie ćwiczenia — wyjazd na trzydniowy odpoczynek do m a j ą t k u leżącego w pięknej miejscowości nad Wisłą wydał mi się czarującą przygodą. — Mój wuj, bogaty obszarnik, stary kawaler i trochę dziwak, lubi bardzo gości a kuchnię ma ef ef — powiedział do mnie jeden z kolegów pułkowych, z którym zadzierzgnąłem węzły przyjaźni. — Dobierzemy sobie paczkę chłopaków do rzeczy i pojedziemy — dodał. — Dostałem od w u j a plein pouvoir, jeżeli chodzi o skład osobowy! Właśnie tak się składało, że w poniedziałek wypadało święto a sobotę mieliśmy wolną. A więc trzy dni zupełnej swobody no i perspektywa świetnego spędzenia czasu. Wypłynęliśmy statkiem z Włocławka we wczesnych godzinach poobiednich i siedząc wygodnie na ławkach pokładowych wdychaliśmy ożywcze, chłodne od wody wiślanej powietrze przesycone uczuciem swobody. Urwać się z łańcucha drylu wojskowego i poruszać swobodnie członkami niezależnie od jakiejkolwiek komendy — już to samo stanowiło przyjemność nie lada. Gęsto porośnięty brzeg Górnego Szpetala przesuwał się jak zasłona z zielonego aksamitu. Powoli Włocławek oddalał się i niknął w przestrzeni, którą pozostawiliśmy za sobą. Brzegi obniżyły się znacznie a często spotyk a n e mielizny i wysepki piaszczyste świadczyły o spadku wód Wisły. Długotrwałe upały zrobiły swoje. Dochodziła godzina piętnasta, gdy statek przybił do przystani w Dobrzyniu, skąd końmi mieliśmy pojechać do gościnnego dworu. Nawet nazwa jego — Kochań zdawała się obiecywać wiele. Do oczekującego powozu wsiedliśmy w doskonałym nastroju. Było nas pięciu ogorza- 25 łych i j ę d r n y c h chłopaków, chętnych b o d a j w każdej chwili do przysłowiowej bitki i wypitki. — Tylko czy aby twego w u j a nie skrzywdzimy zbytnio, bo co do mnie, to czuję, że zjadłbym pieczonego byka, p o z o s t a w i a j ą c nieznaczne resztki — zapytał z wyraźną troską o najbliższą przyszłość przysadzisty blondyn o pełnych wargach, którego nazywaliśmy „głodnym Franiem", a którego uradziliśmy zabrać ze sobą ze względu na entuzjastyczny stosunek do spraw spożycia. — Przyda się — powiedział mój przyjaciel — pan na Kochaniu nie lubi ludzi wstrzemięźliwych! — — Czy zaraz na wstępie podadzą ci pieczonego b y k a za to ręczyć nie mogę, ale jagnię na przekąskę znajdzie się na pewno! — „Głodny Franuś" popatrzył na mówiącego tak, j a k b y chciał w jego oczach znaleźć porękę wypowiedzianych słów, po czym chrząkn ą ł i cmoknął w sposób n a j w y r a ź n i e j upewn i a j ą c y samego siebie, że wszystko jest w porządku. Słońce wyciskało z człowieka ostatnie rezerwy wilgoci, toteż marzyłem o chwili, gdy będę mógł wypić bodaj jedną szklankę wody. Rozpalone powietrze drgało i n a d pożółkłymi łanami zbóż układało się w przezroczyste ale dostrzegalne pasma i kłęby. Po godzinnej j e ź : dzie nagle ukazała się b u j n a kępa drzew,, s p ł y w a j ą c a w szeroki w ą w ó z , a wśród niej zamajaczyły zabudowania. Dobijaliśmy do portu naszych pragnień, w k t ó r y m „głodny Franio" widział swego „pieczonego byka", a. ja tęgie naczynie chłodnego, ożywczego płynu. U podjazdu ujrzałem sylwetkę mężczyzny średniego wzrostu, dość znacznej, aczkolwiek równomiernej tuszy, rumianego, z dziecinnie łagodnymi oczami j a k b y figlarnie spozierającymi spod wypłowiałych gęstych brwi. Krótko przystrzyżone włosy i ręce opuszczone nieruchomo n a d a w a ł y jego figurze jakiś wojskowy pozór. Tak czasem w y g l ą d a j ą emerytowani oficerowie w y ż s z e j rangi. Ale wrażenia te prysły w chwili, gdy powóz zatrzymał się i p i ą t k a nasza wysiadła a raczej wyskoczyła zeń. Stojący dotąd prawie nieruchomo mężczyzna zawołał cienkim z lekka piskliwym głosem, p o k l e p u j ą c się przy tym po bokach: 26. — A witam, witam k o c h a n y c h gości, widzę (tu zwrócił się do siostrzeńca) Tadziu kochany, że przywiozłeś mi chwackich kawalerów! I podbiegłszy do nas zaczął każdemu z manifestacyjną serdecznością ściskać ręce. — Proszę, proszę — otworzył szeroko wejście zapraszając do wnętrza. — O, tu jest pok ó j gościnny — ręką wskazał na półotwarte drzwi — wszystko przygotowane: woda, mydło, szczotki. Zapewne zechcą panowie pozbyć się kurzu po podróży! — Czując, że pragnienie doskwiera mi bardzo silnie, zwróciłem się do niego i poprosiłem o szklankę wody. — Przepraszam, że tak od razu na wstępie, ale n a p r a w d ę nie mogę już w y t r z y m a ć — usprawiedliwiałem swą prośbę. — Ależ drogi poruczniku — zawołał — świetnie rozumiem, w tej chwili każę podać! — Mówiąc to wziął mnie pod rękę i wprowadził do sąsiedniego saloniku. — Zaraz będzie woda i ugasimy pragnienie! — Wybiegł drzwiami prowadzącymi w głąb mieszkania, pozostawiając mnie samego. Usiadłem na stylowej kozetce i zacząłem przypatrywać się meblom i obrazom, wiszącym na ścianach. Trwało to krótko. Drzwi, za którymi znikł gospodarz, otworzyły się skrzypiąc z lekka i ukazał się w nich l o k a j w liberii, pop y c h a j ą c przed sobą s e r w a n t k ę na kółkach: na górze widniały kryształowe p ę k a t e karafki, ciemne gąsiorki i szklanki, a na dole półmiseczki z zakąskami. Zatrzymawszy się przede mną dostojnie się skłonił i nic nie mów i ą c u j ą ł zgrabnie kryształową butlę, chcąc napełnić szklankę. -— Przepraszam, ale to pomyłka, o szklankę zwykłej wody. — prosiłem Lokaj zatrzymał swą rękę i spojrzał nieporadnie. W tym momencie do salonu wszedł gospodarz i widząc w a h a n i e l o k a j a wziął z jego r ą k k a r a f k ę i pochylił ją nad' stojącym najbliżej mnie p ę k a t y m kryształem. Powstrzymałem jego rękę w chwili, gdy szybkim ruchem zaczął napełniać p u c h a r e k a ciemnobrązowy płyn zabulgotał obiecująco. — Przepraszam, że tyle zamieszania robię swą osobą, ale proszę o wodę, zwykłą wodę — zaakcentowałem ostatnie słowa. Chwilę trwała cisza. — Nie rozumiem — usłyszałem w odpowiedzi. — J a k t o ,nie chce pan wypić jarzębiaku z metryką, pędzonego według przepisu mojego dziada, to chyba jakieś nieporozumienie! Upał jest duży — dodał j a k b y do siebie, zrozumiawszy nagle przyczynę, k t ó r a przyciemniła mój umysł — ale nic tak nie orzeźwia i nie przywraca jasności myśli, jak właśnie ten jarzębiak! — — A zresztą są różne gusty — zastanowił się chwilę — więc może n a l e w k a miętowa z dodatkiem korzenia dziegięlowego? — Tak, racja — w y k r z y k n ą ł j a k b y olśniony nagłą myślą — naturalnie, zieleniec, oczywiście zieleniec! Zacznijmy od nalewki miętowej! — I sięgnąwszy do stojącego obok gąsiorka usiłował napełnić szklankę. — Ależ ja n a p r a w d ę proszę o wodę, bo umrę z pragnienia i w ogóle nic nie zjem ani w y p i j ę w tym domu — zawołałem na poły z prawdziwą rozpaczą. — W o d y , wody, w o d y ! Pan domu wypuścił z r ą k trzymany gąsiorek tak, że zadźwięczał dość głośno o szklany blat serwantki i otworzył ze zdumienia usta. — J a k t o — wyszeptał po chwili — wody, t a k i e j z w y k ł e j pospolitej wody?! Poruczniku, ja od trzydziestu lat nie przełknąłem n a w e t kropli w o d y a w y g l ą d a m zdaje się, może właśnie dlatego, doskonale. Przecież takie picie z w y k ł e j wody, przepraszam za szczerość, to zbyt pospolite. Tak, picie w o d y — dodał j a k b y refleksyjnie — pospolite i n a p r a w d ę niezdrowe... No więc zróbmy kompromis: ja wycofam w ó d k ę a pan tę, — jak ją tam... wodę, no i n a p i j e m y się wina. — I sięgnął po p ę k a t y omszony gąsiorek. — To wino zrodziła nasza ziemia k u j a w ska. Nie żadne zagraniczne, ale nasze własne, robione w e d ł u g starej recepty. Głogowe! — Ma — namyślił się chwilę — ponad trzydzieści lat. Jeszcze ojciec mój, nieboszczyk, je preparował. A czynił to wyśmienicie. Pije się łagodnie niby mleczko. — A jednak poproszę o szklankę w o d y — rzekłem stanowczo. Gospodarz zamarł, a w kącikach jego żółtawych oczu (dopiero teraz dostrzegłem ten odcień) zabłysły j a k b y iskierki gniewu. Ale natychmiast zgasły. W o l n o podniósł rękę, opuścił głowę, chwilę trwał nieruchomo, poczem cicho powiedział: — J a dla pana specjalnie ten gąsiorek kazałem przynieść z piwnicy. Pierwsze spojrzenie, błysk sympatii... N o i taka rekuza! Franciszku — zwrócił się do lokaja, proszę p a n u porucznikowi podać szklankę wody. — Mówiąc to rozłożył ręce j a k b y z rezygnacją. Pijąc wodę, która w r a c a ł a mi świeżość a zaschłe gardło czyniła znów pełnowartościowym organem, obserwowałem twarz gospodarza. Stanowiła nieforemną bryłę, drgającą od czasu do czasu nerwowo, j a k b y picie przeze mnie w o d y napełniało ją cierpieniem. Widząc, że skończyłem, wziął mą szklankę, oddał ją lokajowi gestem, jakim o d d a j e się zanieczyszczone naczynia, a potem z gąsiorka, zawierającego, jak powiedział, wino, nalał pełną szklankę a następnie stojącą obok drugą. — No a teraz w pańskie ręce — wyrzekł ze smutkiem ale i z pewnością, że najgorsze już mamy poza sobą, i podniósł szklankę. Tym razem trzeba było skapitulować. Podniosłem kryształ do ust i s k ł a n i a j ą c głow ę lekkim ruchem w jego stronę, pociągnąłem łyk, drugi, trzeci... „ W i n o " okazało się, jak przypuszczałem, tęgą głogową nalewką, wydzielającą silny aromat. — A wie pan, poruczniku, co jest jego fundamentem, że tak powiem. Okowita, specjaln y gatunek okowity, zaprawiony ziołami. Długotrwała fermentacja dała mu łagodność i taki j a k b y aksamitny smak. •— No a teraz może b y coś niecoś przekąsić. O np. cynaderki baranie na słoninie i na grzankach, albo paszteciki z francuskiego ciasta z rakami? Wstałem i skłoniłem się. — — Proszę wybaczyć, ale teraz skoro zaspokoiłem pragnienie... chciałbym pozbyć się kurzu i b r u d u po podróży. Myślę, że jedzenie nie zając, nie ucieknie! — Ależ, oczywiście -— ożywił się pan na Kochaniu — co się odwlecze, to nie uciecze! I u ś m i e c h a j ą c się figlarnie poprowadził mnie do pokoju gościnnego. Po dokonaniu niezbędnych zabiegów toaletowych w y s u n ą ł e m się z p o k o j u i wyszedłem przed dom. Był to p a r t e r o w y budynek, praktycznie rozplanowany, z bocznym skrzydłem, mieszczącym pomieszczenia administracyjne. Front zwrócony był do p a r k u — część tylna graniczyła bezpośrednio z zabudowaniami gospodarczymi, które można było oglądać z okien. W ten sposób zapewniona była stała kontrola dworu nad całokształtem prac. Park był duży i ładnie położony. Część jego obejmowała wąwóz, który niby czarna plama rozdzielał żółte łany zbóż i biegł aż k u Wiśle. Do parku przylegały sad i ogród warzywny a dalej widniały sadzawki. Pobieżne oględziny wskazywały wyraźnie, że gospodarstwo jest dobrze utrzymane. Niektóre partie parku miały jakby leśny charakter, może były pozostałością rosnącego tu kiedyś dużego lasu — inne najwyraźniej stworzyła i opieką otaczała ręka ogrodnika. Strzyżone szpalery i drzewa, klomby zatrzymujące wzrok wzorami i napięciem barw, ścieżki wysypane piaskiem i dyskretnie ustawione ławki wskazywały na dużą pieczołowitość. Gdy po dłuższym błądzeniu wśród drzew zbliżyłem się do domu, wybiegł na moje spotkanie „głodny Franio". — Szukamy cię wszyscy, gdzie się włóczysz, stary prosi na kolację — zawołał najwyraźniej podekscytowany i chwycił mnie za rękę tak jakby bojąc się, że mu się wymknę. — Jakto na kolację? — zapytałem — przecież jest jeszcze wcześnie! — Aha, wcześnie, wcześnie — przedrzeźniał — boś sobie zaraz na wstępie dobrze rąbnął, niby to przymawiając się o szklankę wody. Już wszyscy o tym wiedzą. Ależ spryciarz z ciebie — powiedział z odcieniem uznania. Nie odpowiedziałem. Wszelkie wyjaśnienia byłyby zbędne.' Na progu domostwa stała grupka kolegów, rzucając w naszą stronę niecierpliwe spojrzenia. — No, jest zguba — powiedział gospodarz — panowie, proszę do stołu, czym chata bogata... Jadalnia była obszerną komnatą, pośrodku której stał duży dębowy stół otoczony wieńcem wygodnych krzeseł. Wzdłuż ścian stały mniejsze i większe stoliki, spełniające rolę pomocniczą. Oprócz nas do stołu siadły dwie starsze panie, dalekie k r e w n e gospodarza, rezydentki. Moje miejsce wypadło obok pana domu. Z zaciekawieniem rzuciłem okiem na zastawę i na to, co znajdowało się na bocznych 28 stolikach. Poczułem głód i chciałem choć pobieżnie zorientować się w treści półmisków i sosjerek, aby ułożyć jakiś ogólny bodaj plan działania. Czułem, że będę zmuszony zrehabilitować się za tę nieszczęsną wodę. Dwóch lokai krzątało się koło potraw i nalewało trunki. Pan domu wziął do ręki dwie butle. — Orzeł czy reszka? — zapytał, śmiejąc się. „Orzeł" okazał się starą orzechówką, pod którą zjadłem dwie grzanki z kremem śledziowym. Stojący za mną lokaj zmienił talerzyk, a pan domu podsunął półmiseczek z befsztyczkami w sosie maderowym z krokietami. Zjadłem dwa befsztyczki i wypiłem pucharek zieleńca. Zauważyłem, że gospodarz skoncentrował uwagę na mojej osobie, jakbym się stał dla niego problemem, który postanowił rozwiązać. Jadł i pił to samo i w tej ilości co ja, propon u j ą c dyskretnie potrawy lub idąc za moim przykładem. — Pod „miodówkę żołądkową" radziłbym placuszki z parmezanem, nie obciążają żołądka i stanowią doskonałe przejście do potraw poważniejszych. Te same zalety mają również gorące paszteciki z pieczarkami, tylko że do nich radziłbym łyk morelówki. Dotąd ulegałem gospodarzowi, widząc w nim świetnego przewodnika na mapie zgromadzonych potraw. Opór mój przeciwko jego wyw i e r a j ą c e j dyskretny nacisk inicjatywie zrodził się w chwili, gdy zorientowałem się, że to, co uważałem za kolację, było tylko nieznacznym do niej wstępem. Befsztyczki, placuszki, paszteciki, muszelki z zapiekaną treścią, przeplatane zimnymi przekąskami, stanowiącymi łączące ogniwa, miały tylko charakter przystawek i były jakby uwerturą w symfonicznej orkiestrze sztuki kulinarnej. Zanosiło się na poważny koncert, którego każda część miała swą wagę i swój przemyślany zakres. A ja, jak idiota, dałem się złapać na przynętę pierwszych taktów. W miarę, jak zacząłem wykazywać wstrzemięźliwość, zaczął róść napór gospodarza. „Prynuka" stawała się wyraźna. Zrobiwszy małe zestawienie wyliczyłem, że przystawek było szesnaście. Odegrały one rolę harcowników, będących małym pokazem sprawności przed generalną rozprawą. Znikły zręcznie sprzątane talerzyki i półmiseczki, na stole pojawiły się średniej wielkości srebrne półmiski, a na przesuwanych bezszelestnie serwantkach. dość poważne, p a r u j ą c e spod pok r y w metalowe rondle. A ja, ja konstatowałem już brak wolnych miejsc w żołądku. Przy tym czułem, mimo dość znacznej wytrzymałości na alkohol, pewien zamęt w głowie. Zdawałem sobie teraz wyraźnie sprawę, że z gospodarzem trzeba będzie stoczyć walkę, coś w rodzaju zamaskowanego pojedynku. Widocznie głębiej odczuł, niż to przypuszczałem, ową „rekuzę" na wstępie i postanowił mnie upokorzyć. Trzeba się było mieć na baczności i nie dać pognębić. — Radziłbym — skinął na lokaja, k t ó r y szybko podjechał z serwantką i zdjął p o k r y w ę z rondla — ozór w szarym sosie. — Lokaj na jego skinienie szybko nałożył mi na talerz dwa płaty. — To stanowczo za dużo! — zaprotestowałem — bukiet z potraw jest tak rozległy i tak znakomity, że aby mieć rozkosz smaku, trzeba wszystkiego pokosztować po odrobinie. — O nie, nie — w y k r z y k n ą ł — ilość potęguje znaczenie jakości — myślę, że podzieli pan moje zdanie, gdy" nadejdzie czas na rozmyślania i rozważania... Westchnąłem. Właściwie wkroczyłem już w fazę, w której chętniej zająłbym się rozmyślaniem niż jedzeniem, niestety napór rzeczywistości był zbyt silny. — Wie pan, wolę bardziej karpie lipcowe niż grudniowe: są delikatniejsze a tym samym wyborniejsze w smaku — mówił głos z praw e j strony, p o d s u w a j ą c mi karpia po francusku. J a k dalekie echo przesunął mi się comber cielęcy z sosem beszamelowym i monolog, najw y r a ź n e j k i e r o w a n y w moją stronę o zaletach jelit słonek, napełnianych sardelami i truflami. Słowa gospodarza coraz bardziej miały charakter dyskretnego bulgotu, k t ó r y mieszał się z dzwonieniem szkła i wypowiedziami zachęty, jakich nie szczędzili sobie współbiesiadnicy. Damy ulotniły się dyskretnie, tak że przy stole panowała męska swoboda i młodzieńczy j u r n y rozgwar. Owionął mnie prąd świeżego powietrza, o d r y w a j ą c y się od ciemnego gwiaździstego nieba, gdy nie wiem kiedy i jak znalazłem się w parku przed domem. Z lekka drżącą ręką w y j ą ł e m zegarek, zapaliłem zapałkę i skonstatowałem, że jest druga po północy. A więc około ośmiu godzin przesiedzieliśmy przy kolacji. Chłód nocy i samotność p a r k u pozwoliły młodemu organizmowi przezwyciężyć nadmiar — odzyskałem równowagę. W o l n y m krokiem wróciłem do domu. W wejściu stał lokaj, który wskazał mi p o k ó j sypialny. Ciężko ległem na łóżku i szybko zasnąłem. Obudziłem się około dziewiątej rano. Byłem pierwszy, który wyskoczył z łóżka, w domu bowiem panowała kompletna cisza. Gdy umyty, ogolony i u b r a n y wyszedłem do hallu, spotkałem pana domu również już ubranego. — O, winszuję! — zawołał na mój widok — już na nogach, jakże się pan czuje? Śniadanko gotowe. Nim koledzy pańscy wstaną, możemy sobie coś niecoś przetrącić! Nie odpowiedziałem jeszcze na propozycję, gdy drzwi za nami skrzypnęły. Okazało się, że koledzy również wstali. Wspomnienie kolacji pomieszało się z elementami snu, tak że niektóre j e j fragmenty gotów byłem uznać za obrazy senne. Biały obrus na stole w jadalni wabił swą świeżością i bynajmniej w niczym nie kojarzył się z bachanaliami, a gustownie ustawione na bocznych stolikach bukiety kwiatów napełniały p o k ó j radością. Wieczór wczorajszy zdawał się być sprawą odległą i już nieważną, a rzeczy teraźniejsze budziły zaciekawienie. Ze wzruszeniem pomyślałem o szklance h e r b a t y z cytryną i o skromnym maślanym rogaliku. Ale rzeczywistość wyraziła się dużym półmiskiem jajecznicy, pięknie ugarnirowanej grzankami i sardynkami. — Jajecznica z indyczych j a j — zaanonsował gospodarz — zaprawiona zieloną papryką puree. Jest milsza dla podniebienia niż z j a j kurzych, a sardynki znakomicie z nią harmonizują. Polecam po kieliszku ratafii, tworzy ona bowiem z tą jajecznicą nierozerwalną całość, a jakiekolwiek zmiany byłyby herezją. Po jajecznicy podano podroby z młodych gęsi w czarnym sosie a potem kolejno kilka „lekkich", jak je nazwał pan domu, potraw 29 mięsnych i rybnych. Wreszcie dla zaakcentowania, że jest to jednak śniadanie, wniesiono na końcu piękny porcelanowy dzban k a w y i dzbanuszki z kremową śmietanką. Na misternie plecionych tacach leżał cienko kraj a n y chleb pieczony na sposób francuski i ślicznie lśniące rumiane bułeczki wiedeńskie. Tradycji stało się zadość. — Konie są gotowe — powiedział — pojedziemy do kościoła, a po powrocie oczekiwać nas będzie z niecierpliwością obiadek, zwykły, skromny niedzielny obiadek! Przejażdżka do kościoła stała się p e w n y m urozmaiceniem. Sumy wysłuchaliśmy z roztargnieniem. W powrotnej drodze towarzystwo powiększyło się, gdyż „pan od Kochania", jakeśmy już zaczęli nazywać gospodarza, zaprosił na obiad proboszcza. Był to mężczyzna dość wysoki, tęgi o pięknie nalanej rumianej twarzy, świadczącej, że wikt i powietrze wiejskie świetnie mu służą. Obecność prałata miała i tę dobrą stronę, że gospodarz usiadł przy stole obok niego i j a k b y zapomniał o m o j e j obecności. Bezpośrednim towarzyszem stał się mój przyjaciel. Obiad rozpoczął się punktualnie o czternastej. Pomny na doświadczenia ubiegłego wieczoru, postanowiłem być czujny i ostrożny i w żadnym razie nie dać się sprowokować do przekroczenia miary. Nie doceniałem tylko doświadczenia i talentu pana domu, który czyniąc wszelkie honory prałatowi znalazł dostatecznie dużo czasu, aby uwagi swej nie odwrócić od mojej osoby. Pięknie usmażone ptasie wątróbki, umiejętnie przekładane płatami szpiku wołowego i osmażaną salsefią rozpoczęły defiladę potraw wstępnych. Kolejno przesunęły się kruszki cielęce na muszelkach z sosem śmietanowym, kapusta nadziewana rakami, węgorz w sosie musztardowym i karczochy z sosem holenderskim. Po zupie pieczarkowej — kotlety baranie pod beszamelem i sum po kardynalsku. Wreszcie w aureoli barwnych piór — bażant nadziewany kapłonem. Powyższe dania stanowiły akcenty główne, obok których przesunęły się liczne dania pomniejsze. 30 Trunki w kryształowych czarkach tkwiły przy talerzach niby kolorowe kwiaty w butonierkach. Finałem obiadu obok tartletek truskawkowych i merengów z kremem był niezwykle okazały tort czekoladowy królewski, przybrany nenufarami. Kilka rodzajów kompotów, wina i likiery oraz ciasto różnego rodzaju, wreszcie k a w a n a d a j ą c a aromatem silny ton w plejadzie zapachów dopełniły całości. — Powiedz mi, mój tanie przyjacielowi — czać, że w u j twój tak są uczty godne czasów Zagadnięty skrzywił uśmiechnął. drogi — rzuciłem pyczemu m a m y zawdzięnas fetuje? Przecież to saskich? się z lekka a potem — Wiesz — odpowiedział — powiem ci p r a w d ę — w u j zlekceważył was trochę, takie obiady i kolacje to on robić każe nawet wtedy, kiedy gości' nie ma. Gdy przyjeżdżają do niego tacy, których chce n a p r a w d ę uhonorować, o, to w t e d y dwadzieścia cztery godziny nie w s t a j e się od stołu, a korowód potraw mógłby na odpowiedniej wystawie ubiegać się śmiało o złoty medal. Chyba, że zechce jeszcze dziś poprawić się, może ze względu na obecność prałata, no i zadysponuje odpowiednią kolację! W t e d y zobaczysz, do czego Kochań j e s t zdolny. Nigdy nie byłem żarłokiem, aczkolwiek ceniłem i cenię kulturę kulinarną i talenty jej twórców, toteż perspektywa kolacji, poniedziałkowego śniadania i obiadu wydała mi się koszmarem. Była godz. 18. Obiad według pojęć kochańskih trwał krótko, bo tylko cztery godziny. O 20 min. 30 odpływał z Dobrzynia do Włocławka statek. Prosić o konie było sprawą ryzykowną. Postanowiłem po „angielsku" opuścić nader gościnne progi i pieszo dotrzeć do przystani. Gdy po ostrym marszu t r w a j ą c y m około pół godziny, odwróciłem się, drzewa parku w Kochaniu, wydały mi się bardzo odległe. Na przystań przyszedłem z opóźnieniem, ale okazało się, że statek p ł y n ą c y z Płocka wskutek niskiego .^stanu wód osiadł na mieliźnie i że ten wypadek spowodował prawie godzinne opóźnienie. Czasu więc było dosyć. To, co nazywało się przystanią w Dobrzyniu, było dość dużą krypą, zakotwiczoną przy brzegu, na k t ó r e j pokładzie w y b u d o w a n o domek, mieszczący kasę, poczekalnię (w razie deszczu) i mały magazyn. N a pozostałej części pokładu umieszczano towary, które trzeba było załadować na statek lub te, które statek wyładowywał. Pomiędzy leżącymi pakami i workami, gdy dopisywała pogoda, można było odbywać spacery, s k r a c a j ą c e czas oczekiwania na opóźnione statki. Skorzystałem z tej możliwości i po nabyciu biletu zacząłem spacerować. Oprócz mnie czekało kilkanaście osób tworzących drobne grupki. Szybko zapadał zmierzch. W oknie k a s y ukazała się duża lampa naftowa. Blask j e j rzucił smugę światła na wodę. Na k r y p ę wchodziło się po szerokiej desce opartej jednym końcem o burtę a drugim o brzeg. W chwili, gdy zapalono lampę, zauważyłem, że na pokład wchodzi jakiś człowiek. Nie był to pasażer, raczej ktoś miejscowy. Miał na sobie szare drelichowe ubranie, na nogach drewniaki, w y s t u k u j ą c e każdy jego krok. Wszedł na pokład, rozejrzał się i po chwili wahania podszedł do mnie. — Przepraszam — powiedział miękkim, trochę chłopięcym głosem — czy mógłbym pana •prosić o papierosa? — Niestety, nie palę, więc nie mam papierosów! — Rozczarowanie, jakie odbiło się na twarzy proszącego, było tak wyraziste, że zacząłem mu się baczniej przyglądać. Wzrostu niewielkiego, k r ę p y i przysadzisty — blada twarz kontrastowała z ciemną skórą rąk zapracowanych i brudnych. Właśnie w tym momencie weszła na pokład jeszcze jedna osoba. Był nią oficer zawodow y z mego pułku, którego znałem. Podszedłem do niego i w y j a ś n i w s z y sytuację poprosiłem o papierosy. W y j ą ł paczkę „Ergo". Wziąłem dwie sztuki i podałem m o j e m u rozmówcy. Biorąc je obejrzał dokładnie, poczem zapalił jednego. Widać było, że zaciąganie się dymem sprawia mu dużą przyjemność, j a k zwykle palaczowi, k t ó r y dawno nie palił. W y paliwszy prawie połowę zwrócił się znów do mnie i powiedział: — Nigdy jeszcze nie paliłem tak dobrego papierosa! — — Ależ to zwykłe „Ergo", nie jestem palaczem, wiem jednak że to gatunek pospolity. — Tak, dla pana może on i pospolity, ale mnie na takie nie stać. Palę czasem zbierane opałki albo trochę machorki! — Kim jesteście? — Robotnikiem na przystani dział. —- odpowie- I nim zadałem mu następne pytanie, zaczął mówić o sobie. sam — Kiedyś to się trochę zarabiało, półtora i dwa złote dziennie, a dziś, mówią kryzys, to i z trudem dociąga się do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu groszy za dniówkę. Przewóz towarów się zmniejszył, a i ludzi jest dużo bez pracy, więc przychodzą tli n a - p r z y s t a ń , aby coś niecoś podłapać. No i robi się duża konkurencja. — — Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt groszy! — zawołałem — czyż można z tego wyżyć? — Musi się, a i trzeba trochę odłożyć, bo w zimie przystań nieczynna i zarobków nie ma. A tu okolica pusta i o pracę trudno. — Więc co robicie w zimie, z czego żyjecie, jak ubezpieczenia, zasiłki dla bezrobotnych?! Okazało się, że o tym nikt tu nie słyszał. — Podobno tam gdzieś w Płocku czy Włocławku coś dają bezrobotnym w zimie, psi pieniądz, ale dają — tutaj nic, nikt się o nikogo nie troszczy. J a k kogo bardzo bida przyciśnie, no to do trumny się kładzie. W t e d y kończą się wszystkie troski, zmartwienia i poniewierka! W tej chwili stanął mi przed oczami obraz Kochania i jego stołów, u g i n a j ą c y c h się pod nadmiarem potraw i napojów. — Trzeba to zmienić! — zawołałem — trzeba zacząć walkę o lepsze w a r u n k i bytu! Ilu was tu jest? Trzeba się zorganizować! — Walka, ilu w a s jest, trzeba się zorganizować —- powtarzał j a k b y bezmyślnie biedaczyna dobrzyński — trzeba, ale jak, może będą na to źle patrzeć, można stracić to co się ma. To tak łatwo powiedzieć, ale kto ma zacząć? W tym momencie rozległ się ryk syreny — spóźniony statek podpływał do przystani. Choć miałem lekką małą walizkę, kazałem zanieść ją na pokład statku. Usadowiłem się na ławce i odbierając bagaż wręczyłem dobrzyniakowi dwa złote. — Ależ to za dużo, tu dają dziesięć a najw y ż e j dwadzieścia groszy za taką robotę. 51 •— No to niech raz będzie inaczej, nie dziesięć groszy, ale dwa złote! Mówiąc to uścisnąłem mu rękę. Spojrzał, parę razy na przemian, na trzymaną w ręku srebrną monetę i na mnie i z dziwnym akcentem wyszeptał: walczyć, walczyć, tak, walczyć... Syrena dała znak odjazdu! Gdy statek odbijał od przystani, zauważyłem, że mój tragarz zapalił drugiego otrzymanego papierosa. Spojrzałem na niebo. W tym momencie na jego ciemnym tle zapalił się duży meteor i przeciął niebo długą zielonkawą linią, po czym zgasł, zostawiając kilka kosmicznych iskier. Odpłynęliśmy już kilkadziesiąt metrów. Świa tło w kasie zagasło. Przystań pogrążała się w noc. Tylko na tle ciemnej krypy jarzył się wyraźnie mały punkt, ognik palącego się papierosa. Był jakby czerwonym w czarny płot mroku. KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI OBŁOKI I OPOKA Pisałem w pewnym wierszu przed dziesięciu laty: „Milsze zawsze mi będą wędrowne obłoki nad niezawodny stopom twardy grunt opoki". Dziś, gdy czytam te słowa, bić się muszę w piersi: pisałem to, gdy jeszcze huczały armaty, gdy pod nogami ziemia nie była opoką twardą i niezawodną, a lepką posoką zlani w męce ginęli z narodu najpierwsi. Pisałem tak, niedawno sam wyrwany kaźni, śmierci w oczy patrzący przez długie miesiące, niewolnik za drutami, gdy piece gorące czekały na paliwo, dym z ciał ludzkich buchał urągając okrutnej Goyi wyobraźni. Wiem, krztusząc się wolnością, deklarując: jestem, witając lot obłoków, rzuciłem z protestem te słowa, ale protest był to pięknoducha. Dlatego bić się w piersi dziś mi każe skrucha. Gdy genialny młodzieniec domagał się skrzydeł, nie zamierzał uciekać ku lotnym obłokom, lecz chciał nad martwym światem unieść się wysoko, by z góry objąć wzrokiem całą jego krzywdę, a potem zburzyć wszelkie spleśniałe zapory i pchnąć wraz z przyjaciółmi go na nowe tory. Dziś, jak wtedy, podziwiam zjaw obłocznych kształty, strzępiące się o Tatry, lecące nad Bałtyk, lecz czując pod nogami twardy opór gruntu i stojąc na opoce, wiem, że trzeba buntu. Opoka, ale jaka? Nędzna jałowizna, poszarpana lejami i krwią użyźniona, by się bujnie rozkrzewić na niej mogły osty, czy zielona, kwitnąca dla wszystkich ojczyzna, co dzieci swe jak matka przytula do łona i wita je uśmiechem radosnym i prostym? Opoka, ale jaka? Opięta drutami, zza których wyzierają blade widm oblicza, niewolników, co jęczą pod smaganiem bicza, gdy ten karki i dusze im przy pracy łamie, 32 gwoździem Wacław wbitym Gralewski aby. z krzywdy pieniądze rosły dla bogaczy? Czy też przestrzeń otwarta, wszystkich i niczyja, gdzie w pracy dla gromady dzień pogodnie mija, gdzie taki trud to samo, co i szczęście znaczy? A gdy już przeorzemy opoką oporną, że każdemu obrodzi chlebem i pokojem, wtedy kiedyś w łagodną godzinę wieczorną sięgnie jakiś robotnik po te wiersze- moje, a potem spojrzy nagle w nieba strop wysoki i szepnie: „Jakie piękne płyną tam obłoki". Kazimierz Andrzej Jaworski STEFAN ZARĘBSKI APOSTROFA Praojcze! Praczłowieku! * Z mroku najgłębszych jaskiń, W oddali wieku wieków — Wołam cię — wnuk pogański: Ramion żelaznych mięfhi! Potęgi bałwochwalczej! Skałą stwardniałej pięści! Stopy stwardniałej skałą! Maczugi — której w walce uległby dinozaur! I serca, co łomocze Jak młotem twarde ramię!... * Mocarzu skał! Praojcze! Pomóż, bym dźwignął kamień... Steian Zarębski HELENA PLATTA ABECADŁO CHOPINA (z pobyłu Chopina w Lubelszczyźnie w 1827 r.) Pani Justyna przybiegła do pokoju: — Odziewaj się cicho. A nie graj jeszcze od rana, bo Emilka nie spała. Znów ma gorączkę i kiedy naparzyłam tyzany, a wypiła — dopiero co zasnęła. Do ciebie był imć Drążkiewicz z responsem i upewnieniem, że w dyliżansie dwa dla was miejsca wygotowane i na południe ruszają. — Tytus gotów? Wstał? — Już dawno! Franusia dwie godziny temu zaniosła wodę do izby- A teraz dopiero wrócił z miasta, bo od pana Kamińskiego do sy- nowca v/ szkole podchorążych miał jakoweś zlecenie pilne przed odjazdem... Podeszła ku oknom i pociągając za jedwabne sznury rozsunęła te gęste cienie. Słoneczny dzień wdarł się przez szyby, a znów po dwutakcie — w otwartym już oknie — zaturkotała warszawska ulica. — Drzwi zamknęły się legato, legato, a tam wstał już imć mój tato, mój tato —mój drogi papa: Nicolas, Nikolas! — podśpiewywał Fryderyk przy ubieraniu. Śmiały się siedemnastoletnie oczy do słonecznej 33 smugi na podłodze, do mirtów i rozmarynu w żardinierkach a także korciły poranne egzercycje na pianoforte w sąsiednim pokoju, tylko że ... Emilka! Emilka znów... Wczoraj był doktór Gerardot. Poklepał po ramieniu: — Jedź, jedź co rychlej, młodzieńcze, na te swoje villaże, vilegiatury. Nad Emilką pochylił stroskaną twarz. A przecież rok temu było tak dobrze: całą rodziną w Reinertz (Dusznikach) ,,u wód". Emilce służyło wybornie powietrze i wszystkie lau-brunny. Piękne promenady Astaltu, gwar i brzęk szklaneczek, nawet kiepska dęta muzyka z tym chudym fagocistą o zatabaczonym nosie! No i koncert na jakieś tam „cele", po którym słyszało się ,,achy" i „ochy" niemieckich mutter i fraulein, „magnifiąue" i „sleczen" czeskich kur-gastów. Wzruszyło zaś jedno: uścisk papy, jego gwałtownie bijące serce, gdy przytulił głowę chłopca do piersi. N a korytarzu zaczłapała Franusia, trzasnęły jakieś zamknięcia— Frycek! — zawołano półgłosem, kiedy już w podróżnym stroju zmierzał k u drzwiom. — Chodź, marudo, marudissime —- zaszeleścił głos Tytusa. W westybulu dwa podróżne kuferki i na f r y d e r y k o w y m jeszcze ślady niemieckich nalepek o barwnych strzępach. Śniadanie upływało w ożywionej rozmowie, żartowano jak zwykle przyjaźnie a serdecznie z drobnych, napozór niezauważalnych przygód dnia poprzedniego. Co prawda — trochę tam papie mgłą zachodziły oczy na myśl o rozstaniu z jedynakiem, ale mijało to szybko, gdy tryskały na nowo dowcipy, zys k u j ą c e jego aprobatę. Kukułka wyskoczyła na drewniane pudło zegara. Zaszumiały łańcuszki, kółka wahadła: zegar wyśpiewał godzinę kukułczym wołaniem, głusząc krótki, suchy kaszel pana Mikołaja. Dla ciebie, Izabelko — wyjaśniał Tytus — Poturzyn to koniec świata, boś niedorosła jeszcze, by wiedzieć, że i tam, za Lublinem, także jest: Patria. Prawda, profesorze? Franusia chlipała: „że nasz Frycek znów w tyli świat". — Wszystkie zmarszczki zbiegły się ku ustom i na czoło starej kucharki. Zuska w odwiecznej, k r a s n e j spódnicy przy- 34 dreptała do grona rodziny, a Żywny, profesor, kraciastą chustkę zwijał zawzięcie w rulon trudząc się z umieszczeniem j e j w kieszeni zielonego surduta. Fryderyk zdjęty chłopięcą pustotą wyskoczył nagle pod te zatroskane serdecznie oczy, wypiął pierś, skrzywił usta i wąskim ich otworem zaczął cedzić napuszoną orację, pchał ręce do zadniej kieszeni, niby w roztargnieniu i zadzierał wysoko swój w y d a t n y nos. — O rety! Toć księcia Konstantego adiutantus. — Pierwsza parsknęła śmiechem Izabela, a za nią zaczęły plaskać w dłonie i z zasmucenia w śmiech przechodzić wszystkie babinki domowe. W k r ó t c e d w a j studenci drugiego roku studiów Szkoły Głównej Muzyki wychodzili z pałacu Kazimierzowskiego na Krakowskie Przedmieście. — Jakimi to słowy do Elsnerowej pieśni cześć Wielkiego Mistrza Dmuszewski melodię okrasił, nie pamiętasz, Tytusie? Tytus objął barczystym ramieniem szczupłego kolegę i nuci barytonem wolnomularską piosenkę: „ W którekolwiek pójdziem kraje, niech spojonym węzłem braci Ojczyzna na myśli staje!..." W dyliżansie duszno, choć podróżnych niezbyt wielu. Nic to, bowiem konie z Poturzyna miały oczekiwać w jednym z miasteczek lubelszczyzny, zaś elegancki powóz i para siwków zmieniła je w Hrubieszowie, mieście Staszicowych reform i porządków. Ciepłym wieczorem na ganku poturzynieckim zebrało się grono gości- Nad gwar oczekiwania wybijał się niski głos ojca Tyfusowego, który donośnie utyskiwał na nędzne ceny pszenicy, na pomór w chlewni, klął swego arendarza, to znów śmiał się szeroko, rubasznie i tak zaraźliwie, że zaraz obok wybuchały dźwięczne głosy młodych kobiet i huczał gromadnie beztroski śmiech braci szlachty. Za lasem opadały d r g a j ą c e blaski. Od wielkiego stawu sunął na promieniu słonecznym orzeźwiający powiew. W lipowej alei przechadzały się damy o romantycznej „szarej godzinie". Pojazd zatoczył łukiem pod bramą. Skręcił, pięknie przyśpieszając kłusa, wyminął klomby zgrabnym wirażem w palbie z bata i wreszcie siwki zaryły niecierpliwymi kopytami żwir przed rozgwarzonym gankiem. Zaklaskał wesoło Wojciechowski i huknął donośnie ponad wszelkie rozmowy: — Ot, przyjechali warszawiacy, witajcie, sławni kawalerowie! A Hryciukowi za piękną prezentacją z fantazją i gracją nagroda doraźna: no, łapaj chamie do kalety! — Dziękuję, jaśnie panie! Stangret skoczył z wysokiego siedzenia jak sprężyna i w locie schwycił lśniący krążek pieniądza. Uśmiechnął się przy tym uniżenie, ale zaraz uśmiech jego popłynął bezbarwnym cieniem, gdy mignęła pod ręką krzepka figura pomocnika stajennego — Iwaszki. W oczach Iwaszki bowiem wyczytał gniew, a jego splunięcie pod nogi znaczyło — pogardę. Ręka Iwaszki ujęła cugle przy pyskach tańczących niecierpliwie koni. Odprowadzili razem powóz... Tymczasem za Wojciechowskim klaskali teraz wszyscy na ganku — nie wiadomo, czy na powitanie przybyłych, czy na pochwałę stangreta. Tytus pociągając za sobą przyjaciela biegł po stopniach ku rodzicom. Stary szlachcic stał wparty w boki, w odświętnym żupanie, wąsaty, gruby, z łbem podgolonym modą starodawną. Pani Wojciechowska, szczupła, wysoka, już siwiejąca, olśniewała wspaniałością gwiaździstych oczu. Któryś z gości wychylił się ku niej od filara z ironiczną uwagą: — Obejrzym, dobrodziejko, tego owego Chopina czy jak tam z francuska czy perska zwanego, co to ma być „dziwo" przez cesarzewiczowskie przedpokoje na świeczniki stołeczne wyniesione... Nie zdążyła zgromić zuchwalca — sąsiada, gdyż oto Tytus do rąk jej pochylony przypadłTego wieczora, gdy Fryderyk zgasił świecę w gościnnej izbie — skrzypnęły drzwi i do wnętrza ciepłym Tyfusowym nuceniem wpłynęła piosenka: Już miesiąc wzeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem, to pewnie czeka Filon mój miły... — Nie śpisz? Niech ci będzie w moim domu szczęśliwie i zdrowo! Niech cię on darzy wspólnymi snami o wolności, a ziemia lubelską niech da wszelkie czary wylęgłe z jej pracy i pieśni, jak tamta — mazowiecka... Chopin usiadł na łóżku: — Wiem, Moje Życie, że ty przysiągłeś walkę i krew, gdy mnie przeznaczono sławie. Suszą mi głowę, abym symfonię i opery kiedyś pisał ku J e j chwale — chcą we mnie jednym mieć polskiego Rossiniego, Mozarta i Beethovena, a ja... chciałbym tylko napisać i zostawić abecadło tego, co naprawdę polskie, i nauczyć odrzucać polskość fałszowaną. Czy to siedemnastoletni warszawski fortepianista odpowiada przyjacielowi u progu swej gorzkiej sławy, czy samotny emigrant z Place d'Orleans 1843 roku?... Fryderyk wracał z konnej przejażdżki. Za nim leżały czarnoziemne urodzajne pola. Staw odpadł w bok, a las przepłynął aż po horyzont kołysząc się w biodrach. Kasztanka sunęła łagodnego stępa śród szeleszczącej drogi. Nad przedżniwnych pól jasnością pochyliło się niebo, polatywały złociste motyle. Niedaleka, wyparta na margines wieś budziła niepokój. Skrzypiały żurawie. Dzwoniły wiadra, kobiece głosy jękliwie zwoływały drób. Na polach polśniewały już sierpy. Spotkali się z Tytusem na ganku, gdyż młody Wojciechowski wrócił właśnie z Lublina. — Czy wiesz o tym znakomitym gościu — mówił Tytus z żartobliwą emfazą przy śniadaniu — że wieści są, jako przejazdem będąc w Lublinie, dla zmiany koni pocztowych zatrzymawszy się w tym mieście — dał wspaniały koncert u lubelskiego budowniczego pianoforte i pantalionów, nieomal tak znakomitego jak nasz warszawski pan Brunner, Leszczyński czy Długosz! Otóż Kalasanty Wierk, którego roboty pantalion jeden mamy w Poturzynie, choć drugi Brunnera jest siostry mej własnością — przyjmował cię ponoć wystawnie i zaraz fama szła, żeś wysoce chwalił jego instrumenta, tak, że wielu zamożnych mieszczan zamawia już strojne i doskonałe fortepiany Wierkowej struktury. Gdy Tytus sensację snuł zdziwionemu Fryderykowi przydługą w śmiechu opowieścią, przed oczyma obecnej właśnie Oktawii, siostry jego, zarysowały się wyimaginowane obrazy... 35 Ze swych wyjazdów do Lublina, gdzie ojciec u Węgrzynów z dawna tu osiadłych zaopatrywał piwniczkę w doskonałe wina i piwo, znała Oktawia wąską ulicę Jezuicką od bramy Trynitarskiej wjazd mającą. Naprzeciw pięknymi rzeźbami przystrojonego budynku teatralnego, w piętrowej kamienicy mieszczańską modą dwuokiennej — mieszkał sławetny majster lubelski — Wierk. On to przysłał swój kocz najlepszy do gospody ,,Pod winogradem". Potem witał niezwykłych gości, kłaniał się i zapraszał, tytułując Chopina ze znajomością światowych obyczajów: „Maestro"! Gdy wstąpili do ogromnej jak stodoła pracowni, zastawionej mnogością instrumentów muzycznych i podniszczonych mebli, tak jak kiedyś na j e j przywitanie, ku ogromnej konfuzji gospodarza — padła do nóg młodzieńców z żałosnym jękiem jednej struny stara harfa i kurz wzniósł się z wypłowiałych portier, foteli a zydli. Wkrótce jednak otwarto drzwi do prezentacyjnego salonu, upchanego pluszem i aksamitem z haftowanymi złotoróżami na obiciach szezlongów i kozet. Zgrabna jedynaczka Wierkowa Jagusia osobiście wniosła omszałe butelki węgrzyna i jakoweś słodkie pierniczki a frukta. Zaraz też goście zaczęli napływać olśniewając mundurami znakomitych urzędów gubernialnych i godnie według starszeństwa a stopnia wyższości sadowiąc się w głębokościach złocistych róż. Pan Kalasanty giął się tym niżej, im wyżej znaczny gość raczył oddać mu ukłon. Z lśniącego pudła fortepianu pulchna rączka zdjęła atłasowe przykrycie a spod figlarnej nastroszonej grzywki wyjrzały śliczne niebieskie oczęta prosząc o aprobatę urody — też instrumentu ojcowej roboty! Dlaczego właśnie pannie Jagusi, gdy Chopin rozegrał improwizację, zadźwięczała niepodobna melodii, w y d o b y w a n e j z fortepianu, piosenka róż i korali: — Tam na błoniu błyszczy kwiecie, stoi żołnierz na widecie, a dziewczyna jak malina niesie koszyk róż... -— nie wiadomo nam teraz, bo po klawiszach przeleciał rytm kujawiaka, potem wystukany w zadumie mazurek, a kiedy już goście poczęli pogiądać po sobie z dezaprobatą, — nagle zadudnił brutalnie a gwałtownie znany powszechnie marsz woj- 36 skowy księcia Konstantego pamiętny z zabaw u księżnej Łowickiej. Ulicą odbębnił rnu odzew ciężkich butów żołnierskiego patrolu. Gdy Tytusowe oczy porozumiały się z oczami jasnowłosej Jagusi, dźwignął się z głębi fotela pan Kalasanty i wylewnie a zająkliwie hołdy dziękczynne odprawował. Za nim' także powstały mundurowe figury cedząc łamanym językiem plesiry i woschiszczenia. Chopin w swym już na nowo żartobliwym nastroju kładł dłoń na sercu, oddawał ukłony, lekko pochylał głowę zerkając ku pannie Jagusi, aż wreszcie parsknąwszy śmiechem w godne oblicza o podpuchniętych oczach i purpurowych nosach — zmierzał k u wyjściu. Kiedy kocz mistrza Wierka wytaczał się za bramę Trynitarską, by od katedry skręcić k u Krakowskiej ulicy, mijały ich powozy, spieszące ku Teatrowi, gdzie miało się odbyć jedno z ostatnich letnich przedstawień opery Boildieugo — „Telemak" w wykonaniu wędrownej trupy śpiewaków włoskich z Angeią Quirini i Benedetto Santim w rolach głównych. Miasto wydyszało już popołudniowy upał, więc poczęło się ożywiać barwnym tłumem. Minęli właśnie ciemną iglicę obelisku Unii Jagiellońskiej staszicowym staraniem wzniesionego, minęli pałace Radziwiłłów i Czartoryskich w wieńcu zieleni a także gubernatorski, gdzie właśnie żywo lśniły wszystkie okna i zajeżdżały powozy w donośnym pokrzykiwaniu a ochocie... Wieczorem naprawdę grał Chopin w mrocznym poturzynieckim salonie. Lekko tętniło pod jego palcami pianoforte Brunnera. Na prośbę zebranych potoczyło się najpierw niedawno wydane Rondo c-mol, potem imieninowy polonez Żywnego, a wreszcie improwizacja na tematy polskie. Ścichły rozmowy. W kącie drzemały dwie stare ciotki Koniecpolskie, bezręki rotmistrz napoleoński pan Kopernicki zasłonił czoło nachyloną dłonią. W niemym porozumieniu nachyliły ku sobie ukokardowane głowy ciemnowłose Telimeny... Tytus oparty o wnękę okna czekał z bijącym sercem... Hucząca fala tonów biegła k u niemu, by zadrgać pszczelim brzęczeniem na kiściach lipowego kwiecia. W drugim oknie tłoczyła się grupa dworskiej służby, a kilku fornali, dziewczęta z kredensu i nawet trzech tach pożarem na Woli i budzi się Lud, a wtedy chłopów weszło cichaczem do ogrodu— równo, równo maszeruje oddział. — Chto tutki h r a j e u paniw? — Jeszcze Polska — Onże warszawskij muzykant, każe paJeszcze Polska nycza Tytusa druh — objaśnia Andrij — Jeszcze Polska nie zginęła. — Wiesz ty, Hruciuk — aż w serce ide take hranie! — Tytus znalazł oczyma tego, kogo szukał za — Ty cichaj, Nastusia — szturcha ją któ-. oknem, Iwaszka u k r y t y w cieniu dał znak. raś z bab — bo posłyszą i wygonią od okna W t e d y rzucił. Iwaszka chwycił w locie przea kredensowy Maciej to kijem przyłoży! syłkę, odwinął ostrożnie z czerwonej chustki — Słuchajcie chłopy, słuchajcie, toż o nas lśniący pistolet i ukrył go pod siermięgą...*) gra ten chudziaczek — szepcze podniecony Helena Platta Andrij — o naszej doli i naszej ziemi! — To w oknie szumią lipy, to w parku dwor*) Źródła: „Listy Chopina •— Wybór" — oprać. skim szemrze lud... Z. Jachimecki 1949 r. Chopin gra — czyż nie wie, co gra? — „Młodość Chopina" — A. Nowaczyński — 1948 r. II wyd. — ... Werbel bije w warszawski bruk. Noc Encyklopedia muzyczna — prof. Reissa zapala gwiazdy na podchorążackich epolei inne. RYSZARD LISKOWACKI DO ZOLNIERZA FRANCUSKIEGO WALCZĄCEGO W VIETNAMIE (PRÓBA POEMATU) 1 Wyżłobić serce gąsienicą czołgu... popiołem Kołyskę ciepłą przysypać- jak zemstą... Zemstą? Lecz za co? — Gdy ryżowym polem Jedzie tak drogo kupione zwycięstwo, Gdy kaszel śmierci wygłodzonym gardłem Wstrząśnie i rozpacz w ciemności zawiśnie, Nie umiem nagle za cyngiel pociągnąć... Z rozpaczą myślę o twojej Ojczyźnie. 2 Moja córeczka Thien Umiała śmiać się do ludzi... Umiała rozmawiać z wiatrem, Gdy ją ze snu obudził —Moja córeczka Thien Lubiła śpiewać i gwarzyć, Moja córeczka Thien Płoszyła rozpacz z mej twarzy. Moja córeczka Thien Miała oczy jak niebo... Nie ma domu i... łez... Nie ma śmiechu... dlaczego? Moja córeczka... ach, dosyć... Krzyknąłeś . nieludzko: „Bien!" Dlaczegoś zabił w mych oczach Moją córeczkę Thien?! 37 Ojczyzna — to słowo, które przerasta ciebie i pocisk... Chciałbym odłożyć karabin, powiedzieć ci szczerze, najprościej: Można zabić człowieka, śmiech w morzu ognia zatopić, Ale nie można ołowiem zgasić gorącej wolności. Ojczyzna! Wiem, co to znaczy, to znaczy: Vietnam... i wiedz Prawdzie w s t a j ą c e j z niewoli musi przyświecać łuna — Na barykadach paryskich za niepodległą rzecz Życie jak sztandar wzniosła gniewna Komuna! 4 Kim ty jesteś, który spokojnie celujesz w mą skroń... Pomyśl, za którym świtem mieszka spokojna twarz? Nie znałem ludzkiej nienawiści i dłoń Zawszem do brata wyciągał przyjaźnie. — Kim Ty jesteś!? Zanim gorącą śmierć Rzuciłeś w me ciało — w zaślepionym szale... Pomyśl... Słuchaj... Znam twą twarz... Znam doskonale — Twój ojciec gdzieś na rue Auber kupował za uśmiech żebraczy Łaskawy chleb — i policz zmarszczki na jego czole; Matka twa gniotła z bielizną (którą płukała łzami) Strzępy krwawego kaszlu, co się wydzierał z płuc... ...Gdzie się uczyłeś życia, paryski biedny Gavroche? Puszczałeś uśmiechy głodne jak łódki z prądem rynsztoków. ...Gdzie się uczyłeś śmierci, paryski biedny Gavroche? Tłukły miarowo maszyny w raptowny sen zmęczenia. ...Gdzie się uczyłeś miłości, paryski biedny Gavroche? Głód gasł raptownie jak świeca, gdy wargom się wargi oddały. ...Gdzie się uczyłeś zabijać, paryski biedny Gavroche? Ile lat liczy w twym sercu zgubiony okrzyk: „Synu?... Umiem być człowiekiem i dlatego potrafię stać się Francuzem, Chociaż cięży karabin nabity rozpaczą... Ja także nie mam co jeść... więc po co walczyć dłużej, Czy męki naszych rodziców dziś nic nie znaczą?!... 5 Opuść karabin, a odpuszczę ci Łzę, która biegnie po zabitej Thien... Za kogo walczysz?! Czyjej żądasz krwi? Moja noc przecież twoją nocą jest... Dniem moim będzie twój dzień! 6 Popiół niechaj jak me słowa, Wiosko moich Nie zabraknie rozniesie wiatr nim zmilknie karabin. zgłodzonych lat, ci gniewnej odwagi. Niech zburzona kołyska śpi, Zanim wystrzał nie zrodzi człowieka... Idzie wolność przez gniew i łzy... Idzie chleb... elementarz i lekarz... Powystrajać ruiny w płacz, Trupy dzieci postawić w bramie Zanim strzelisz, chodź bliżej i patrz!... Prowadź w wolność, skrwawiony Vietnamie! Ryszard Liskowacki MARIA BECHCZYC-RUDNICKA O KLIMATACH TEATRALNYCH Jakiś czas temu Centralny Zarząd Teatrów rozesłał ankietę, dopytującą się m. in. o daty podjęcia i ukończenia budowy gmachu teatralnego, o datę zaprowadzenia instalacji elektrycznej, zmontowania horyzontu itp. Ta słuszna dociekliwość instytucji, nader cenna dla historyka, spowodowała u nas nie tylko serię w y p r a w do archiwum, ale i niejedną rozmowę ze starą gwardią aktorską tudzież z zasłużonymi fachowcami z zespołu technicznego, którzy najdłużej dzielili dolę i niedolę z teatrem lubelskim. Rozmowy konkretne przeistoczyły się w luźne gawędy, a w miarę sięgania pamięcią do tzw. „dobrych" starych czasów jakże rosły w oczach interlokutorów zdobycze naszego twórczego dziewięciolecia! Osiągnięcia, przeobrażenia. N i b y się o tyr_: wie doskonale. Powtarzamy te słowa codzie ^ nie, literat chciałby już zastąpić je świeższymi wyrazami. I mimo to nie zawsze ocenia się właściwie proporcję postępu. Trudno na przykład wyobrazić sobie dzisiaj, jak dalece ubogie było życie teatralne prowincji jeszcze stosunkowo niedawno — w okresie międzywojennym. W y s t a r c z y jednak cofnąć się chociażby do ostatnich lat przedokupacyjnych, aby się przekonać, że dyrekcja lubelskiego teatru dramatycznego zmieniała się co roku, ale dyrektorzy niezmiennie narzekali na słabą frekwencję. Świadczą o tym d o k u m e n t y archiwalne i ówczesna prasa. Bo i któż miał zapełniać widownię, skoro o robotniku i chłopie nie mogło być mowy, dla inteligencji było za drogo, a zamożna mieszczaneria i okoliczne ziemiaństwo wolały bawić się w Warszawie. Prawie co ty- dzień dawał teatr lubelski premierę, na trzecim przedstawieniu widownia świeciła pustką. Skończyło się na tym, że Lublin musiał pożegnać się ze stałą placówką teatralną. Repertuar, wiadomo, był dostosowany do guścików zblazowanej burżuazji. Żeby przecie dali się zwabić! Żeby raczyli przyjść! Tedy farsy, co lżejsze komedie francuskie — efemer y d y teatrów bulwarowych, operetki. J a k najwięcej podkasania i wszelkiej pikanterii. Jeśli już dramat, to sensacyjny, z dreszczykiem. W a r t o ś c i o w e utwory klasyczne grano „dla honoru domu", w drodze w y j ą t k u , przeważnie na otwarcie sezonu. Ale n a j w i ę k s z y m bodaj sukcesem stała się taka sobie rewia „Hallo, Lublin szaleje!" W tym w y p a d k u Lublin rzeczywiście szalał. I cóż to były za w a r u n k i pracy, co za stosuneczki! Kiedy młody aktor B.R. zgłosił się w 1908 r. po raz pierwszy do teatru w Lublinie, zaangażowano go „do wszystkiego". Za 25 rubli miesięcznie pełnił wszelkie posługi teatralne: statystował, śpiewał w chórze: „Hrabiny, margrabiny w y t w o r n y czynią gest, Bo są zadowolone, że wszystko dobrze jest!" Lub coś w tym rodzaju. Owe 25 rubli były zresztą fikcją, jeśli się natrafiło na dyrektora - „migacza". Przy końcu miesiąca dyrektor stawał się tak nieuchwytny, jak gdyby sprawił sobie czapkę niewidkę. Aktor i pracownik techniczny żyli z dnia na 39 dzień, otrzymując zaledwie po dwadzieścia kopiejek. Ale i dwudziestu „kop" brakowało, kiedy do Lublina zjeżdżał cyrk. Tej konkurencji teatr nie wytrzymywał. Później zjawił się jeszcze inny groźny rywal — kino dźwiękowe, gdzie po wyświetleniu filmu grano na dodatek skecze. Tyle że ten niemiły dla teatru skutek elektryfikacji miasta Lublina dał się we znaki niezbyt wcześnie. Jeszcze w jakimś 1914 r. w samym teatrze uczniacy wołali co wieczór: „Łysy, zapal gaz, bo już czas!!". I portier W ł a d y sław zapalał żyrandol gazowy tyczką z galerii. Instalację elektryczną zaprowadzono dopiero w 1915 r., przy czym czerpano energię z pobliskiego hotelu „Victoria". Elektrownia powstała w r. 1928. Któżby dziś pomyślał, że tak późno? Choć gmach teatralny, zbudowany w r. 1886, był — trzeba to przyznać, okazały (korzysta z niego i dzisiaj teatr państwowy), jednak stan garderób aktorskich urągał najprymitywniejszym zasadom higieny? W tym klimacie teatralnym nikt o ludzi teatru nie dbał. Nie dbał nikt aż do upadku rządów burżuazyjnych. Publiczność, która, jak się rzekło, stroniła od widowni, przesiadywała latem chętnie na podwórzu teatralnym, gdzie pewien przedsiębiorczy jegomość założył restaurację ogródkową, z przytulnymi altankami, kolorowym światłem, z fontanną pośrodku, z kapelą damską. Gwoli pomnożenia zysków zabiegliwy ten gospodarz przynosił brygadzie technicznej co wieczór haracz w postaci butelki wódki. I zmiana dekoracji trwała dłużej. O p o w i a d a j ą c y — pracownik techniczny — machnął ręką z lekceważeniem: — Nie przywiązywaliśmy do tego żadnej wagi. — Do czego? — No... do teatru. J a k Melpomena Kubie, tak Kuba Melpomenie. Kwiecień r. 1953. Niedziela. W Państwowym Teatrze im. J. Osterwy pan u j e od wczesnego raną niezwykły ruch. Za 40 sześć dni premiera! Tych kilka słów elektryzuje zespół. Jest rzeczą jasną dla wszystkich, że odpoczynek byłby czymś niewłaściwym. Na scenie krzątają się z zacięciem sportowym postacie w kombinezonach, ktoś zaaferowany klęczy przy leżącym na ziemi fragmencie dekoracji, ktoś inny, stojąc w marsowej pozie, m a n e w r u j e „rozpylaczem" — tym nieszkodliwym, pokojowym. Rozlega się uparty syk. Powietrze jest nasycone zapachem farby, nie powiem, żeby zbyt miłym. Trudno. Krajobraz musi grać żywymi barwami n a t u r y (co nie znaczy, że będzie naturalistyczny!). Prapremiera „Latarni" Jiraska, przygotowyw a n a przez lubelski teatr dramatyczny, była pierwszym w Polsce przedstawieniem sztuki wielkiego klasyka czeskiej literatury. Obowiązywało to do bardzo pieczołowitej realizacji. Echa zmagań ludu czeskiego z uciskiem feudalnym stanowią główny nurt „Latarni", której akcja toczy się w ostatnim ćwierćwieczu XVIII w. Utworowi poruszającemu doniosły problem nadał autor tym razem kształt baśni scenicznej. Urok j e j polega na wdzięcznym połączeniu scen ludowych z wykwintem rokoka i barwnymi elementami folkloru. Taka baśń sceniczna jest niełatwym gatunkiem literackim: inscenizacja jej musi łączyć we właściwych proporcjach fantastyczność z realizmem, musi być lekka nie zacierając myśli przewodniej, morału baśni. Toteż próby analityczne „Latarni" były długim pasmem żywych dyskusji, prowadzonych pod przewodem reżysera dyr. Jerzego Uklei. W okresie końcowym aktorzy oddali wiele wolnych godzin i dni na próby dodatkowe. Gdy p o r ó w n a m y ten rzetelny wysiłek zbiorowy Państwowego Teatru im. J. Osterwy z „odwalaniem" premier na prowincji za d a w n y c h czasów, uderzy nas siła kontrastu. Kształtowanie się nowego typu aktora d a j e się dostrzec wyraźnie na lubelskim gruncie. Ten proces przestawiania się psychiki artysty na nowe tory, t r w a j ą c y już od kilku lat, jest obecnie bardzo zaawansowany. Równocześnie z ewolucją kryteriów normujących stosunek aktora do swego zawodu odbywało się na terenie lubelskiego teatru dramatycznego w z a j e m n e zbliżanie się zespołów: artystycznego, technicznego i administracyjnego, co polepszyło wybitnie styl pracy, Zmienili się aktorzy, zmienili się nie do po- bre słowo. Ale nie chodzi tu o nazwiska, tylznania i pracownicy techniczni. Jest wśród ko o klimat ogólny dzisiejszego teatru terenonich coraz więcej szczerych entuzjastów sztu- wego. ki teatralnej. W a r t o na przykład zajrzeć do pracowni naszego rekwizytora Stefana Żebrowskiego, do tego uroczego lamusa, gdzie Czerwiec. Człowiek obcy, który by spojrzał są złożone różne dziwne przedmioty, które na wiszący w gablotce tygodniowy rozkład pewnego dnia w świetle rampy nabierają wy- zajęć, byłby z pewnością zaskoczony widorazu. Żebrowski, aczkolwiek zdrowie mu kiem aż czterech tytułów wypisanych przy chwilowo nie dopisuje, jest pełen energii kon- tych samych godzinach: „Szkoła kobiet", kwistadorskiej: nie obroni się przed nim żad- „Sześć godzin ciemności", „Panna Maliczewna rupieciarnia, jeżeli dzielny rekwizytor ma ska", „Mąż i żona". Otóż właśnie: jedno — na na oku j e j skarby. Pasjami lubi zdobywać ta- scenie, drugie — w gabinecie dyrektora, trzekie twierdze, strzeżone zazdrośnie przez zbyt cie — w garderobie damskiej, czwarte —- w skrzętne gospodynie, które przechowują stare mieszkaniu reżysera (bo brak jeszcze teatrowi graty „na wszelki wypadek". Ale praca rekwi- wielu niezbędnych pomieszczeń). zytora nie kończy się na „wojnie podjazdoTaka synchronizacja prób stała się możliwa wej". Wiele rzeczy trzeba samemu zrobić, dzięki znacznemu powiększeniu zespołu i poda wszystko musi być „w stylu". 1 Żebrowski niesieniu wydajności pracy. robi z zapałem, z prawdziwym artyzmem. Jeszcze w pierwszych latach p o w o j e n n y c h — Tyle kwiatów, tyle garnków malowanych obserwowaliśmy odpływ aktorów z Lublina. ozdobnie! I lampa oliwna, i kołowrotek, i laZyskał on reputację miasta, które nie potrafi ska dla księżnej, i parasol, i pudło na kapeluzabezpieczyć artystom znośnych warunków sze... no i latarnia, o którą poszło! mieszkaniowych. Działała poza tym przemożnie W głosie Żebrowskiego brzmi zadowolenie a t r a k c y j n a siła W a r s z a w y . Masowy exodus i duma. powtórzył się dwukrotnie. A w roku bieżącym A oto drugi artysta, który nie u k a z u j e się dyrekcja Państwowego Teatru im. J. Osterwy przed publicznością: Marian Marzycki, peruzdołała doangażować kilkunastu n o w y c h aktokarz teatralny. Jest człowiekiem małomów.rów, po większej części mtodych, przeważnie nym, ale my i tak wiemy, że w zeszłym roku z warszawskiego Ateneum. Znaczy to, że młootrzymał premię za pewien pomysł racjonalidy aktor ma zaufanie do teatru terenowego, zatorski. Perukarstwo to pracowity zawód. Kieże wierzy w możliwości rozwojowe, jakie tam dykolwiek zajrzy się do teatru, rano czy wieczór, widzi się Marzyckiego w schludnym po- znajdzie i że między dyrekcją a czynnikami koiku obok garderoby męskiej, w otoczeniu społecznymi nawiązał się należyty kontakt, jego „kreacji", peruk białych i kolorowych. przy którym problem mieszkaniowy będzie Już to „ h a f t u j e " włosami na surowym jedwa- rozwiązany. biu, posługując się zgrabnie szydełkiem, już to f a r b u j e bądź fryzuje. A choćby miał zrobić do widowiska peruk kilkadziesiąt, zawsze jest Nowym rysem w działalności teatrów Polpogodny i uśmiechnięty. Pracuje systematycz- ski Ludowej jest współpraca z autorem, pojnie, nie zrywami. mowana coraz szerzej. Teatr lubelski zastosoGodność doświadczonego fachowca cechuje wał ją po raz pierwszy p r ż y g o t o w u j ą c „Próbę też naszego elektrotechnika Bolesława Dziubę, sił" Lutowskiego. Lecz miało to jeszcze j a k b y który podkreśla, że „maluje światłem". W ob- „ l o k a l n e " z a b a r w i e n i e . A u t o r b y ł w ó w c z a s liczu „włączeń" i „wyłączeń", mnożących się ,,swój", lubelski. Obecnie teatr współpracuje aż do uzyskania efektu żądanego przez reży- z autorem warszawskim — Romanem Bratsera, Dziuba d a j e dowód nie tylko zwykłej nym. wytrwałości, ale i głębokiego zrozumienia naZa wystawieniem „Sześciu godzin ciemnokazów p r a w d y scenicznej. ści" przemawiała aktualność poruszonych w I wielu jeszcze innym naszym pracownikom sztuce zagadnień oraz główne j e j zalety, któtechnicznym, starym i młodym, należy się do- rymi są — że użyję skrótu — konkretna typo- 41 wość i k o n s t r u k t y w n y krytycyzm. Rzecz jest osnuta na autentycznych wydarzeniach, których autor był świadkiem w czasie jednego ze swoich w y j a z d ó w na wieś. Bratny odsłania źródła niedomagań, jakie przeżywają niektóre początkujące, słabsze spółdzielnie produkcyjne. Ukazuje on, że przyczyny trudności tkwią nie w w a r u n k a c h gospodarczych, tylko w przeżytkach świadomości ludzkiej. Uznając tę sztukę za szczególnie potrzebną na naszym terenie rolniczym, reżyser — dyr. Ukleja — wyznaczył obsadę po głębokiej rozwadze i w porozumieniu z autorem. Grają w „Sześciu godzinach ciemności": Irena Skwierczyńska, J o a n n a Walter, Halina Ziółkowska, Aleksander Aleksy, Stanisław Gawlik, Leon Gołębiowski, Piotr Kurowski, Mieczysław Łoza. Starzy i nowi aktorzy z równą pilnością wyłuskują z tekstu sens poszczególnych scen i odcinków, u s t a l a j ą c ich f u n k c j ę w całości. P a n u j e tu atmosfera żarliwej pracy twórczej, ostro n a c e c h o w a n e j bojowością. W myśl postulowanej potrzeby przywrócenia scenie wartościowych utworów klasycznych zlekceważonych przez wiek XIX teatr lubelski sięgnął do puścizny Bogusławskiego, w y d o b y w a j ą c z zapomnienia jakże dawno nie graną „Szkołę kobiet". O wyborze zdecydował fakt, że Wojciech Bogusławski zbliżył molierowską „Szkołę żon" do polskiego widza, nad a j ą c jej swojskie zabarwienie. Kto zna staropolską adaptację sławnej komedii francuskiej, ceni w niej w y r a ź n e dążenie do realizmu, jakie wykazał autor przeróbki u s u w a j ą c szereg nienaturalnych sytuacji. Na plus też trzeba zapisać pozytywny stosunek do kształcenia dziewcząt, — przejaw ducha W i e k u Oświecenia. Nasza „załoga" w „Szkole kobiet": Irena Miszke, Zofia Stefańska, Juliusz Grabowski, Zbigniew Jankowiak, Stanisław Maleszewski, Stanisław Mikulski, Bronisław Romaniszyn — p r a c u j e eon amore pod egidą Zofii Modrzewskiej w klimacie artystycznym Moliera — Bogusławskiego. W ciągu ubiegłego dziewięciolecia Lublin widział na scenie swego teatru dramatycznego pięć komedii Fredry: „Dożywocie", „Zemstę", „Pana Jowialskiego", „Damy i huzary", „Śluby panieńskie". W tym szeregu arcydzieł czo- 42 łowego klasyka dramaturgii polskiej brakowało „Męża i żony". Postanowiono wypełnić dotkliwą lukę w bieżącym sezonie, k o r z y s t a j ą c z możliwości zaproszenia S. Drewicza, który realizuje obecnie swoją koncepcję z „kwartetem": Elwira — Maria Górecka, Justysia — Halina Racięcka, Alfred — Marian Czyżewski, W a c ł a w — Stefan Drewicz. Te cztery osoby pozostaną na placówce w sierpniu, kiedy reszta zespołu artystycznego będzie na urlopie. Plan więc był pomyślany w ten sposób, by kanikuła nie pozbawiła społeczeństwa wartościowych spektakli, a skądinąd jak n a j w i ę c e j aktorów mogło korzystać z wypoczynku w jednym z miesięcy letnich. Oto w y m o w n y przykład troski o aktora, która jest nieodzownym warunkiem właściwej atmosfery teatralnej. Lubelski Teatr dramatyczny aklimatyzuje się coraz lepiej w kręgu zagadnień twórczych metody Stanisławskiego. Do poznania jego teorii przyczyniły się w dużej mierze zeszłoroczne zebrania kółka Spatifu, kolejnymi zaś etapami praktycznego przyswajania sobie jej wskazań stały się próby sztuk „Pieją koguty", „Latarnia", „Sześć godzin ciemności". Z zastosowaniem metody w całej rozciągłości prowadzona jest obecnie praca studyjna nad „Panną Maliczewską", pod kierownictwem Mieczysława Górkiewicza. Widzimy tu znowu, do jakiego stopnia p o r y w a j ą c y ' jest nurt p r e c y z y j n e j analizy zbiorowej. W pracy biorą udział: Stefania Cybulska, Stanisław Dąbrowski, Eleonora Frenkiel-Ossowska, Jadwiga Grossman, Alina Jankowska, Jerzy Ludziński, Eugeniusz Ławski, Stanisława Łopuszańska, Stanisław Michalik, Marian Nowicki, Bogdan Pelczarski i Zygmunt Regro. Kiedy przyszła kolej na życiorysy postaci z faktami pozascenicznymi, każdy musiał dać dowód nie byle j a k i e j inwencji. — Urodziłam się w r. 1858 we Lwowie — mówi w imieniu Żelaznej E. Frenkiel-Ossowska. — Stan cywilny — wdowa, zawód — praczka (zgubiłam paszport, muszę starać się o nowy)... Pisać nie potrafię, ankietę wypełnił sąsiad, podpisałam krzyżykami. Ale umiem czytać i jestem dumna, że modlę się z książki („Ja chrześcijanka!")... Rodzice Żelaznej pochodzili ze wsi. Po uwłaszczeniu chłopów do- stali tak drobny skrawek gruntu, że niesposób było z tego wyżyć. Więc — odrobek u bogatych. W końcu ziemię zlicytowano, rodzina poszła do miasta. Ojciec do fabryki. Niewykwalifikowany robotnik... piętnaście godzin pracy, zarobki głodowe... W domu ciasno, nędza, chłód... A więc jesteśmy na tropie złej siły społecznej, która deprawowała Żelazne i Maliczewskie. Ta zła siła wywierała swój zgubny wpływ i na życie teatralne, zwłaszcza na prowincji. * Czy łagodne, czy ostrzejsze klimaty panują dzisiaj w teatrze terenowym, wszystkie one różnią się od klimatu starego teatru prowincjonalnego tym, że są zdrowe. W e wspomnieniach najstarszej aktorki rosyjskiej A. A. Jabłoczkinej są takie wzruszające słowa: „Oto leży przede mną „Gazeta Teatralna" z r. 1914. Data jubileuszu 25-letniego. Na pierwszej stronie — moja podobizna. Na niej — napisane przeze mnie powiedzenie Nieginej z „Talentów i wielbicieli" Ostrowskiego: „Jestem aktorką,.. Pragnę jednego — być na scenie. Czyż mogę żyć bez teatru!". Kiedyś ta kwestia Nieginej była wyczerpującą charakterystyką mego stosunku do sceny. Teraz wydaje mi się niedostateczną. Ja i teraz nie mogłabym żyć bez teatru, poza teatrem tylko nie mogę już ograniczyć się do jedynego pragnienia „być na scenie". Teatr dzisiejszy wymaga od każdego z nas wysoce świadomego stosunku do odpowiedzialnych zadań, jakie postawiła przed aktorem radzieckim nasza wielka epoka. Teraz sama miłość do teatru nie wystarcza. Każdy z nas musi nie tylko posiadać technikę aktorską, ale i rozporządzać poważnym zasobem gruntownej wiedzy i zdawać sobie wyraźnie sprawę z tego, że sztuka nie jest zabawą, nie jest pustą rozrywką, lecz bardzo odpowiedzialną dziedziną pracy społecznej". Tak bez wątpienia myśli dzisiaj i znakomita większość aktorów polskich, zarówno w stolicy, jak na prowincji. Maria Bechczyc-Rudnicka KONRAD EBERHARDT OPOWIEŚĆ O CZŁOWIEKU I CEMENTOWNI Mały, murowany budyneczek, w którym urzęduje Józef Rossa, można porównać do mostka kapitańskiego. Podobnie jak kapitan statku Rossa ogarnia swym czujnym wzrokiem całe terytorium fabryczne: hale produkcyjne, piece hutnicze do wypalania szlamu, elektrownię, magazyny, sieć torów kolejki przewożącej margiel z kopalni, bocznicę kolei szerokotorowej itd. Już od dwudziestu kilku lat widok ten nie ulega zmianom. Gdy Józef Rossa, jeden z najstarszych pracowników cementowni, „Pokój" w Rejowcu, wygląda oknem swej budki, uderza go często niewzruszalność tego krajobrazu. Tam, za wysokim murem okalającym hutę „Pokój", zaczyna się inny świat, w gigantycznym zrywie z rozkopanych jam dźwigają się rusztowania i mury nowej, wielkiej cementowni Rejowiec II, dobiegają stamtąd nawoływania załóg, okrzyki, czasem śpiew. Ale tutaj... Tutaj na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Jest teraz zima i śnieg zmieszany z marglowym pyłem pokrywa plac szarobrudną warstwą, harmonizującą ze sczerniałym tynkiem budynków fabrycznych. Ta jednostajna szarość rzuca na zabudowania cementowni wyczuwalny cień smutku. Ale widok ten w . niewielkim stopniu zmienia się latem. Pył cementowy jest silniejszy od zieleni, od nieśmiało kiełkującej trawy — wszystko zasypie: twarze ludzi, ubrania, zagasi barwniejsze odcienie... Od czasu ukończenia budowy fabryki tj. od 1925 r. niewiele przybyło tu nowych'zabudowań. Może jeden tylko budynek wraz z niektórymi jeszcze barakami powstał później. Ilekroć Rossa zauważy śpieszących tam po pracy robotników — uśmiecha się, wiele wspomnień łączy się z tym widokiem. Budynkiem tym jest wzorowo urządzona łaźnia. Jak wiadomo, pył cementowy, szkodliwy dla zdrowia, odznacza się ponadto niesłychaną wścibskością, potrafi przeniknąć przez wszystkie ochronne 43 ubrania, stąd częsta kąpiel jest niezbędna. Zapewne jednak nigdy nie dowiedziałbym się, dlaczego to zwykłe urządzenie podyktowane rodzajem pracy wzbudzić może w kimkolwiek uczucie wzruszenia, gdybym nie poznał Józefa Rossy bliżej. Dzisiaj, kiedy z perspektywy dni oddalających ode mnie wyprawę do Rejowca rekonstruuję zebrane wrażenia, spotkanie to jest mi szczególnie drogie. J a k się ono odbyło? Po prostu kiedy błądziłem po terenie fabrycznym, ktoś wskazał mi na mały domek z dymiącą rurą kominową na dachu i powiedział lakonicznie: to „BHP", tam pracuje Rossa, on wie wszystko". Poczem „ów" pomknął do swej roboty. Tajemniczy skrót BHP okazał się „bezpieczeństwem i higieną pracy", a Józef Rossa kierownikiem i jedynym pracownikiem tej instytucji. Spotkanie to i następnie rozwijająca się znajomość rozbiły mój plan układany cierpliwie w notatniku reporterskim w czasie podróży do Rejowca. Zawierał on wiele punktów, a w rezultacie pozostał tylko jeden: rozmowa z Józefem Rossą. Później bilansując tę podróż musiałem stwierdzić, że ten jeden punkt zastąpił z powodzeniem wszystkie pozostałe. ...Oto siedzimy naprzeciwko siebie w małej izdebce biura.. Za oknem przejeżdża z jękiem, zgrzytem, łoskotem miniaturowa lokomotywa wlokąc za sobą szereg wagoników napełnionych marglem. Margiel (z niego właśnie wyrabia się cement) jest brudnoszary, bryłowy, ot, taki nieładny skarb, od którego zależy jednak istnienie wszystkich miast... — Pytał się pan, dlaczego właśnie widok łaźni dla robotników wzbudza we mnie tyle wspomnień — mówi wolno, jakgdyby z lekkim zażenowaniem Rossa — zaraz to panu wytłumaczę, ale najpierw trochę o sobie... Rossa mówi cicho, ładnymi polskimi zdaniami, potrafi zainteresować swoim opowiadaniem. Pochyla przy tym głowę z pewną godnością, a nie trzeba być nawet dobrym fizjonomistą, aby w ułożeniu zmarszczek na jego twarzy wyczytać pogodę usposobienia, serdeczną postawę wobec ludzi i całego otaczającego świata. Ale gdy słucham jego słów, trudno mi mimo wszystko w tym starym, zniszczonym człowieku odnaleźć dwudziestoletniego chłopca, który przyjechał z rodzicami ze Starachowic do Rejowca. Nie był już zresztą wówczas „młodzikiem" — od 13 lat przecież pracował w warsztatach mechanicznych, a na- 44 t wet Zdążył już przejść swój „staż" w więzieniu za pracę społeczną i polityczną. Przyjechał jak wielu na wieść, że na rejowieckim pustkowiu, z dala od miasteczka uświetnionego nazwiskiem nestora naszej literatury Mikołaja Reja, odkryto bogate złoża marglu i że powstaje tu cementownia. Przybył i już pozostał jej wierny. Prawdopodobnie na całe życie. Tu prześliznęła się niespodziewanie i zniknęła jego młodość, wiek dojrzały... Tu ożenił się z pracownicą tejże cementowni. Mógł odmierzać bieg swego życia regularnym gwizdem syreny fabrycznej lub odjazdem i przyjazdem kolejki z surowcem, która i dzisiaj jęcząc i brzęcząc sunie pod oknami. Przez tak długi okres Rossa poznał już niemal wszystkie działy produkcji, rodzaje zatrudnień. Ale nie w biernym poddawaniu się nurtowi czasu k r y j e się sens życia Józefa Rossy. Przeciwnie, sens ten zawiera się w stałej, nieznużonej walce, dzięki której produkcja cementu, przedmiotu zwykłych handlowych transakcji, stała się „sprawą", sprawą społeczną i ludzką... To przeistoczenie znalazło swe oparcie w datach, które głęboko wryły się w pamięci Józefa Rossy. * * * ...Oto wiosna 1926 roku. Ze wzgórz spłynęła już woda po ostatnich ulewach, fabryka zamknięta murem stanowi szarą plamę na tym oceanie świeżej zieleni, kiełkujących zbóż. Śpiew ptaków staje się coraz bardziej natarczywy... Ale nikt w fabryce wbrew zwyczajowi nie nasłuchuje odgłosów ich beztroskiego chóru. Robotnicy chodzą zamknięci i ponurzy, w halach szum maszyn zagłusza wiadomości szeptem podawane z ust do ust. Jedno jest pewne: w powietrzu wisi generalna rozprawa z dyrekcją. W rok po uruchomieniu fabryki warunki stały się nieznośne. Domy dla robotników wybudowano na tanim gruncie w dolinie — do której spływała woda gruntowa i tworzyła jezioro. Ludziom nie wypłacano pieniędzy, tylko wydawano bony; za nie mogli otrzymać żywność w sklepie uruchomionym przez dyrekcję. Nie było na miejscu lekarza ani najprymitywniejszych urządzeń ochronnych. Tak robotnicy z Rejowca musieli opłacać wstrząsy gospodarki światowej, które cementownia „Firlej", związana z zagranicznym kartelem „Solvay", odczuwała mocno. Czekano Z dnia na dzień zmian, które nie nadchodziły. Wreszcie cierpliwość robotników wyczerpała się. Któregoś dnia majowego podano sobie wiadomość: „Dzisiaj zebranie Związku zadecyduje 0 strajku". Zebrania zarządu związku pracowników przemysłu chemicznego przy cementowni „Firlej" odbywały się w chacie u gospodarza, w wynajętym lokalu. Przewodniczącym był brat Józefa — Julian Rossa. Młody Józef był również jednym z najczynniejszych działaczy. Obrady przeciągnęły się do późnego wieczora, a robotnicy kręcili się niepewnie pod chatą śledząc oświetlone okno i ruchy zebranych. Wreszcie Józek Rossa wybiegł z nowiną: Jutro uda się delegacja do dyrekcji. Jakże czekano tego momentu! Dzień dłużył się straszliwie. Wreszcie rozlega się gwizd syreny 1 oto wszyscy w idealnym porządku ustawiają się w oddaleniu przed budynkiem zarządu. Sześcioosobowa delegacja udała się do gabinetu dyrektora. Dyrektor Rudygier, wytworny i miły pan, był uprzedzająco grzeczny dla przybyłych. Wszystko rozumiał, potakiwał, zgadzał się z tym i z owym, na inne punkty petycji reagował lekkim zdziwieniem. Łaźnia? Hm, osobliwe żądanie. Zresztą zasadniczo nie miał zastrzeżeń. Tylko dyrekcja nic na razie zrobić nie może. Boleje, ale nie może. Chyba w przyszłości... Już po minie wracających delegatów wywnioskowano rezultat rozmów. Zawrzało w tłumie. Jeśli tak, to nie idziemy do roboty, szkoda gadać. Niech sami kopią margiel, wydobywają z pieców szlam. Rzucono przy tym pod adresem dyrekcji wiele celnych określeń, które być może nie dotarły za szyby gabinetu, gdzie dostrzec można było obserwujące twarze. Niespokojne było to poobiedzie, wieczór i noc. Cała załoga krążyła wokół fabryki, wzburzona i groźna. Zorganizowano dyżury, aby nie dopuścić łamistrajków na teren zakładu. Uzbrojeni w kije robotnicy całą noc krążyli pod murami wchodząc w ten sposób w kompetencje policji, która z kolei broniła fabryki przed nimi. W następnych dniach przyłączyły się do nich kobiety. Zdecydowane na ostateczną rozgrywkę stanowiły prawdziwy postrach bogatszych robotników, którzy za wszelką cenę pragnęli się przedostać na teren fabryki. — Niedoczekanie twoje, psi synu! — wołała groźnie zażywna Mazurkowa, potrząsając drewnianą buławą. — Zdechniesz pod tym murem, zanim się tam dostaniesz. To był prawdziwy postrach na dyrekcję, policję i łamistrajków, istna kobieta Rewolucji Francuskiej! Warowała dzień i noc pod murem wygrażając im pięściami. Stary ojciec Józka Rossy czuł za tę waleczność szczególną do niej sympatię i wieczorem przynosił jej na pozycję wódkę „na rozgrzewkę". Nie dziękowała, piła i dalej obchodziła swój rewir pilnując jeszcze swych towarzyszy, czy aby nie zasnęli. Czasem zaglądano przez mury i delektowano się widokiem majstrów, techników i personelu dyrekcji. W y chudzeni robotnicy sprawowali dalej straż, a zza okien zarządu obserwowały uważne, czujne oczy. Ładnym autem przyjechał nawet wojewoda, usiłował — jak to się zwykło mówić — nawiązać kontakt, kiedy jednak uderzył w struny patriotyczne — poproszono go, aby zwiedził gnijące w wodzie mieszkania. Wówczas śpiesznie wyjechał i miano od niego spokój. ...Wreszcie zaczął się trzeci tydzień. Wszystkie cementownie w Polsce przysyłały skromne składki na strajkujący Rejowiec. Bracia Rossa z towarzyszami rozdzielali je między najuboższych. I od strony dyrekcji sytuacja nie wyglądała najlepiej. W porcie gdyńskim dwa amerykańskie statki oczekiwały na rejowiecki portland-cement, umowy groziły zerwaniem. Zarząd cementowni nie ustępował jednak. To przecież jasne, że w tych warunkach, na pustkowiu, odcięci od świata nie wytrwają. ...Wytrwali jednak. Nie wiadomo właściwie jak, ale wytrwali, mimo że w ostatnich d n i a c h , już n a progu zwycięstwa, sytuacja w obozie strajkujących stała się groźna. Coraz więcej robotników podchodziło do Józka Rossy i nie patrząc mu w oczy, mnąc czapki w rękach mówiło: „Nie damy rady, ani kawałka chleba w domu, dzieciak chory, kobieta też słaba — na nic się nie zda to czekanie". Józek tłumaczył jak mógł, przemawiał do rozsądku. Zgadzali się, chociaż z coraz większym trudem. Wreszcie pewnego wieczoru przyszli do mieszkania Rossów zwartą, niespokojną grupą i zażądali przerwania strajku. Grozili, przeklinali. Wtedy Józek Rossa zerwał się czerwony z gniewu, wyskoczył przed nich i zawołał: „Nie wstyd wam narzekać? 45 J a k nie macie co jeść, idźcie w nocy na kopce dworskie z kartoflami, muszą was pożywić w potrzebie, a nie ważcie się zmarnować nam całej pracy. Zdechniecie inaczej .na tej pustyni, jeśli oni będą górą. Zrozumieliście?" Uciszyli się jakoś i wyszli, a w parę dni później dyrekcja przyjęła wszystkie żądane punkty. Podwyższono płace, zniesiono bony, sprowadzono lekarza i rozpoczęto budowę łaźni. ...„To dlatego — mówi Rossa — ilekroć na nią spojrzę, uśmiecham się. Przypomina mi ona nasze zwycięstwo. W y w o ł u j e tyle wspomnień już teraz zatartych. Ale przede wszystkim powracam do tamtego wieczoru. Widzę jak dziś — mówi Rossa — spoglądając w okno w zamyśleniu — ja, młody chłopak i ci starsi robotnicy przede mną... Widzę, jak słowa moje nieprzemyślane, rzucane ot tak z serca, załamują ich, przekonują. Do dziś dziwię się, jak to się stało. Dlaczego mnie posłuchali? Skąd w słowach moich wzięła się taka siła? Nie wiem do dzisiaj..." * • * Cement jest szary, zimny, obojętny... Wrażenie takie nasunąć się może, gdy przesypujemy go między palcami. Ale wrażenie to nie jest ważne.Najważniejsze, że rejowiecki portland-cement obdarzony jest wielką siłą spajania budulca. Daleka jednak i może nawet sztuczna byłaby poetycka parabola, że to ludzie wpoili w cement tę siłę. Wielu robotników zjednoczonych wspólną pracą i walką włączyło się bezsprzecznie w dzieje cementowni w Rejowcu, nie porzucając jej, mimo że wypędzała ich często od siebie ogłaszając zawieszenie produkcji z powodu kryzysów. W roku 1931 robotnicy i urzędnicy z cementowni musieli tłuc kamienie na szosie z braku innego zajęcia. Rossa, Mierzejewski, Błażejewski, Góra i inni — ci powracali zawsze, nie zastanawiając się, czy nowy kryzys na powrót nie wyrzuci ich na ulicę. ...Mijały lata. Z bocznicy kolejowej odjeżdżały transporty cementu i rozchodziły się po świecie. Emigranci, robotnicy polscy w Argentynie, dla których nie było pracy w kraju, płakali ze wzruszenia na widok beczułki z napisem: „Rejo wiec-portl and cement". Aż wreszcie — mówiąc słowami poety — „jak czołg przetoczył się wrzesień ziemi ojczystej przez piersi": 46 wybuchła wojna. Transporty cementu i wówczas nie przestały odjeżdżać, tylko tym razem służyły do budowy bunkrów hitlerowskich, do wszelkich umocnień wojennych. Ale stara załoga czuwała i oczekiwała momentu, gdy ostatni Niemiec opuści fabrykę. Sprawa cementu, który nieprzerwaną strugą będzie musiał spływać ze zbiorników do wagonów na odbudowę miast zniszczonych przez okupanta, znowu splotła się z nimi nierozłącznie. Musieli stoczyć o niego ostatnią walkę. Kiedy odjechał ostatni samochód z kierownictwem niemieckim, a fabryk nie zdołano wysadzić w powietrze, Józef Rossa polecił załodze jak niegdyś strzec pilnie terytorium fabrycznego, zanim nie nadejdzie nowa władza — władza ludowa. Zapowiadały już ją pojedyncze zwiadowcze czołgi radzieckie, huk dział upodabniający się do przetaczania gigantycznych głazów. Ubrany tak jak dzisiaj w barankową czapkę, watowaną kurtkę, Rossa czujnie śledził teren. Nie omyliło go przeczucie. Jeszcze tu i ówdzie wybuchały pociski, a już ożyły rodzime hieny, przed bramę zajechało parę wozów z jakimiś ludźmi, pragnącymi obłowić się w fabryce. Usiłowali wedrzeć się do wnętrza, ale dostali „odprawę", zapamiętali ją na długo. Należy ona do miłych wspomnień Józefa Rossy. Nie dał skrzywdzić „swojej" fabryki! Cementownia „Firlej" przeszła w ręce polskich władz zdolna do produkcji. Znów buchnęły z kominów kłęby dymu i odblask z hutniczego pieca w y k w i t ł j a k w i e l k i m a k n a granatowym niebie. Znowu ruszyły sznury wagonów z workami cementu, tym razem na budowy warszawskie. Zmieniła się jednak nazwa fabryki, dawne, magnackie miano „Firlej" stało się zbędne, zastąpiła go nowa nazwa szlachetna i piękna: „Pokój". Zmieniła się również rola Józefa Rossy... — Wie pan, zastanawiam się nad tym często... — mówi do mnie. W tym jest dziwny zbieg okoliczności, dziwny sens... Zawsze za moją działalność społeczną, za walkę o poprawienie warunków pracy spychano mnie do najcięższej, fizycznej roboty. Połowę zdrowia zabrała mi ta orka... A teraz ...a teraz właśnie jestem tym, którego obowiązkiem jest dbanie o właściwe warunki pracy. ł ł ł zbiera n o w e spostrzeżenia. Koło n a p ę d o w e Józef Rossa codziennie niemal obchodzi ca- p r z y m ł y n i e do mielenia g r u d e k klinkieroły zakład, s p r a w d z a k a ż d y szczegół p r e c y z y j - w y c h nie ma siatki o c h r o n n e j , a na nieszczęnie d z i a ł a j ą c e g o m e c h a n i z m u . Dostał f a b r y k ą ście nie m o ż n a r ó w n i e ż j e j dostać n a r y n k u . całkowicie niezabezpieczoną, m a s z y n y za- W y s o c e n i e k o r z y s t n y dla zdrowia j e s t b r a k g r a ż a j ą c e życiu ludzkiemu. Liczne d a w n i e j n o w o c z e s n e j instalacji do oczyszczania pow y p a d k i b y ł y r e z u l t a t e m tego zaniedbania. w i e t r z a z pyłu, p o l e g a j ą c e j n a w m o n t o w a n i u J e d n o z takich zdarzeń w y ł a n i a się ze wspo- w h a l a c h p r o d u k c y j n y c h tzw. „ścian" lub komnień Rossy — oto m a j s t e r kazał robotniko- ryt z bieżącą wodą. Z tego p o w o d u r o b o t n i c y wi Szczupakowi w y b r a ć z dna silosu cement, o t r z y m u j ą codzi e n n i e V2 litra mleka, k t ó r e k t ó r e g o z p o w o d u zbyt m a ł e j ilości nie mo- p o s i a d a w y b i t n e własności o d t r u w a j ą c e . Rosgła już w y s s a ć pompa. W s z e d ł odważnie do sa nie z w r a c a u w a g i na o d r u c h y zniecierpliw n ę t r z a zbiornika o b s e r w o w a n y przez zanie- wienia ze s t r o n y załogi, k t ó r e j w y d a j e się, że pokojonych kolegów. N a g l e o b e r w a ł a się czasem przeszkadza im on w w y k o n a n i u plaw a r s t w a c e m e n t u z b o c z n e j ściany zbiornika nu. — „Przecież p r a g n i e m y p o d w o i ć p r o d u k i zasypała Szczupaka całkowicie. Gdy od- cję p r z e d w o j e n n ą i p r o d u k o w a ć w 1955 r. grzebano go — już nie żył. W p i e r w s z y c h ty- pięć milionów ton!" — tłumaczą mu, ale Rosgodniach po objęciu s w y c h f u n k c j i Rossa na- sa jest nieugięty. — „Życie ludzkie jest zbyt p o t y k a ł jeszcze w i e l e p r z y k ł a d ó w ż a r t o w a n i a wielką wartością i o t r o s k l i w y s t o s u n e k do z życia i ze zdrowia ludzkiego. Zatrząsł się niego w a l c z y ł e m " — p o w t a r z a . k i e d y ś z oburzenia n a widok m e c h a n i k a , któTak, życie ludzkie jest wielką wartością... r y doglądał kół p o r u s z a j ą c y c h p a s y transmi- Każde życie. To, k t ó r e g o tor przebiega linią s y j n e s t o j ą c na drabinie i b a l a n s u j ą c między k r ę t ą , b o g a t e w zdarzenia, w r ó ż n o r o d n o ś ć d w o m a p ę d z ą c y m i taśmami skóry, w k t ó r e n a w a r s t w i a j ą c y c h się wrażeń, i to, z w i ą z a n e mógł go w k r ę c i ć n i e d b a ł y ruch. N i e b a w e m z j e d n y m tylko odcinkiem p r a c y , na k t ó r y m w y r o s ł o tam p o d w y ż s z e n i e i siatka o c h r o n n a musi ono zdać egzamin ze s w e j dojrzałości, oddzieliła niebezpieczny mechanizm. Palą się takie właśnie, j a k życie J ó z e f a Rossy. Dba on t a m w n o c y światła. teraz, a b y p r o d u k c j a substancji, k t ó r a s p a j a Dopiero w czasie s w o j e j n o w e j p r a c y poz- budulec n o w y c h g m a c h ó w , nie p o c h ł o n ę ł a nał Rossa, ile zasadzek k r y j e w sobie w i e l k a ofiar, aby m a s z y n y nie groziły płucom wyf a b r y k a . N a p r z y k ł a d t a k a p u ł a p k a : w ó z e k dzielanym pyłem, nie groziły z b l i ż a j ą c y m się o d w o ż ą c y żużel z p o p i e l n i k ó w do w i n d y mu- do nich rękom... siał p r z e j e c h a ć po szynach u ł o ż o n y c h na klaI w ó w c z a s u ś w i a d o m i ł e m sobie, że przecież p a c h od otworu, przez k t ó r y p o d a w a n o żużel niegdyś, gdy nie znano jeszcze cementu, zaz dołu. W i e l o k r o t n i e j e d n a p o ł o w a k l a p y by- s t ę p o w a ł o go w a p n e m n i e g a s z o n y m połąła o t w a r t a i w ó w c z a s robotnik p c h a j ą c y wó- czonym w ł a ś n i e z krwią zwierzęcą lub może zek przed sobą mógł w p a ś ć do w n ę t r z a w r a z n a w e t niewolniczą, co d a w a ł o silne spoiwo. z wózkiem. I ten w y p a d e k zresztą również Powiedziałem o t y m Rossie. Słysząc to k r o n i k a c e m e n t o w n i m a do z a n o t o w a n i a . Rosu ś m i e c h n ą ł się w odpowiedzi swoim miłym, sa długo myślał, j a k zapobiec n a przyszłość zwykłym i m ą d r y m uśmiechem: w y p a d k o m . Ale t u t a j dopomogli mu r a c j o n a — Nasz cement z h u t y „ P o k ó j " nie potrzelizatorzy. P e w n e g o dnia do j e g o b u d k i — b u j e k r w i i tak jest w y s t a r c z a j ą c o m o c n y . „mostu k a p i t a ń s k i e g o " przybiegł m ł o d y toI nigdy w rozlewie k r w i nie dopomoże... karz, W ł a d y s ł a w Rak. Zastanowiłem się n a d słowami Rossy... Za — Wiecie, w y m y ś l i ł e m sposób na ten o k n a m i rozległ się zgrzyt kolei p r z e w o ż ą c e j otwór. Oto r y s u n e k . Po prostu: k l a p y o p a t r z y się tak, a b y o t w i e r a ł y się pod k ą t e m unie- margiel z kopalni. W i a t r , k t ó r y podniósł się m o ż l i w i a j ą c y m p r z e j e c h a n i e po nich wóz- znowu do lotu, cisnął w o k n o garść śniegu. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, gdy n a g l e kiem... Tak, to było rzeczywiście proste, teraz nie- izbę napełnił g w a r głosów m ł o d y c h robotnibezpieczeństwo jest zażegnane. Rossa co dzień k ó w : 47 — Obywatelu kierowniku, czy dostaniemy dzisiaj nasze nowe ubrania ochronne? ...Wyszedłem cicho. Huta „Pokój" gorzała od świateł. U dołu trwał blask mlecznosiny od lamp, w górze wysmuklał się w purpurowy kielich łuny. Obok, z budowy cementowni Rejowiec II dochodziły zwykłe odgłosy pracy — to druga zmiana objęła swe stanowiska. Konrad Eberhardt Przełożył ANDRZEJ CESARZ LUBOMIR DMITERKO W BELWEDERZE Okno. Noc. Jak gdyby na portrecie, W oknie stoi człowiek, niby w ramie. Portret ten dziś znają nawet dzieci; W każdej polskiej chacie jest na ścianie. Nie śpi Prezydent. Trosk wiele dręczy. Nad Warszawą księżyc blask odmienia. Polskę widać tu jakby z przełęczy W przyszłych lat budowach i marzeniach. Przez tę Polskę trasa oto legnie, W pyszny marmur się odzieje metro I kanałów wielkich sieć pobiegnie, Poprzez Wisłę — Odrę wiążąc z Dnieprem. Niezłomnymi pełen marzeniami Człowiek ów — wspaniały, nieugięty. Takim Go widziałem tymi dniami; Takim Go na zawsze zapamiętam. Jakże szybkie doby — błyskawice! Rankiem — Plenum. Spocząć czasu nie ma! Ożywają place i ulice I ataku jasny już dylemat. I wytknięty każdy punkt programu: Polskiej on przyszłości jest fragmentem. Zwarta jakby wiersze telegramu Przeszłość jawi się przed Prezydentem. Oto młodość w złotej swej oprawie — Wszystko lśni w niej, wszystko tchnie świtaniem; Dalej — mroki, średniowieczny Rawicz I więziennych pięć lat za kratami. Ale przeszedł przez diabelskie łapy Na złość śmierci, żywy, jak ze stali I na próżno szpicle wciąż z gestapo W dzień i noc po piętach mu deptali. Praca znów. Jak cicho w Belwederze! Odgłos kroków.... Towarzysze? Oni! Bierut idzie, drzwi otwiera szerzej W socjalizmu twórczych dni symfonię. Przełożył Andrzej 48 Cesarz HOMER Przełożył JAN PARANDOWSKI ODYSEJA MĄŻ I ŻONA. PIESN XXIII Z głośnym śmiechem staruszka szła na górne pokoje, by pani powiedzieć, że drogi mał; : nek jest w domu. Kolana poruszały się żwawo, nogi skakały. Stanąwszy u wezgłowia rzekła: — Zbudź się, Penelopo, drogie dziecko, byś własnymi oczami ujrzała to, za czym tęskniłaś przez wszystkie dni. Wrócił Odys, wrócił, choć późno, do swojego domu, pozabijał hardych zalotników, którzy twój dom nawiedzili zmorą, pożerali dobytek i gwałt czynili twojemu synowi. Odrzekła jej mądra Penelopa: — Babuniu droga, bogowie cię opętali, — ;:v. mogą i najmędrszego uczynić głupcem, lak samo jak szaleńca przywieść do rozsądku. I tobie oni pomieszali rozum, dawniej tak niezachwiany. Czemu drwisz ze mnie, gdy moje serce jest tak pełne bólu? Czyż na to, by mówić od rzeczy, budzisz mnie ze snu słodkiego, który mi padł na powieki? Nigdy jeszcze tak nie spałam od dnia, w którym Odys poszedł oglądać tę Złotroję, niegodną wspomnienia. Proszę cię zejdź i wróć do megaronu. Gdyby inna z moich kobiet przyszła z tą nowiną i zbudziła mnie ze snu, prędko bym ją i okrutnie przepędziła z domu: ciebie starość chroni. Odpowiedziała jej droga piastunka Eurykleja: — Nie drwię z ciebie, drogie dziecko, ale naprawdę Odys wrócił i jest w domu — to ten gość, którym tu wszyscy pomiatali. Telemach dawno wiedział o tym, lecz roztropnie strzegł tajemnicy, póki ojciec nie pomści się na mężach zuchwałych za ich gwałty. Na te słowa Penelopa radośnie wyskoczyła z łóżka, uściskała staruszkę i ze łzami w oczach mówiła do niej słowa skrzydlate: — Jeśli to prawda, co mówisz, droga babuniu, jeśli on naprawdę wrócił do domu, jakże sam jeden mógł położyć ręce na bezwstydnych zalotnikach, którzy się zawsze zbierali gromadnie? Odpowiedziała jej miła piastunka Eurykleja: — Nie widziałam, nie słyszałam, dochodziły mnie tylko jęki ginących. Siedziałyśmy przerażone w głębi domu za grubymi ścianami, drzwi były szczelnie zamknięte. Aż mnie z megaronu zawołał twój syn Telemach. To ojciec go posłał. Wtedy zobaczyłam Odyssa nad trupami poległych: leżeli wkoło niego na ubitej ziemi, jeden przy drugim. Serce by ci skoczyło z radości, gdybyś go widziała: kurzem i krwią był pokryty jak lew. Teraz wszyscy leżą na kupie u wrót dziedzińca, a on rozpalił wielki ogień i dom pięknie okadza, a mnie posłał, by ciebie zawołać. Idź już i niech w wasze miłe serca radość zawita, po tylu cierpieniach. Tak się więc teraz skończyło to długie oczekiwanie: jest ci on żywy przy swoim ognisku i ciebie odnalazł, i syna, a zalotników za ich wszystkie zbrodnie w pień wyciął we własnym domu. Rzekła znów do niej mądra Penelopa: - - Babuniu droga, jeszcze się nie unoś i nie śmiej! Wiesz, jak on tu jest wszystkim w domu pożądany, najbardziej mnie i synowi, którego spłodziliśmy — ale nie może być prawdą to, co ty mówisz. To ktoś z nieśmiertel-^ nych pozabijał zalotników, oburzony ich pychą okrutną i zbrodnią. Nikogo z ludzi nie uszanowali, dobrego czy złego, ktokolwiek się do nich zbliżył, i za tę zuchwałość padła na nich zguba. Ale sam Odys zginął bezpowrotnie, zginął daleko od Achai. Odpowiedziała jej na Eurykleja: to droga — M o j e dziecko, jakież to słowo piastunka wyrwało się tobie z zagrody zębów? On jest tu przy swoim ognisku, a ty wciąż mówisz, że on nigdy nie wróci! Zawsze masz serce nieufne. Wskażę ci więc znak nieomylny — bliznę, którą mu ongi zostawił biały kieł dzika. Spostrzegłam ją, kiedy go myłam, chciałam tobie zaraz powiedzieć, ale on chwycił mnie rękoma za gardło i nie pozwolił mówić — przezorna głowa! Chodź ze mną — życiem własnym ręczę, — jeśli cię zwodzę, zabij mnie bez litości. Odpowiedziała jej na to mądra Penelopa: — Babuniu droga, choć jesteś bardzo roz- 49 tropna, nie zdołasz p o d p a t r z y ć b o g ó w wieczn i e ż y j ą c y c h w ich u k r y t y c h zamiarach. A l e idźmy do m e g o s y n a : zobaczę zabitych zalotn i k ó w i tego, k t ó r y ich zabił. To rzekłszy zstąpiła z g ó r n y c h komnat. A s e r c e się w a h a ł o : czy z d a l e k a miłego małż o n k a w y b a d a ć , czy w p r o s t doń podejść, za r ę c e u j ą ć , c a ł o w a ć głowę. K i e d y zaś weszła i p r z e k r o c z y ł a k a m i e n n y próg, usiadła naprzeciw O d y s s a , w b l a s k u ognia, pod drugą ścianą. A on siedział p o d w y s o k i m słupem, oczy miał spuszczone i oczekiwał, czy się do n i e g o o d e z w i e dzielna m a ł ż o n k a , s k o r o go ma już p r z e d sobą. Długo siedziała w milczeniu, spłoszona w s w y m sercu i nie spuszczała zeń w z r o k u : to r o z p o z n a w a ł a twarz, to się j e j w y d a w a ł niez n a j o m y w t y m n ę d z n y m odzieniu. N a g l e o d e z w a ł się T e l e m a c h : — M a t k o m o j a , zła matko, j a k i e ż t w o j e serce nieczułe! Czemu t a k stronisz od ojca? Czem u nie siądziesz p r z y nim, nie zagadniesz słow e m , nie rozpytasz? Zaiste, ż a d n a k o b i e t a nie b y ł a b y tak nieugięta, ż e b y się t r z y m a ć z dalek a od męża, k t ó r y p o wielu n i e d o l a c h w dwudziestym r o k u w r a c a do ziemi ojczystej. Zawsze miałaś serce t w a r d s z e niż k a m i e ń . P r z e m ó w i ł a do n i e g o m ą d r a P e n e l o p a : — M o j e dziecko, serce mi w łonie topnieje, i ani słowa nie m o g ę w y m ó w i ć , ani się w y p y tać, n a w e t w t w a r z s p o j r z e ć z bliska. Jeśli to O d y s n a p r a w d ę , już m y się r o z p o z n a m y nieom y l n i e i l e p i e j niż teraz. Są b o w i e m znaki dla i n n y c h u k r y t e , n a m tylko o b o j g u w i a d o m e . T a k mówiła. U ś m i e c h n ą ł się n i e z ł o m n y boski O d y s i w n e t do T e l e m a c h a rzekł słowa skrzydlate: — Telemachu, p o z w ó l m a t c e w y s t a w i ć m n i e na p r ó b ę ; n i e b a w e m l e p i e j m n i e pozna. Teraz j e s t e m b r u d n y , na ciele m a m łachman, dlatego m n i e l e k c e w a ż y i n i e ufa, że to ja jestem. N a m j e d n a k trzeba się teraz naradzić, b y w s z y s t k o poszło gładko. W s z a k jeśli ktoś j e d n e g o człowieka w k r a j u zabije, ucieka, p o r z u c a j ą c rodzinę i ziemię ojczystą, b y nie mieć n a k a r k u ciżby mścicieli, — m y ś m y zaś p o d p o r ę miasta znieśli, k w i a t i t a c k i e j młodzieży. Powiedz, co o t y m myślisz? Odpowiedział mu roztropny Telemach: — Sam to rozważ ,drogi ojcze. T w ó j rozum za n a j l e p s z y p o ś r ó d ludzi słynie, nikt się w 50 t y m z tobą nie m o ż e r ó w n a ć n a ziemi. My ochoczo p ó j d z i e m y za tobą społem i wierz mi, o d d a m y ci całe n a s z e m ę s t w o i w s z y s t k i e siły, j a k i e w n a s są. W odpowiedzi rzekł O d y s p r z e m ą d r y : — A więc p o w i e m , co m n i e się w y d a j e n a j lepsze. N a j p i e r w się w y k ą p c i e i zmieńcie chit o n y i dziewczętom w d o m u k a ż c i e się przebrać. Boski pieśniarz niech w e ź m i e dZWOnną f o r m i n g ę i wiedzie n a s w p l ą s y radosne, ż e b y ktoś, co z z e w n ą t r z posłyszy, przechodzień czy sąsiad, myślał, że u n a s gody. W i e ś ć o zabójstwie z a l o t n i k ó w n i e p o w i n n a się r o z e j ś ć szer o k o p o mieście, p ó k i m y n i e z n a j d z i e m y się w n a s z y m w i e j s k i m sadzie. T a m dopiero zobaczymy, j a k i e j p o m o c y u ż y c z y n a m Pan Olimpu. Rzekł, oni s k w a p l i w i e usłuchali. N a j p i e r w się w y k ą p a l i i zmienili c h i t o n y i wystroili niewiasty. Za czym boski pieśniarz wziął w y drążoną f o r m i n g ę i obudził w nich p r a g n i e n i e słodkiej pieśni i t a ń c ó w d o s k o n a ł y c h . I wielki d o m aż jęczał od stóp t a ń c z ą c y c h mężczyzn i kobiet w p i ę k n y c h p r z e p a s k a c h . Ktoś, co to słyszał z z e w n ą t r z ,mógł sobie mówić: — Z pewnością k t o ś żeni się z k r ó l o w ą , 0 którą się tylu starało. Niegodziwa! nie zdołała u t r z y m a ć do k o ń c a tego w i e l k i e g o domu, zanim wróci mąż, k t ó r e g o poślubiła dziewicą. Tak mówiono, n i e w i e d z ą c o tym, co się stało. Tymczasem wielkodusznego Odyssa w jego domu k ą p a ł a klucznica E u r y n o m e i n a c i e r a ł a oliwą, a p o t e m narzuciła n a ń p i ę k n y faros 1 chiton, A t e n a zaś n a j e g o głowę zlała piękną u r o d ę i uczyniła go w i ę k s z y m n a p o z ó r i tęższym i u w i e ń c z y ł a b u j n y m i k ę d z i o r a m i p o d o b n y m i k w i a t o m h i a c e n t u . J a k k i e d y czło- w i e k biegły w e w s z e l k c h k u n s z t a c h , uczeń H e f a j s t o s a i Pallas A t e n y , u r o c z e dzieło tworzy o b l e w a j ą c srebro złotem, t a k o n a rozlała wdzięk n a j e g o głowę i r a m i o n a . I w y s z e d ł z w a n n y postawą do b o g ó w p o d o b n y . Z p o w r o t e m usiadł n a tronie, z k t ó r e g o nied a w n o powstał, n a p r z e c i w s w o j e j małżonki i tak się do n i e j odezwał: — Dziwna! Ż a d n e j ze s ł a b y c h k o b i e t tak n i e u ż y t e g o serca n i e dali p a n o w i e olimpijs k i e j stolicy. N i e masz d r u g i e j tak nieugiętej, k t ó r a b y się t r z y m a ł a z d a l e k a od męża, co po wielu n i e d o l a c h w d w u d z i e s t y m r o k u w r a c a do ziemi ojczystej. Hej, babuniu, ściel mi łóżko sam pójdę spać, bo ona zaiste ma w łonie serce z żelaza. Na to odezwała się mądra Penelopa: — Dziwny! nie ma w e mnie dumy ani pogardy, ani przesadnego zdumienia. Bardzo dobrze wiem, jaki byłeś, kiedy po Ilion płynąłeś na okręcie o długich wiosłach. Tak, Eurykle;o, pościel jemu łoże wygodne za tą sypialnią 0 grubych murach, którą sam zbudował — tam wynieś łoże i d a j pościel, runo owcze, chlajny i lśniące prześcieradła. Mówiła tak, by w y p r ó b o w a ć męża. Lecz Odys oburzył się na troskliwą małżonkę. — Zaiste, kobieto, bolesne słowo rzekłaś. Któż to przeniósł gdzie indziej moje łoże? Trudna to rzecz i trzeba nie lada umiejętności, jeden bóg, gdyby chciał, mógłby je postawić w innym miejscu. Żaden ż y w y śmiertelnik, nawet bardzo silny, nie mógłby go tak łatwo ruszyć, bo wielka tajemnica k r y j e się w tym łożu przedziwnym. Sam je zrobiłem, nikt inny. Pośrodku zagrody stało długolistne drzew o oliwne, mocne, wysokie i grube jak słup. Wokół niego zbudowałem naszą sypialnię ze ściśle p r z y l e g a j ą c y c h kamieni i starannie okryłem dachem, a drzwi wpoiłem szczelne 1 mocne. W t e d y ściąłem włosy długolistnej oliwki, a pień spiżem obciosałem od samego korzenia, troskliwie i umiejętnie, równo pod sznur. Z niego zrobiłem podstawę łoża, wiercąc świdrem dziury wszędzie, gdzie trzeba. Idąc od tej podstawy zbudowałem całe łoże i upiększyłem je złotem, srebrem, kością słoniową. I przeciągnąłem wzdłuż rzemienie ze skóry wołowej purpurą barwionej. Oto masz ową tajemnicę, lecz nie wiem, kobieto, czy moje łoże stoi jeszcze w miejscu, czy już je ktoś przeniósł gdzie indziej, odciąwszy od pnia oliwki. Rzekł, a j e j zwątlały kolana i miłe serce, gdy Odys dał j e j ów znak nieomylny. Z płaczem wprost k u niemu pobiegła, zarzuciła mu ramiona na szyję, całowała w głowę, mówiła: — Nie gniewaj się na mnie, Odyssie, ty który jesteś zawsze z ludzi najmądrzejszy. Bogowie nasycili nas zgryzotą i nie dali nam trwać przy sobie, by cieszyć się młodością i wstąpić w progi starości. Lecz teraz już się nie gniew a j i nie miej mi za złe, że od razu, ujrzawszy, nie witałam ciebie z miłością. Zawsze bowiem serce mi stygnie w łonie, gdy pomyślę, że ktoś może p r z y j ś ć i zwieść mnie słowami: tylu jest niegodziwych oszustów. N a w e t argiwska Helena, z Dzeusa rodem, nie dzieliłaby miłości i łoża z cudzoziemcem, gdyby wiedziała, że waleczni synowie A c h a j ó w pójdą za nią i sprowadzą z powrotem na ziemię ojczystą. To bóg ją pchnął w czyn niegodziwy, w j e j sercu nie było z początku tej w i n y złowrogiej, od k t ó r e j i nasze zaczęły się cierpienia. Lecz oto dałeś mi znak nieodparty: żaden człowiek nie widział naszego łoża, tylko ty i ja i jedna j e d y n a służąca, córka Aktora, którą mi dał ojciec, kiedym tu przyszła i która strzegła podwoi naszej zamczystej sypialni. Wierzę już, choć tak nierychliwe mam serce. Rzekła, a w nim jeszcze bardziej wezbrało pragnienie łez i płakał, t r z y m a j ą c w objęciach swą żonę serdeczną i wierną. J a k upragniona jawi się ziemia żeglarzom, k t ó r y m Posejdon okręt dzielny na morzu rozbije w zamęcie wiatrów i gwałtownych fal i tylko ich garstka umyka siwej topieli płynąc do lądu, a ich ciała o k r y w a osad słony, aż u n i k n ą w s z y zguby, szczęśliwi stoją na ziemi, — tak upragniony był dla niej widok męża i nie mogła swych białych ramion o d j ą ć od jego szyi. I b y ł a b y ich w ś r ó d płaczu zastała różanopal- ca Jutrzenka, gdyby nie czujna myśl bogini. Jasnooka Atena zatrzymała noc długą u j e j kresu, a złototronną J u t r z e n k ę nad Oceanem i nie pozwoliła zaprzęgać rączych koni, które ludziom światło niosą, Lamposa i Faetona, źrebaków świtu. W t e d y to przemądry Odys odezwał się do swej małżonki: — Nie doszliśmy jeszcze, żono, do kresu naszych trudów. Przed nami jest jeszcze nie- zmierna, różnoraka i niebezpieczna próba, którą mi trzeba spełnić do końca. Przepowiedziała mi ją dusza Teirezjasza w owym dniu, kiedy zstąpiłem w dom Hadesa p y t a ć się o powrót towarzyszy i mój własny. Lecz pójdź, żono, chodźmy do łoża, już pora nacieszyć się słodkim snem. Odpowiedziała mu m ą d r a Penelopa: — Czeka na ciebie łoże, kiedy go tylko zapragniesz, bo oto sprawili bogowie, żeś wrócił do swego pięknego domu i do swej ziemi ojczystej. Lecz skoro bóg poddał ci myśl, by o tym wspomnieć, powiedz, proszę, j a k a to próba. 51 Zapewne, dowiem się o tym później, ale może Zaczął od tego, jak pokonał Kikońów, jak lepiej wiedzieć od razu. potem przybył do żyznej ziemi Latofagów, móOdpowiedział jej Odys przemądry: wił o zbrodniach Kiklopa i jak się na nim po— Nieostrożna jesteś, że oto nalegasz, bym mścił za dzielnych towarzyszy, których ów 0 tym mówił? Powiem ej jednak, nic nie ukry- pożarł bezlitośnie, — i jak przybył do Eola, ję. Ale nie uraduje się twoje serce, tak jak i ja który go podjął życzliwie i odesłał, ale nie było sam nie czuję radości. Albowiem kazał mi on mu dane już wtedy wrócić do ojczyzny, bo iść przez wiele wiele miast z wiosłem forem- znów porwała go burza i jęczącego niosła po nym w ręku, aż dojdę do ludzi, co nie znają rybnym morzu, — i jak zawinął do lestrygońmorza ani nie spożywają solonej strawy, ani skiej Telepyli, gdzie stracił statki i towarzynie znają okrętów o ścianach czerwonych ni szy knemidnych i skąd sam jeden uciekł na wioseł foremnych, które są skrzydłami okrę- czarnym okręcie. I opowiadał podstępy Kirke tów. I znak mi dał jasny, którego przed tobą i jej przewrotność i jak na wiosłowym okręcie nie skryję. Oto, kiedy mnie spotka przecho- dotarł do stęchłych progów Hadesa, by szukać dzień i powie, że na swym świetnym ramieniu rady u duszy tebańskiego Teirezjasza i jak zoniosę łopatę do przesiewania zboża, wtedy baczył tam wszystkich towarzyszy i własną mam w ziemię wbić wiosło, a Panu Posejdono- matkę, która go zrodziła i wychowała dziecięwi złożyć piękne ofiary: barana, byka i kierno- ciem, — i jak słuchał głosu śpiewających syza stadnika. I wrócę do domu i tu znowu zło- ren, jak wpłynął między Błędne Skały, między żę święte hekatomby bogom nieśmiertelnym, straszną Charybdę i Skyllę, której żaden człoktórych jest niebo szerokie, — wszystkim po wiek bez szkody nie ominie, — i j-ak towarzykolei. A śmierć przyjdzie do mnie z morza, ta- sze zabili krowy Heliosa, i jak wysoko grzmiąka naprawdę łagodna, i sprzątnie pośród bło- cy Dzeus dymiącym piorunem poraził okręt, tak gosławionej starości, w gronie szczęśliwych że wszyscy naraz zginęli zacni towarzysze, a on sam jeden spod złej doli się wymknął, — ludów. Takie, mówił, jest moje przeznaczenie. i jak się dostał do wyspy Ogigii i do nimfy KaOdezwała się znów mądra Penelopa: lipso, która go trzymała w pieczarach głębo— Jest więc nadzieja, że nas bieda opuści, kich, pragnąc, by został jej mężem, żywiła, skoro bogowie przeznaczają starość szczęśli- obiecywała uczynić nieśmiertelnym i wiecznie młodym, ale jego serce nie usłuchało, — jak wą. Tak oni ze sobą rozmawiali, a tymczasem wreszcie po wielu trudach przybył do Feaków, piastunka razem z Eurynome przy świetle po- którzy go serdecznie jak boga uczcili i na okręchodni gotowała im miękkie łoże. Gdy je sta- cie odesłali do ziemi ojczystej, obdarzając złorannie usłała, staruszka poszła do siebie na spo- tem i srebrem i mnóstwem szat. czynek, a pokojowa Eurynome z pochodnią w Były to ostatnie słowa, gdy słodki sen członręce prowadziła ich do łoża. U wrót sypialni ki w nim rozluźnił i sercu odjął troski. cofnęła się, a oni z radością weszli w swą staTymczasem bogini jasnooka Atena nową rą łożnicę. m y ś l powzięła. K i e d y się spodziewała, że O d y s W tej chwili Telemach, wolarz i pasterz świń nacieszył się już żoną i snem, wnet ruszyła _ przestali tańczyć, odesłali kobiety i sami po- znad Okeanu w mgłach zrodzoną Złototronszli spać w cienistych komnatach. ną ,by światło ludziom niosła. Wstał Odys Odys i Penelopa, gdy się nasycili miłością, z miękkiego łoża i rzekł do żony: szukali uciechy w słowach, we wzajemnych — Niewiasto, dość już mieliśmy kłopotów, wyznaniach. Boska kobieta opowiadała, co — ty opłakując tutaj mój utrapiony powrót, ja zniosła w swym domu patrząc na ohydną cze- borykając się wśród cierpień, którymi Dzeus redę zalotników, którzy z jej właśnie powodu i inni bogowie trzymali mnie z daleka od ziezabijali woły i tłuste owce bez liku i wino wy- mi ojczystej. Dziś, kiedy znów znaleźliśmy się lewali beczkami. A boski Odys mówił jej W tym utęsknionym łożu, muszę uporządkowszystko: ile klęsk zadał nieprzyjaciołom, ile wać dobytek, jaki mam jeszcze. Za trzody, któsam zniósł niedoli. Słuchała go z zachwytem re mi porżnęli zuchwali zalotnicy, dużo sam 1 sen nie padł jej na powieki, póki nie opo- sobie odbiorę, resztę dadzą Achajowie, aż znów wiedział jej wszystkiego. się napełnią wszystkie obory. Lecz wpierw 52 pójdę do wiejskich sadów zobaczyć zacnego ojca, który się tak srodze o mnie martwi. Wiem, żono, że jesteś bardzo rozsądna i dlatego ci mówię: ledwo słońce wzejdzie, zaraz się rozniesie wieść o tym, że zabiłem w swym domu zalotników. Ty więc pójdź na piętro i siedź tam razem ze służącymi, a nikogo nie przyjmuj, z nikim nie rozmawiaj. Rzekł i włożył piękną zbroję, za czym zbudził Telemacha, wolarza i pasterza świń i kazał wziąć oręż w ręce. Posłuszni, w lot okryli się spiżem. Otworzyli drzwi, wyszli, Odys na czele. Już było jasno na świecie, lecz Atena okryła ich nocą i prędko wyprowadziła z miasta. i PIEŚŃ XXIV. PRZYMIERZE ...Wkrótce przybyli do pięknie uprawnych pól Laertesa. Zdobył on je niegdyś za cenę wielkich trudów. Tam był jego dom, a wokół biegły zabudowania gospodarskie, gdzie jadali, przesiadywali i nocowali niewolnicy i robili, co im rozkazał. Rządziła tam stara Sycylijka, która godnie opiekowała się starcem, żyjącym na wsi z dala od miasta. Odys zwrócił się do sług i syna ze słowami: — W y teraz wejdźcie do budownego domu i na wieczerzę poświęćcie najlepszego wieprza, ja tymczasem pójdę się przekonać, czy nasz ojciec mnie pozna, gdy zobaczy własnymi oczami, czy też nie pozna po tak długiej rozłące. To mówiąc oddał sługom swój oręż bojowy : gdy oni żwawo odeszli do domu, on zbliżał się do obfitego w owoce sadu. Wszedłszy do wielkiego ogrodu nie znalazł ni Doliosa, ni żadnego ze sług lub synów: za przewodem starego poszli zbierać ciernie na ogrodzenie sadu. Znalazł w nim natomiast swego ojca, k:órv okopywał drzewo. Miał na sobie brudny • • • połatany i obrzydliwy, dokoła nóg • z wołowej skóry w strzępach, kaore iaiałv go chronić od ran, na rękach rękawice od cierni, na głowie miał czapkę z koźlej skóry, — istna żałoba. Widząc złamanego starca, żartego smutkiem głębokim, niezłomny boski Odys stanął pod gruszą wysoką i płakał. W myślach i w sercu rozważał, czy uścisnąć i ucałować ojca i od razu wszystko powiedzieć, jako przyszedł i wrócił do ziemi ojczystej, czy wpierw go wypytać i wystawić na próbę. Po namyśle uznał, że lepiej wpierw ostrym słowem go zaskoczyć. I z tą myślą wprost ku niemu ruszył boski Odys. I gdy tamten z głową pochyloną okopywał drzewo, stanął w pobliżu i rzekł doń jasny syn: — Starcze, nie brak tobie skrzętności w doglądaniu ogrodu, wielkie tu widać ^taranie. Żadna roślina, czy to figa, czy winorośl, czy oliwka, czy grusza, czy warzywa nie są bez opieki w tym sadzie. Ale nie gniewaj się, gdy powiem, że na tobie samym nie znać dobrej opieki: smutna starość, ciało szorstkie, odzienie liche. Przecież nie za gnuśność pan o ciebie nie dba, a twój wzrost i kształt nie okazują niewolniczego stanu. Raczej na króla wyglądasz i byłbyś doń całkiem podobny, gdybyś się kąpał, jadł, sypiał w miękkiej pościeli, jak starcom się godzi. Powiedz mi więc szczerze i dokładnie: czyim sługą jesteś, czyj ogród uprawiasz? I jeszcze mi powiedz prawdę, bo i to chcę wiedzieć, -— czy w istocie przybyliśmy na Itakę, jak to powiedział ów człowiek, którego idąc tutaj spotkałem. Nie był on bardzo mądry, nie umiał ani wszystkiego powiedzieć, ani wysłuchać moich słów, gdy go wypytywałem o kogoś, z kim łączy mnie przyjaźń gościnna: czy jeszcze żyje, czy już umarł i przebywa w domostwie Hadesa. Ciebie więc zapytam, a ty uważaj i słuchaj. Niegdyś w miłej ojczyźnie gościłem męża, który do nas zawitał, a nigdy przyjemniejszy gość z dalekich stron nie wszedł do mojego domu. Szczycił się, że jest rodem z Itaki i mówił, że ojcem jego jest Laertes, syn Arkejsiosa. Wprowadziłem go do domu i dobrze przyjąłem i miałem o niego staranie, bo mój dom jest zasobny. Dałem mu też upominki, jak się godzi, — siedem talentów złota misternej roboty, krater cały ze srebra, kwiecisty, dwanaście pojedyńczych chlajn, tyleż kobierców, tyleż farosów pięknych, tyleż w dodatku chitonów. Osobno jeszcze dostał cztery urodziwe niewiasty niezrównane w robotach, — sam je sobie wybrał. Odpowiedział ojciec lejąc łzy: — W istocie, gościu, przybyłeś do ziemi, o którą pytasz. Butni i występni mężowie nią władają.A twoje hojne dary poszły na marne. Gdybyś go natomiast żywego spotkał w Itace, nawzajem by ciebie przyjął gościnnie i z upominkami odesłał, jak przysługuje temu, który 53 zrobił początek. Lecz powiedz zaraz szczerze Autolikosa. Miałem odebrać dary, które będąc i dokładnie: którego to roku gościłeś u siebie tutaj obiecał mi i przyznał. Następnie mogę ci nieszczęsnego gościa, mojego, syna, jeśli to on wymienić drzewa w tym pięknym sadzie, jabył? Ale biedak przepadł gdzieś daleko od kie mi niegdyś dałeś: wyprosiłem je sobie swoich i ziemi ojczystej i albo w morzu zjadły dzieckiem będąc i biegając za tobą po ogrodzie. go ryby, albo na lądzie stał się pastwą dzi- Chodziliśmy między drzewami, a ty każde kich zwierząt i ptaków. Ani go matka nie z nich nazywałeś. Dałeś mi trzynaście grusz opłakała okrywszy całunem, ani ojciec, — my i dziesięć jabłoni, czterdzieści figowców. A oto jego rodzice, ani żona, co w dom wniosła licz- pięćdziesiąt szczepów winnych, które obiecane dary, mądra Penelopa nie lamentowała łeś mi dać, — z każdego w innej porze się nad mężem swym na marach, jak przystoi, ani zbiera, bo na każdym są różne grona i na każmu oczu nie zamknęła: nie doznał czci należ- dy kiedy indziej spada dzeusowa godzina. nej umarłym. Ale ty mów mi prawdę, bym Rzekł, a starcowi zwątlały kolana i miłe wiedział dobrze: ktoś jest i skąd? gdzie twój serce, gdy znaki rozpoznał, które mu Odys ród i gród? Gdzież stanął okręt chyży, który podał nieomylnie. Ramionami objął drogiego tu zawiózł ciebie i boskich towarzyszy? Czyś syna, a omdlewającego do piersi przycisnął jako podróżny przybył na obcym okręcie, niezłomny boski Odys. Gdy wrócił mu oddech który cię wysadził i odpłynął? i serce się ocknęło, przemówił: Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys: — Ojcze Dzeusie! a więc jesteście jeszcze — Wszystko ci powiem dokładnie. Jestem bogowie na wysokim Olimpie, jeśli zalotnicy z Błędochodu, gdzie mam sławne domostwo, naprawdę zapłacili za swą bezmierną butę. moim ojcem Nieszczęsny, syn władcy BoleściAle teraz lęk ściska me serce, że wnet wejdzie wego, moje imię Sporny. Jadąc z Sykanii zbłątu wszystek lud Itaki, że rozniosą się wieści dziłem, jakieś bóstwo zagnało mnie tu wbrew po miastach Kefaleńczyków. m o j e j woli. Mój okręt stanął hen, na polach, Odpowiadając mu rzekł przemądry Odys: daleko od miasta. A co do Odyssa, już piąty — Odwagi! niech się twoja głowa o to nie rok, jak stamtąd odjechał, z mojej ojczyzny. Biedny! Pomyślne miał ptaki na drogę, z pra- troszczy. Chodźmy do domu, który jest w pow e j strony, — cieszyłem się nimi, gdy go wy- bliżu ogrodu: tam czeka nas Telemach i woprowadzałem, cieszył się i on sam. Serce nam larz, i pasterz świń, — posłałem ich naprzód, wróżyło, że się jeszcze spotkamy i obdarzymy by jak najprędzej przyrządzili wieczerzę. nawzajem pięknym gościńcem. Rzekł, a tamtego okryła czarna chmura smutku. Wziął w obie ręce proch czarny jak sadza, posypał siwą głowę i jęczał okrutnie. Ten widok poruszył serce w Odyssie, w nozdrzach czuł ostry ból. Skoczył, objął, całował, mówiąc: — Otom ci jest, ojcze, ten sam, którego wyglądasz.W dwudziestym roku wróciłem do ziemi ojczystej. Zaniechaj płaczu, krzyków i łez. Krótko ci powiem, bo czas nagli: wymordowałem zalotników w naszym domu, karząc ich za hańbę bolesną i zbrodnie. Odparł Laertes: — Jeśliś ty Odys, mój syn, daj mi znak nieomylny, żebym uwierzył. Odpowiedział mu Odys przemądry: — Najpierw własnymi oczami rozpoznaj tę bliznę: to dzik białym kłem zranił mnie na Parnasie, wtedy, gdy ty i matka czcigodna posłaliście mnie do drogiego matki rodzica, 54 To rzekłszy poszedł z ojcem do pięknego domu. Znaleźli tam Telemacha i wolarza, i pasterza świń, którzy krajali mnogie mięsiwa i mieszali ciemne wino. Wielkodusznego Laertesa wykąpała i natarła oliwą sycylijską służąca i narzuciła nań piękną chlajnę. W t e d y stanęła przy nim Atena i członkom pasterza ludów dodała mocy: sprawiła, że wydawał się większy na pozór i tęższy. Wyszedł z wanny. Zdumiał się syn drogi, widząc go podobnym do bogów nieśmiertelnych. Mówiąc doń rzekł słowa skrzydlate: — Bez wątpienia, drogi ojcze, ktoś z bogów wiecznych dał ci kształt i wzrost większy. Roztropny Laertes odparł: — Czemuż to, ojcze Dzeusie i ty Ateno, i ty Apollonie, nie daliście, bym wczoraj stanął w naszym domu w pełnej zbroi taki, jakim byłem, kiedym brał Nerikos, gród obronny, tam na skałach lądu stałego, m a j ą c pod sobą swych Kefaleńczyków? Byłbym nacierał i od- ::~:ał zalotnków, niejednemu rozwiązałbym kolana, a twoje serce skakałoby z radości. Tak oni ze sobą rozmawiali, gdy drudzy skończyli już pracę i przygotowali ucztę. Zasiedli wszyscy rzędem na ławach i tronach. A gdy zabrali się do jedzenia, oto stary Dokos przyszedł z synami. Wracali z pracy na polach, pobiegła po nich i zawołała ich matka, stara Sycylijka, która ich wychowała, tak samo jak opiekowała się poczciwie starcem, złamanym starością. wielu dzielnych i zatracił zarówno okręty, jak i ludzi, a potem, wróciwszy, wymordował najlepszych z Kefaleńczyków. Hejże, nie pozwólmy, by z naszą hańbą wymknął się czy to do Pylos, czy do boskiej Elidy, gdzie panują Epejowie. Byłby to wstyd na przyszłe pokolenia, gdybyśmy nie pomścili zabitych synów Gdy oni zobaczyli Odyssa i rozpoznali sercem, stanęli w progu zdumieni. Zwrócił się do nich Odys z łaskawymi słowami: — Siądź do wieczerzy, starcze, i przestańcie się dziwić. Od dawna już łakniemy posiłku i tylko na was czekamy. Skoro to rzekł, Dolios ruszył ku niemu z rozpostartymi ramionami, chwycił rękę Odyssa i ucałował, przy czym mówił słowa skrzydlate: — O drogi, upragniony! wróciłeś, kiedy już nie mieliśmy nadziei. Sami przywiedli cię bogowie. Bądź pozdrowiony i błogosławiony, niechaj bogowie dadzą ci szczęście. Powiedz mi zaraz prawdę, chcę wiedzieć, czy już wie mądra Penelopa o twoim powrocie, czy poślemy jej gońca? Odpowiedział przemądry Odys: — Już wie, starcze, niepotrzebnie się o to troszczysz. Rzekł, a on usiadł na pięknie gładzonym stołku. Za czym synowie Doliosa obstąpili przesławnego Odyssa, zasypywali słowami, ściskali ręce, wreszcie usiedli przy ojcu Doliosie. Tak mówił lejąc łzy, a żal chwycił wszystkich Achajów. I oto z domu Odyssa nadszedł Medon i boski aojdos, gdy ich sen opuścił. Skoro stanęli pośrodku, każdy z mężów się zdumiał. Mądry Medon przemówił do nich: — A teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy! Nie bez woli bogów nieśmiertelnych Odys dokonał takiego czynu. Sam widziałem nieśmiertelne bóstwo stojące przy Odyssie i do Mentora całkiem podobne. To bóg nieśmiertelny raz się przy Odyssie jawił, by mu dodać otuchy, to znów zalotników po megaronie płoszył i roztrącał, — a oni padali pokotem. A gdy tak oni w domu byli zajęci wieczerzą, wieść, chyża posłanka, krążyła po mieście, głosząc zalotników śmierć i dolę żałosną. Słysząc ją ludzie wychodzili zewsząd i z jękiem lamentem oblegali domostwo Odyssa. osili zeń trupy i każdy grzebał swojego, i r y c i : : byli z innych miast, oddawali rybakom i odsyłali na chyżych okrętach. Za czym gromadzili s;e na agorze, z sercem w żałobie. Kiedy wszyscy się zeszli, powstał wśród nich Eupeites. Nieukojony ból leżał mu na sercu — za synem Antinoosem, którego przed wszystkimi zabił boski Odys. Lejąc łzy nad nim przemówił: — Przyjaciele! Srodze ów mąż zawinił Achajom: najpierw wywiózł na okrętach i braci. M n i e s a m e m u nie byłoby słodko żyć dłużej, wolałbym jak najprędzej zginąć i zejść między umarłych. Lecz idźmy, by tamci nie zdążyli przeprawić się za morze. Tak mówił, a wszystkich ogarnął zielony strach. Odezwał się do nich heros Haliterses, syn Mastora: on jeden widział przyszłość i przeszłość. Dobrze im życząc przemówił: — Teraz mnie posłuchajcie, ludzie itaccy — oto co powiem. Waszą niecnotą, przyjaciele, te rzeczy się stały. Ani mnie nie słuchaliście, ani Mentora, pasterza ludów, aby waszych synów powstrzymać od szaleństw. Wielkiej dopuścili się zbrodni w swym niepohamowanym złoczyństwie, trwoniąc majątek i znieważając małżonkę szlachetnego męża. Mówili, że on już nie wróci. Teraz więc niech tak będzie, posłuchajcie mej rady: nie idźmy, by sobie ktoś nieszczęścia nie znalazł z własnej winy. Rzekł i więcej niż połowa zebranych powstała z wielkim krzykiem, inni zostali na miejscu, bo nie podobały się im te słowa i szli za Eupeitesem. Oni też wnet zaczęli się zbroić. A kiedy ciało okryli błyszczącym spiżem, zebrali się gromadnie nad grodem o szerokich placach tanecznych. Nad głupimi objął dowództwo Eupeites. Wierzył, że zdoła pomścić śmierć syna, ale nie miał już wrócić, tam na miejscu czekał go zgon. 55 Tymczasem Atena rzekła do Dzeusa, syna Kronosa: — Ojcze nasz, Kronido, władco najwyższy, powiedz, gdy cię zapytam: co się teraz k r y j e w twych myślach? Czy złą wojnę gotujesz na przyszłość i zamęt okrutny, czy przymierze kładziesz między obiema stronami? Odpowiadając j e j rzekł chmurozbiórca Dzeus: — Czemuż to, moje dziecko, pytasz mnie i badasz? czyż nie za twoją radą rzeczono, by Odys wrócił i pomścił się na tych ludziach? Rób, co chcesz, powiem ci tylko to, co słuszne. Skoro boski Odys pomścił się na zalotnikach, niech stanie wierne przymierze i niech on na zawsze króluje, a tamtym ześlemy zapomnienie mordu ich synów i braci. I miłującym się wzajemnie jak wprzódy niech pełni się bogactwo i pokój. Tym słowem podniecił dawne pragnienie Ateny. Szybkim lotem zbiegła ze szczytów Olimpu. A oni już przestali łaknąć słodkiej jak miód wieczerzy i niezłomny boski Odys pierwszy do nich przemówił: — Niech ktoś w y j r z y czy nie zbliżają się napastnicy. Rzekł i syn Doliosa wyszedł. Stanął na progu i zobaczył idący tłum. W n e t do Odysa rzekł słowa skrzydlate: . — Już są blisko, trzeba się nam prędzej zbroić. Na te słowa porwali się i włożyli zbroję. Było czterech z Odyssem, sześciu synów Doliosa, lecz i Laertes i Dolios chwycili oręż, choć sędziwi, wojownicy z musu. Gdy ciało okryli błyszczącym spiżem, otworzyli drzwi i wyszli pod wodzą Odyssa. Zastąpiła im drogę córka Dzeusa, Atena, z postawy i głosu podobna do Mentora. Widząc ją ucieszył się niezłomny boski Odys i od razu zwrócił się do kochanego syna: — Telemachu, gdy wejdziesz do walki, w której dzielność rozstrzyga, sam już patrz, byś nie okrył wstydem rodu ojców: na całej ziemi wsławiliśmy się od dawna męstwem i odwagą. Odpowiedział mu roztropny Telemach: 56 — Jeśli zechcesz, drogi ojcze, będziesz mógł widzieć, że moja odwaga nie przyniesie wstydu ojcom, o których mówisz. Tym słowem ucieszył się Laertes i rzekł: — Cóż to za dzień mamy dzisiaj, mili bogowie! Zaiste, wielka jest moja radość: syn i wnuk o dzielność idą w zawody. A stojąca obok Atena rzekła: — Synu Arkejsiosa, najdroższy ze wszystkich towarzyszy. Pomódl się do Panny Jasnookiej i do ojca Dzeusa, dźwignij i rzuć włócznię o długim cieniu. To mówiąc natchnęła go- Pallas Atena wielką odwagą. Pomodlił się do córki wielkiego Dzeusa, wziął rozmach i rzucił włócznię o długim cieniu. Trafił Eupeitesa w szyszak o spiżowych nausznicach. Nie zatrzymał on włóczni, spiż przeszedł na wylot. Eupeites runął z hałasem, zadźwięczała na nim zbroja. Odys i jego świetny syn wpadli w pierwsze szeregi, k ł u j ą c mieczami i włóczniami. I byliby wszystkich wycięli i zostawili bez powrotu, gdyby nie Atena, córka Dzeusa Egidodzierżcy. Krzyknęła wielkim głosem i wszystek lud zatrzymała: — Zaprzestańcie tej wojny okrutnej, ludzie itaccy, i jak najprędzej bez krwi rozstrzygnijcie swe spory. Tak mówiła Atena, ich zaś ogarnął strach zielony. Z rąk przerażonych wypadła broń i na głośny głos bogini legła na ziemi. Okrutnie wrzasnął niezłomny boski Odys, wyprężył się i skoczył jak orzeł wysokolotny. W t e d y syn Kronosa wypuścił piorun dymiący, który padł tuż przed jasnooką córką potężnego ojca. Atena zwróciła się do Odyssa: — Boski synu Laertesa, przemyślny Odyssie, stój! zaprzestań tej walki, gdzie obie,strony są równe i bacz, żebyś nie rozgniewał Kronidy Dzeusa o szerokim wejrzeniu. Tak mówiła Atena, on zaś słuchał z radością w sercu. A wierne przymierze między obiema stronami położyła Pallas Atena, córka Dzeusa Egidodzierżcy, z postawy głosu podobna do Mentora. Przełożył Jan Parandowski PROSPER MERIMfiE Przełożyła ANNA JAKUBISZYN L A Z A R E T Prosper Merimee (1803—1870). znakomity pisarz francuski, przyjaciel Stendhala, znany jest u nas przede wszystkim jako nowelista, ale nie obce mu były także inne rodzaje twórczości literackiej. Napisane przez niego rzekome „poematy iliryjskie" pt. „Guzla" wzbudziły zachwyt najwybitniejszych umysłów epoki, między innymi Goethego i Puszkina. Do dziś żywą pozycję stanowią jego utwory dramatyczne, „Teatr Klary Gazul" oraz dramat „Żakeria", który w bieżącym roku został po raz pierwszy wystawiony w Paryżu. Równie interesującą jest jedyna powieść historyczna jego pióra „Kronika panowania Karola IX", osnuta na tle walk religijnych we Francji w XVII w. Poniżej zamieszczamy przekład końcowego rozdziału tej powieści, nie tłumaczonej dotychczas na język polski. Dawny klasztor, skonfiskowany początkowo przez radę miasta La Rochelle, został przeistoczony w czasie oblężenia w lazaret dla rannych. Posadzka kaplicy, z której usunięto ławki, ołtarz i wszelkie ozdoby, wymoszczona była słomą i sianem: tu właśnie przynoszono prostych żołnierzy. Refektarz zaś przeznaczony był dla oficerów i dla szlachty. Była to spora sala, wyłożona czarnym dębem, o dużych ostrołukowych oknach, które przepuszczały dostateczną ilość światła do operacji chirurgicznych, jakie się tu nieustannie odbywały. Człowiek lat około czterdziestu, suchy, chudy i mocno pomarszczony wszedł do sali i zbliżył się do kapitana George'a, trzymając w ręku zieloną torbę, z której rozlegał się szczęk, n a p a w a j ą c y przerażeniem nieszczęsnych pacjentów. Był to mistrz Brisart, jak na owe czasy wcale zręczny chirurg, uczeń i przyjaciel słynnego Ambrożego Pare. Zakończył właśnie jakąś operację chirurgiczną, gdyż miał rękawy zakasane do łokcia i wielki fartuch, cały we krwi. — Czego wasze chcesz ode mnie i kim jesteś? — zapytał go George. -— Jestem chirurgiem i jeśli imię mistrza Kapitan George leżał na materacu, czerwonym od jego krwi i od krwi innych nieszczę- Brisart nie jest ci znane, to widać niewiele śników, którzy wyprzedzili go na tym miejscu wiesz. No, raz kozie śmierć, jak mówią! Znam boleści. Wiązka słomy zastępowała mu po- się, Bogu dzięki! na postrzałach i chciałbym duszkę. Zdjęto mu zbroję i rozcięto kaftan mieć tyle sakiewek z tysiącem funtów, ile kul i kos.zulę. Był obnażony do pasa, ale prawe wydobyłem z ludzi, którzy mają się dziś rówjego ramię było jeszcze osłonięte naramienni- nie dobrze jak ja sam. kiem i stalową rękawicą. Żołnierz tamował •— Powiedz mi tedy prawdę, eskulapie. Rana krew, która sączyła się z jego ran, jednej na jest śmiertelna, o ile się na tym znam? brzuchu, tuż poniżej zbroi, drugiej lekkiej, na Chirurg zbadał najpierw lewe ramię i poramieniu. Mergy był tak przytłoczony bole- wiedział: ścią, że nie mógł nieść mu żadnej skutecznej — Bagatela! pomocy. To płakał na klęczkach przed nim, to Potem zaczął sondować drugą ranę, co spratarzał się po ziemi z okrzykami rozpaczy, nie wiło, że twarz rannego wykrzywiła się wkrótprzestając oskarżać się, że zamordował najce straszliwym grymasem. Prawą ręką dość czulszego brata i najlepszego przyjaciela. Kajeszcze silnie odepchnął dłoń chirurga. pitan natomiast był spokojny i usiłował uśmie— Tam do kata! Daj mi pokój, diabelski rzyć jego uniesienie. doktorze! — wykrzyknął — widzę dobrze po O dwie stopy od niego znajdował się drugi twej minie, że przyszła już na mnie kreska. materac, na którym spoczywał w równie smut— Widzisz, mości szlachcicu, obawiam się nym stanie biedny Beville. Rysy jego nie wy- mocno, że kula przebiła najpierw mięsień skośrażały spokojnego pogodzenia się z losem, ny podbrzusza, by wznosząc się ugrzęznąć które malowało się na twarzy kapitana. Od w krzyżu, który z grecka nazywamy także czasu do czasu wydawał głuchy jęk i zwracał r a c h i s. Do tego mniemania skłania mnie oczy w stronę sąsiada, jakby prosząc go to, że nogi waści są bezwładne i już zimne. o udzielenie mu cząstki swej odwagi i siły Ta patognomiczna oznaka jest niezawodna: ducha. w takim razie... 57 — Strzał o dwa kroki i kula w krzyżu! Tam do licha, eskulapie, to aż nadto, by wyprawić nieboraka ad patres! Nie męcz mnie tedy i daj mi umrzeć w spokoju. — Nie! on będzie żył! będzie żył! — wykrzyknął Mergy, wlepiając w chirurga obłąkane oczy i c h w y t a j ą c go rozpaczliwie za ramię. — Tak, godzinę lub może dwie — powiedział zimno mistrz Brisart — gdyż jest tęgim chłopem. Mergy znów padł na kolana, porwał prawą dłoń kapitana i zrosił strumieniem łez rękawicę, która ją okrywała. — Dwie godziny? — powtórzył George. — Tym lepiej, obawiałem się, że będę dłużej cierpieć. — Nie, to być nie może! — zawołał Mergy, szlochając — George, ty nie umrzesz, brat nie może umrzeć z ręki brata! — Uspokój się, no i nie trzęś mną tak. Każdy twój ruch czuję tutaj. Nie cierpię tak bardzo; byle tylko tak dalej, jak mówił Zany, spadając z szczytu dzwonnicy... Mergy usiadł w pobliżu materaca, oparł głowę o kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nie poruszała się i zdawało się, że drzemie—tylko od czasu do czasu konwulsyjne drżenie wstrząsało całym jego ciałem jak dreszcz gorączkowy, a z piersi wyrywał się skowyt, nie mający nic wspólnego z ludzkim głosem. Chirurg przewiązał ranę, byle tylko zatamować krew i z dużą dozą zimnej krwi wycierał swą sondę. — Radzę waści przysposobić się do drogi — powiedział — jeśli chcesz ministra, nie brak ich tu. Jeśli wolisz księdza, także ci go przyślą. Widziałem właśnie mnicha, wziętego przez naszych ludzi do niewoli. O, spowiada tam umierającego oficera — papistę. — Dajcie mi pić — powiedział kapitan. — Broń Boże! umrzesz o godzinę prędzej! — Godzina życia nie warta jest szklanki wina. Z Bogiem, mości eskulapie, tu oto jest ktoś, kto oczekuje cię z niecierpliwością. — Czy mam waści przysłać ministra lub mnicha? — Ani jednego, ani drugiego. — Jakże to tak? — Dajcie mi święty spokój! 58 Chirurg wzruszył Beville'a. ramionami i podszedł do — Na brodę Mahometa! — zawołał — to mi piękna rana! Te zuchy ochotnicy walą jak w bęben! — W y j d ę z tego, prawda? — zapytał ranny słabym głosem. — Niech waść oddycha — powiedział mistrz Brisart. Rozległ się rodzaj słabego gwizdu, wywołanego przez powietrze, które uchodziło z piersi Beville'a równocześnie przez ranę i przez usta, a krew sączyła się z rany jak czerwona piana. Chirurg gwizdnął, jakby naśladując ten dziwny odgłos, po czym lada jak założył opatrunek i zabierał się do odejścia. Tymczasem oczy Beville'a, gorejące jak dwie pochodnie, śledziły każdy jego ruch. — A zatem, doktorze? — zapytał drżącym głosem. — P a k u j waść manatki! — odrzekł chirurg i oddalił się zimno — Biada mi! umierać tak młodo! — wykrzyknął nieszczęsny Bevil!e, opuszczając głowę na wiązkę siana, która mu służyła za poduszkę. Kapitan George prosił, b y mu dano coś do picia, ale nikt nie chciał mu podać k u b k a wody, obawiając się przyśpieszyć tym jego śmierć. Dziwne miłosierdzie, które każe przedłużać cierpienia! W tej chwili La Noue i kapitan Dietrich wraz z kilku innymi oficerami weszli do sali, by obejrzeć rannych. Zatrzymali się wszyscy przed materacem George'a i La Noue, opierając się o szpadę, zwracał kolejno na obu braci oczy, w których malowało się wzruszenie, jakiego doznawał na ten smutny widok. Manierka, którą niemiecki kapitan u boku, zwróciła u w a g ę George'a. — miał Kapita- nie — powiedział — z waści stary żołnierz? — Tak, stary żołnierz. Dym bitewny prędzej niż lata pokrywa brodę szronem. Nazywam się kapitan Dietrich Hornstein. — Powiedz mi, co byś uczynił, gdybyś był ranny jak ja? Kapitan Dietrich przez chwilę patrzył na jego rany jak człowiek przyzwyczajony do takich widoków i znający się na rzeczy. — Zrobiłbym rachunek sumienia — odrzekł — i poprosiłbym o kwartę wina reńskiego, gdyby w pobliżu była jaka butelczyna. — A ja chcę jeno odrobiny ich marnego wina roszelskiego i te kpy nie chcą mi go dać. Dietrich odpiął manierkę o nader pokaźnych kształtach i zbierał się wręczyć ją rannemu. — Co robisz, mości kapitanie? wykrzyknął muszkieter — lekarz powiedział, że umrze, gdy się tylko napije! — I cóż stąd? zazna przynajmniej trochę przyjemności przed śmiercią! Naści, bracie, żałuję, że nie mogę ci ofiarować lepszego wina. — Zacny człowiek z waści, kapitanie Dietrich! — powiedział George wypiwszy. Potem podał manierkę swemu sąsiadowi: A ty, mój biedny Beville, czy pójdziesz w moje ślady? Ale Beville potrząsnął głową bez słowa. — Ach! — rzekł George — nowe utrapienie. Cóż to? Nie dadzą mi umrzeć w pokoju? Zobaczył zbliżającego się ministra z biblią pod pachą? — Synu mój! — powiedział minister — skoro... — Dosyć, dosyć! Wiem, co mi waść powiesz, ale szkoda fatygi. Jestem katolikiem. — Katolikiem? — zawołał Beville. — Nie jesteś już tedy bezbożnikiem? — Ale niegdyś — powiedział minister — wyrosłeś w wierze . reformowanej i w tej chwili uroczystej i groźnej, gdy stanąć masz przed najwyższym sędzią czynów i sumień... — Jestem katolikiem. Na rogi Belzebuba! Dajcie mi pokój! — Ależ... — Kapitanie Dietrich, czy nie zlitujesz się nade mną? oddałeś mi już waszmość przysługę — proszę cię o jeszcze jedną. Spraw, bym mógł umrzeć bez kazań i jeremiad. — Oddal się waść — powiedział kapitan do ministra — widzisz, że człowiek ten nie ma chęci słuchać cię. La Noue dał znak mnichowi, który zbliżył się skwapliwie. — Oto duchowny twego wyznania — powiedział La Noue do kapitana George'a — nie chcemy wtrącać się do spraw sumienia. — Mnich czy minister niech idzie do diabła! — odrzekł ranny. Mnich i minister stali po obu stronach posłania, gotowi wydzierać sobie umierającego. — Ten zacny pan jest katolikiem — powiedział mnich. — Ale urodził się protestantem — rzekł minister — należy do mnie. — Ale się nawrócił. — Ale pragnie umrzeć w wierze ojców. — Wyspowiadaj się, mój synu. — Odmów wyznanie wiary, mój synu. — Nieprawdaż, że umierasz jako dobry katolik? — Odpędźcie tego wysłannika Antychrysta! — wykrzyknął minister, czując poparcie większości obecnych. Natychmiast jeden z żołnierzy, gorliwy hugenota, porwał mnicha za sznur habitu i odepchnął go wołając: — Precz stąd, klecho! Pomiocie szubieniczny! Dawno już skończyły się msze w La Rochelle! — Daj pokój — powiedział La Noue — jeśli człowiek ten chce się wyspowiadać, ręczę słowem, że nikt mu nie przeszkodzi. — Dzięki ci, mości La Noue — powiedział ranny słabym głosem. — Wzywam was wszystkich na świadków — przerwał mnich — chce się spowiadać. — Nie, niech mnie diabli wezmą! —• Wraca do wiary przodków! — wykrzyknął minister. — Nie, do stu tysięcy fur beczek! Dajcie mi obaj święty spokój! Czyżbym już umarł, że kruki kłócą się o mój zewłok? Nie chcę ani waszych mszy, ani waszych psalmów! — Bluźni! — zawołali zgodnie obaj słudzy wrogich sobie wyznań. — Trzeba jednak w coś wierzyć — powiedział z niewzruszonym spokojem kapitan Dietrich. — Wierzę.,, że z waści zacny człowiek, który uwolni mnie od tych harpii... Tak, odejdźcie i dajcie mi umrzeć jak psu. — Tak, zdychaj jak pies — powiedział minister odchodząc z oburzeniem. Mnich przeżegnał się i podszedł do posłania Beville'a. La Noue i Mergy zatrzymali ministra. — Jeszcze jeden wysiłek — powiedział Mergy. — Miej litość nad nim, miej litość nade mną! — Mości panie — rzekł La Noue do umierającego — wierz staremu żołnierzowi, nauki człowieka, który poświęcił się służbie Bożej, mogą przynieść ulgę w ostatnich godzinach. Nie słuchaj podszeptów występnej próżności i przez fanfaronadę nie gub swej duszy! 59 — Mości panie — odrzekł kapitan — nie od dziś myślę o śmierci. Nie potrzebuję niczyich nauk, aby się do niej przygotować. Nigdy nie byłem skłonny do fanfaronady, teraz mniej niż kiedykolwiek. Ale, do diaska! ich brednie zdadzą mi się jak psu na buty! Minister wzruszył ramionami, La Noue westchnął. Obaj oddalili się zwolna z opuszczonymi głowami. — Kamracie — rzekł Dietrich — musisz piekielnie cierpieć, by mówić to co mówisz. — Tak, kapitanie, cierpię piekielnie. — Mniemam tedy, że dobry Bóg nie pogniewa się o twe słowa, które diabelnie trącą bluźnierstwem! Lecz gdy się dostało nabój na przestrzał, tam do kata! można sobie trochę pokląć na pociechę! George uśmiechnął się i ujął za manierkę: Twoje zdrowie, kapitanie! Jesteś waść najlepszym pielęgniarzem, jakiego może pragnąć ranny żołnierz! — z tymi słowy wyciągnął doń rękę. Kapitan Dietrich uścisnął ją, zdradzając niejakie wzruszenie. — Teufel! — mruknął do siebie. — Gdyby tak jednak mój brat Hennig był katolikiem, a jabym mu wpakował cały nabój w brzuch!... Oto wytłumaczenie wróżby Mili... —George, przyjacielu — powiedział Beville żałosnym głosem —• powiedz mi coś. Umrzemy przecież, to straszliwa chwila!... Czy myślisz wciąż jeszcze tak samo jak wówczas, gdy nawracałeś mnie na bezbożnictwo?... — Ma się rozumieć, odwagi! Za kilka chwil przestaniemy cierpieć. — Lecz ten mnich mówi mi o ogniu, o diabłach... czy ja wiem? Ale wydaje mi się, że to wszystko nie jest pocieszające. — Bzdury! — Lecz jeśli to prawda? — Kapitanie, pozostawiam ci w spadku mą zbroję i szpadę: chciałbym mieć coś lepszego, by odwdzięczyć ci się za dobre wino, którym mnie uraczyłeś. — George, przyjacielu — podjął znów Beville — to byłoby straszne, gdyby było prawdą to co mówi... wieczność! — Tchórzu! — Tak, tchórzu... to łatwo powiedzieć, ale wolno być tchórzem, gdy chodzi o wieczyste męki. 60 — No to się wyspowiadaj. — Proszę cię, powiedz mi, pewien jesteś, że nie ma piekła? — Ba! — Nie, odpowiedz mi, że jesteś całkiem pewien? — Nie jestem pewien niczego. Jeśli jest diabeł, to zobaczymy, czy jest tak czarny jak go malują. — Jak to, nie jesteś pewien? — Wyspowiadaj się, mówię ci. — A l e b ę d z i e s z się ze m n i e natrząsać? Kapitan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, po czym powiedział z powagą: — Na twoim miejscu wyspowiadałbym się, to zawsze pewniej; wyspowiadany, namaszczony — gotów jesteś na wszystko. — Zrobię tedy to, co ty. Wyspowiadaj się pierwszy. — Nie. — Tam do kata!... — Mów sobie co chcesz, ja jednak umrę jako dobry katolik. Nuże, ojcze, daj mi zmówić Confiteor i podpowiadaj, bom coś niecoś zapomniał. W czasie gdy Beville spowiadał się, kapitan wypił jeszcze łyk wina, po czym opuścił głowę na swą lichą poduszkę i zamknął oczy. Przez jakiś kwadrans leżał spokojnie. Potem zacisnął wargi i zadrżał, wydając długi jęk, wydarty przez ból. Mergy, sądząc, że brat wydaje ostatnie tchnienie, k r z y k n ą ł i uniósł m u głowę. Ka- pitan natychmiast otworzył oczy. — Wciąż jeszcze? — powiedział odpychając go łagodnie — proszę cię, Bernardzie, uspokój się. — George! George! umierasz z mojej ręki! — Cóż chcesz, nie jestem pierwszym Francuzem, zabitym przez brata... i mniemam, że nie ostatnim. Ale oskarżać mogę tylko siebie samego. Gdy Jego Książęca Mość wydostał mnie z więzienia i zabrał z sobą, poprzysiągłem sobie, że nie dobędę miecza. Ale gdy dowiedziałem się, że napadnięto tego nieboraka Beville'a, gdy usłyszałem huk wystrzałów, chciałem zobaczyć z bliska co się dzieje... Znowu przymknął oczy, lecz wkrótce otworzył je, mówiąc: Pani de Turgis kazała ci powiedzieć, że kocha cię nadal. — I uśmiechnął się miękko. Były to jego ostatnie słowa. Zmarł przed upływem kwadransa, nie zdając się nazbyt cierpieć. W kilka minut później Beville wyzionął ducha w ramionach mnicha, który zapewniał potem, że słyszał wyraźnie w powietrzu radosne pianie aniołów, które przyjmowały duszę skruszonego grzesznika, na co diabli odpowiedzieli spod ziemi rykiem triumfu, unosząc duszę kapitana George'a. Z każdej historii Francji można dowiedzieć się, jak La Noue opuścił La Rochelle, pełen niesmaku do wojny domowej i dręczony przez sumienie, które wyrzucało mu, że walczy przeciw swemu królowi, jak armia katolicka zmuszona była wyrzec się oblężenia i jak zawarto czwarty pokój, po którym wkrótce nastąpiła śmierć Karola IX. Czy Mergy pocieszył się? Czy Diana znalazła sobie innego kochanka? Decyzję pozostawiamy czytelnikowi, który dzięki temu zawsze będzie mógł zakończyć opowieść podług swej woli. Przełożyła Anna Jakubiszyn ALEKSANDER PUSZKIN Przełożyła JADWIGA WAŻEWSKA TOPIELEC Do chałupy wpadły dzieci I ku ojcu pędem biegą: „Tato! Tato! nasze sieci Wyciągnęły umarłego!" — Łżyjcie, łżyjcie, bisurmany! Warknął ojciec z gniewną twarzą: — Żyć nie dadzą te pogany! Umarłego wam pokażą! Sąd tu zjedzie — skąd wziąć świadka?! Śledztwo będzie trwało wieki. Ha, cóż robić? — Kaftan, matka! Daj, powlokę się do rzeki. Gdzież umarły? — „O, z tej strony!" W samej rzeczy, u wybrzeża, Kędy niewód rozścielony, Trup na mokrym piasku leży. Zsiniał, wzdął się trup straszliwy I potworną przybrał tuszę. ... Samobójca nieszczęśliwy Tak zagubił grzeszną duszę? Rybak prądem uniesiony? Pijak, który wpadł w odmęty? Czy przez zbójców ograbiony Kupiec, w głuchą toń zepchnięty?... Chłopa mało to obchodzi! Zerknął wokół i bez zwłoki Milczkiem schodzi w dół, ku wodzie, A za nogi ciągnie zwłoki. I wyrzucił je pod brzegiem, I pchnął wiosłem z całej sify. ... Trup znów pomknął z rzeki biegiem Szukać krzyża i mogiły. 61 9 Długo płynął tak z falami, Tańczył, gdy go nurt podrzucił.... Odprowadził go oczami Chłop, i splunął, i zawrócił. „Za mną, psiaki, marsz do domu! Kołacz każdy z was dostanie. Tylko — wara paplać komu, Bo inaczej — spuszczę lanie!" Nocą z szumem wicher zawył , Zakotłował wodę w rzece; Blask łuczywa czerwonawy Zagasł w dymnej chacie kmiecej. Chrapią dzieci; żona dyszyj Mąż na pryczy we śnie leży. Burza wyje. Wtem chłop słyszy: Raz w raz w okno ktoś uderzy. „Kto tam?" „Wpuśćcie, gospodarzu!" „Co za licho? Ktoś ty? Po co? Ech, Kainie, kto ci każe Tłuc się tutaj mroczną nocą?! Co mi po tym nowym kramie? W izbie ciasno jak w piwnicy!" I leniwe podniósł ramię, By uchylić okiennicy. Łysnął księżyc w lisiej czapie: Stoi w oknie upiór goły. Z długiej brody woda kapie, Patrzą martwo oczodoły. \ Już w nim wszystko skamieniało, Ręce w dół się opuściły, I w rozdęte, miękkie ciało Czarne raki mu się wpiły. Okno z trzaskiem się zawarło! Chłopu znana postać goła. Struchlał. — Ledwo poprzez gardło „Obyś skonał!" — charknąć zdoła. Z głową strachem opętaną Całą noc się trząsł, dygotał... I stukano aż do rana Pod okienkiem i we wrota. Wieść okrutna krąży w gminie, Ze co roku, od pół wieka, W feralnego dnia godzinie Chłop nieszczęsny gościa czeka. Świt już wstaje z zawieruchą, Burza długo w noc się miota. I topielec stuka głucho Pod oknami i we wrota. Przełożyła Jadwiga Ważewska ALEKSANDER PUSZKIN Przełożył STANISŁAW STRUMPH-WOJTKIEWICZ FONTANNA BACHCZYSERAJU (ZAKOŃCZENIE POEMATU) Rzuciwszy wreszcie k r a j północy, J e j biesiad już nie pamiętając, Zwiedziłem w zapomnieniu śniący Bachczyserajski chanów pałac. Przez sienie puste i milczące Szedłem, gdzie Tatar, bicz narodów, Swoich morderczych syt pochodów, Powrót świętował w ucztach wrących, Lub w gnuśnej tonął bezczynności. W pustych komnatach i ogrodach Do dzisiaj wieje duch błogości. Kraśnieją róże, pluska woda, I winogradu pną się sploty, ' I mur pałacu błyszczy złotem. Widziałem resztki krat zmurszałe, Gdzie młode żony Girejowe, Paciorki licząc bursztynowe, Nad smętkiem młodych lat wzdychały; I cmentarz chanów oglądałem — Siedziby, które im zostały... Kamienne słupy po Girejach, Wieńczone w zawój marmurowy, 0 niestałości losu w dziejach Twardą świadczyły mi wymową. Gdzież władza chanów? Gdzie kobiety? Wokoło cisza... Ale nie tym Serce me było przepełnione. Szmer wodotrysku, róży tchnienie W błogie wprawiały rozmarzenie, A wyobraźni żywa siła • Wzruszoną myśl niepokoiła 1 po pałacu lotnym cieniem Dziewczęcą postać mi jawiła!.. —o— Czyj cień to wówczas, o druhowie, Czyj obraz marzył mi się żywy I nieodparty, napastliwy Myśl prześladował... Kto mi powie, Czy był to obraz Marii jasnej, Czy też Zaremy duch polatał, Zazdrości pełen niewygasłej W pustych już sieniach i komnatach? —o— Pomnę: gdzieś kwitnie krasa żywa, Pomnę jej równie słodkie oczy, Ku niej. myśl moja się wyrywa, Dla niej wygnańcza łza się stoczy. Szaleńcze! Przestań! Dosyć o tym, Daremnej nie budź znów tęsknoty, O czczych nadziejach snem zuchwałym Zbyt długo haracz swój spłacałem. Stęskniony więźniu, oprzytomnij! 63 Czemu okowy własne pieścisz? Długoż twej liry śpiew nieskromny Szaleństwo światu będzie wieścić? —o— Żem umiłował Muzy, spokój, Żem sławę, miłość już pochował, Powrócę do twych stromych stoków, Salhiro rzeźwa i wesoła! Znów na przymorskie wejdę szczyty, Dawne wspomnienia w duszy tając, I znów z taurydzkich fal błękitem Me oczy chciwie się spotkają, Darząc czarowny k r a j zachwytem! Wszystko tam żywe: wzgórza, lasy, Bursztyn i granat winogradu, Zacisznych dolin wdzięczne krasy I szmer strumieni i chłód sadów... Radością poi się wędrowiec, Gdy rankiem cichym i pogodnym Nawykły niesie go wierzchowiec Między przybrzeżnych gór urwiska, A zielonawy żywioł wodny 0 Ajudahu skały pryska 1 szumnie pieni się i błyska... Przełożył Stanisław ALEKSANDER PUSZKIN Strumph-Wojtkiewicz Przełożył LEOPOLD LEWIN DO DUCHA DOMOWEGO O, niewidzialny mienia mojego patronie, Dobry, łagodny mój duchu domowy, . Chroń wieś, ogródek dziki, zieloność dąbrowy I skromne mojej rodziny ustronie! Niechaj łąk nie nękają nazbyt wczesne mrozy I ostra nawałnica, i wicher jesienny, I niechaj w porę śnieg zbawienny Pokryje zwilgłe pól nawozy! Zostań, stróżu tajemny w dziedzicznym przedsionku, Na nocnego złodzieja rzuć onieśmielenie I nieprzyjazne uroczne spojrzenie Odwróć od mego szczęśliwego domku! Obchodź go z troskliwością w nocy i nad ranem, Pokochaj mój ogródek i wód sennych ciszę, I mego parku wdzięczne zacisze Z walącą się furteczką, zmurszałym parkanem! Pokochaj wzgórza stok zielony, Błoń, po której w leniwym błądzę zamyśleniu, Ochłodę lip i klonów szumiące korony — Wszystko, co sprzyja natchnieniu. DO BORATYŃSKIEGO (Z BESARABII) Pustynna, głucha ta kraina Dla poetyckiej duszy święta: Sławiona głosem Dzierżawina, Chwałę rosyjską wciąż pamięta. Po dziś dzień szuka cień Nazona Dunajskich piasków i wybrzeży I na wezwania słodkie bieży Wyznawców Muz i Apollona. Z nim jakże często porą nocną Błądzi wzdłuż brzegu moja dusza; Lecz chciałbym już uścisnąć mocno W tobie żywego Owidiusza. DO NIANI O, towarzyszko dni surowych, Gołąbko w troskach osiwiała! Tyś jedna w głuszy drzew sosnowych Tak długo, długo mnie czekała. Ty, jak na straży, u okienka W izdebce wybielonej czuwasz I zwolna w pomarszczonych rękach Druty robótki swej przesuwasz. Na opuszczone patrzysz wrota, Na drogę — drzew pokrytą cieniem, Troski, przeczucia i tęsknota Na pierś twą kładą się brzemieniem. Raz ci się zdaje... Przełożył Leopold ALEKSANDER PUSZKIN Lewin Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI DO JAZYKOWA Kto tobie natchnął, Jazykowie, ten miły, ten junacki dar? Ile swawoli w twojej mowie, jaki sił nadmiar w każdym słowie, jaki młodości pęd i żar. Nie, nie kastalskiej wody zdrój kryształem poił twą Kamenę, to zgoła inną Hippokrenę kopytem wyrył Pegaz twój. Ta chłodną strugą nie wypływa, lecz pieni się jej chmielny wywar, odurza i upaja nas, niby ten napój bogów godny, wino złączone z rumem wraz, co bez domieszki zbędnej wody w Trigorskim, żądni wciąż swobody, odkryliśmy w swym czasie raz. • , 65 DO JAZYKOWA Od dawien dawna słodki mus poetom mocno wiąże dłonie: są kapłanami wspólnych muz, wspólny im ogień w duszach płonie; zawsze skojarzy ich natchnienie, choćby ich dzielił życia znój. Przysięgam na Nazona cienie: 0 Jazykowie, tyś druh mój! Dawno już drogą do Dorpatu szedłbym od rana, gdybym mógł, 1 swój pielgrzymi kij sękaty oparł o twój gościnny próg, a potem wrócił ożywiony obrazem dni bez chmur i trosk, roZmową z druhem swym natchniony, t w e j lutni wspominając głos. Lecz szczęście igra ze mną snadnie, złośliwie pędząc tam i tu, gdzie tylko samowładza zadmie; nie wiem, gdzie jutro wstanę z snu; zawsze tropiony, wciąż wygnaniec, wlokę żelaza skutych dni.... Poeto, usłysz me wołanie i nie odmawiaj teraz mi: na wsi, gdzie Piotra wychowanek, co ulubieńcem carskim był, gdzie ten faworyt zapomniany, mój pradziad-negr się kiedyś krył, gdzie zapomniawszy o Elżbiecie, j e j obietnicach, dworskim świecie, w alei lip, gdzie ptasząt gwar, rozpamiętywał w chłodnym lecie swej Afryki dalekiej żar, na ciebie czekam. W wiejskiej ciszy obejmie cię tu ze mną też mój brat po krwi, po lutni wiesz, ten figlarz, tyś go nieraz słyszał; kochanek muz, natchniony wróż, nasz Delwig dla nas wszystko rzuci i nasza trójka wraz zanuci, i jaśniej tu się stanie już. Zmylimy oczy wartownicze, niezależności wielbiąc smak, młodości naszej buntowniczej złożymy w uczcie hucznej dank. Wieczorem wszyscy się złączymy, wsłuchani w wierszy, w czarek dźwięk, i nudę zimy, wfchru jęk winem i pieśnią przepędzimy. Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI W 150-LECIE URODZIN JAZYKOWA 16 marca rb. upłynęło 150 lat od urodzenia Mikołaja Jazykowa, poety współczesnego Puszkinowi. Gogol pisał o nim: „Nazwisko Jazykow nosi nie na próżno. Włada językiem jak Arab swym koniem i jeszcze jakby chwali się tą władzą... Młodzieńcza świeżość tryska wprost ze wszystkiego, czegokolwiek dotknie". Puszkin poświęcił mu trzy wiersze. W jednym z nich mówi o „pełnym słodyczy związku", który łączy poetów, i oświadcza: „Jazykowie, jesteś mi bliski", a w drugim zachwyca się „nadmiarem jego uczuć i sił" i „młodzieńczym zawadiactwem". Hercen w „Rzeczach minionych i rozmyślaniach" wspomina o nim: „Pewien niegdyś ulubiony nasz poeta, który stał się świętoszkiem z powodu choroby i słowianofilem z pokrewieństwa, chciał schłostać nas umierającą ręką". Polewoj przyznając rrrfi talent i bogactwo języka zarzuca mu jednocześnie brak indywidualności poetyckiej. Bieliński chłoszcze go bezlitośnie, wyśmiewając przesadność wyrażeń, rzekomą oryginalność języka, pustą retorykę i chłód jego poezji. Bezimienny autor dowcipnej recenzji w piśmie „Bibliotieka dlia cztieńja" (r. 1845) nie zostawia na nim suchej nitki. Radziecki krytyk Orłów nazywa go „mistrzem, wirtuozem wiersza". Co za różnorodność sprzecznych nieraz zdań! Dziś Jazykow jest raczej zapomniany, choć wielu Rosjan śpiewa jego popularne pieśni: „Z kraju, z kraju dalekiego" i „Żeglarza" („Nieliudimo nasze morie..."). W Polsce znamy go jedynie z ostatniego z wymienionych wierszy, zamieszczonego w „Dwóch wiekach poezji rosyjskiej" w przekładzie Gałczyńskiego. Mikołaj Jazykow urodził się 16 marca 1803 r. w Symbirsku w rodzinie ziemiańskiej. W kulturalnym domu rodziców otrzymał początkowe wykształcenie, potem studiował bez większego powodzenia w petersburskim Górniczym Korpusie Kadetów i w Instytucie Inżynierów Komunikacji. Wiersze zaczął pisać wcześnie, a w Petersburgu młodzieńcze jego utwory spotkały się z życzliwym przyjęciem. Późniejszy siedmioletni (1822—1829) pobyt „żelaznego" studenta na wydziale filozoficznym uniwersytetu w Dorpacie (opuścił szkołę wyższą nie uzyskawszy dyplomu) okazał się bardzo dobroczynny dla jego twórczości, której tematem _w tym czasie jest przeważnie bujne życie młodzieży, nie krępowanej tu przez carski reżim policyjny, uczty studenckie (na których śpiewano pieśni poety), przyjaźń, wino, miłostki. Są to utwory utrzymane w nastroju anakreontyków. Błahej treści towarzyszy jednak wspaniała nieraz oprawa słowna, ten właśnie nadmiar młodzieńczych sił przelewający się w wierszach, co tak zdumiewało Puszkina. Już w tym czasie Jazykow zaczął zamieszczać w różnych pismach swoje utwory, którymi zachwycała się zwłaszcza młodzież. Ale poeta poruszał czasem i poważniejsze tematy: należał wtedy do postępowych kół i pozwalał sobie na wystąpienia przeciwko „popom i monarsze", którzy są winni „hańby honoru rosyjskiego"; przejęty straceniem Rylejewa napisał na jego cześć krótki utwór, zakończony takimi słowami: „Wspomnij 0 nim, Rosjo, kiedy wstaniesz z kajdanów 1 ruszysz moce piorunowe na samowładzę carów"; cofał się w przeszłość narodu wydobyw a j ą c z niej pierwiastki bohaterstwa i poświęcenia dla ojczyzny. Ważnym wydarzeniem w ówczesnym życiu Jazykowa był pobyt jego latem r. 1826 w Trigorskim (u Osipowej i jej syna Wulfa); opodal w Michajłowskim przebywał na wygnaniu Puszkin, poeci poznali się, zaprzyjaźnili i spędzili razem wiele przyjemnych chwil poświęconych rozmowom o poezji, spacerom po okolicy i wesołym koleżeńskim libacjom. Owocem przeżytych wtedy przez Jazykowa wrażeń jest jego piękny utwór „Trigorskoje" oraz wiersz „Do niańki A.S.Puszkina". Jak poeta ocenił miesiąc pobytu w Trigorskim i znajomość z Puszkinem, świadczą o tym słowa jego w liście napisanym do Wulfa w r. 1827: „Zapytywałem swego sumienia i słuchałem jego odpowiedzi i w całym swym życiu nie znajduję nic podobnego pięknem moralnym i fi- 67 zycznym, nic przyjemniejszego i godniejszego, by błyszczeć złotymi literami na tablicy pamięci mego serca, niż to lato 1826 r." W y j e c h a w s z y z Dorpatu Jazykow zamieszkał w Moskwie, gdzie przebywał do końca r. 1832, od czasu do czasu w y j e ż d ż a j ą c w rodzinne okolice Symbirska. Żył w samotności, pozostając przeważnie w domu, przez rok pracował jako urzędnik w kancelarii mierniczej. Choroba, na którą zapadł w r. 1831, zmusiła go do kuracji za granicą. Przez pięć lat przebywał w różnych miejscowościach leczniczych: w Marienbadzie, Gasteinie i Nicei, ale kąpiele niewiele mu pomogły. Wrócił do Moskwy w r. 1843 ,gdzie pozostawał pod opieką swego kolegi dorpackiego, znanego lekarza prof. Inoziemcowa. Wraz z organizmem osłabł i talent poety. Rzadko teraz zabłyśnie utworem, który by swą ekspresją przypominał dawniejsze osiągnięcia. Zmieniły się i jego poglądy: przeszedł na pozycje reakcyjne, z których atakował hercenowskie, i w kiepskich wierszach występował przeciwko przedstawicielom postępowej inteligencji rosyjskiej. Pod koniec życia oddał się rozmyślaniom religijnym, lekturze biblii i historii Rosji. Zmarł 7 stycznia 1847 r. Z dwustu kilkudziesięciu utworów poetyckich J a z y k o w a przetrwało próbę czasu zaledwie około trzydziestu. Ale kilkanaście z nich to w swoim rodzaju małe arcydzieła. Wymienić tu należy prócz wspomnianych pieśni popularnych takie wiersze, jak: „Muza", „Modlitwa", „Dwa obrazy", „Geniusz", „Trigorskoje", „Wieczór", „Do niańki A. S. Puszkina", „Wodospad", „Do poety", „Pożar", „Naśladowanie psalmu 136", „Rumak", „Burza", „Do Renu", „Trzęsienie ziemi" i „Baśń dramatyczną o carewiczu Iwanie, Żar-Ptaku i szarym wilku", którą Bieliński uważał za najlepszy utwór Jazykowa. Charakterystyczną cechą talentu poety jest bogactwo, dźwięczność i siła jego języka. Już Gogol zwrócił uwagę na pełne niezwykle czar u j ą c e j ekspresji miejsce w poemacie „Trigorskoje", przedstawiające scenę kąpieli: Ubranie precz! Przed czołem młodym wyciągnąć ręce ruchem żywym 68 i buch! Pryskają krople wody wzlatując deszczem błyskotliwym. Jak mocne fali są oploty! J a k świeżo, gdy o pierś mą trąca! A jaki ma zmysłowy dotyk najada mnie obejmująca! Jazykow jest poetą dynamizmu. Opisując przyrodę przedstawia nie tyle pejzaż, ile naturę w ruchu. Stąd upodobanie do żywiołu („Burza", „Pożar", „Trzęsienie ziemi"), stąd częsty w jego wierszach motyw wody — płyn ą c y strumień, wzburzone morze, wodospad. Stąd upodobanie do epitetów działających na zmysł słuchu. Ileż potęgi zawiera np. ten fragment „Wodospadu": „Morze blasku, huk, opary i wstrząśnięta ziemia cała: to o ściany się strzaskała szklana ściana, ściana biała. To tak rwie przez strome j a r y w f t l pieniącej się Niagary szerz i głębia rozszalała". Ale jednocześnie ten piewca wina i Charyt, ten poeta rozszalałych żywiołów zdolny jest do kreślenia tak łagodnych i dyskretnych wierszy, w których spokój i piękno rozlane w naturze harmonizują z uczuciem pierwszej młodzieńczej miłości, jak to jest w „Wieczorze". Czasami Jazykow jest odkrywczym nowatorem w niezwykle śmiałych- na o w e czasy me- taforach, jak np. ta „szklanka wierszy" w utworze „Do M. P. Pogodna", która tak zgorszyła Bielińskiego, albo w nieoczekiwanych i trafnych porównaniach, np.: ...i czara dni mych tak jest gorzka, jak czara z wódką piołunową" lub „miłość — pijawka serc" w wierszu „Inny już jestem". Tak, słusznie k r y t y k radziecki ocenia Jazykowa jako „mistrza, wirtuoza wiersza". Już choćby z tego względu warto w 150-lecie jego urodzin przypomnieć tego poetę czytelnikowi polskiemu i udostępnić w przekładzie poznanie najlepszych jego utworów. Kazimierz Andrzej Jaworski MIKOŁAJ JAZYKOW Przełożył KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI MUZA Bogini strun przeżyła bogów, co gromem grzmią i mieczem ranią: nie pozwoliła rąk swych skuć żelazem oków wiekom rozpusty i tyranii. Nadeszły; ziemia w krwi i śmierci tonie, uwieńcza się rozkute siły, i sił tych bezlitosne dłonie ołtarze piękna rozkruszyły; lecz z prochu obalonych grodów i z ciszy strasznej spustoszenia wstał nieśmiertelny, wiecznie młody anioł żywego wciąż natchnienia. 1823 GENIUSZ Gdy w gromach i błyskawic lśnieniach prorok unosił się ku górze, Elizeusza") żywą duszę potężny ogień opłomieniał: uczuciem świętym wypełniona rosła i krzepła, i mężniała, i od natchnienia promieniała, i boży głos słyszała ona. Tak geniusz drży radością zdjęty i wielkość własna go porusza, kiedy się grzmiąc i lśniąc rozpęta przed nim innego lot geniusza; budzi się w sercu dumny poryw, do cudów w chwili tej dojrzewa... I świat ma nowe gwiazdozbiory — wybrańca niebios arcydzieła! 1825 • * * * W was się dziś nasza duma jarzy, wolności iskry purpurowe. Rylejew śmiercią zmarł zbrodniarzy. Ty o nim wspomnisz, Rosjo nowa, gdy zrzucisz łańcuch, co cię parzy, i ruszysz mocą piorunową na samowładczy tron cesarzy. 1826 ') Według biblii obraz odnosi się do proroka Eliasza (przyp. tłum.) 69 DO NIAŃKI A. S. PUSZKINA Staruszko! Nie zapomnę ciebie nigdy w świecie! W tych dniach, gdy ukochawszy wsi swobodę w lecie, rzucałem dla niej sławę i nauki trudy, i Niemców, i to miasto profesorskiej nudy, ty, zacna gospodyni cichego schronienia, gdzie Puszkin nie zraniony sztychem przeznaczenia, wzgardziwszy ludzką łaską, zdradą czy obmową, swą służbę przy ołtarzu Kamen celebrował, J y ś zawsze dobre serce mi okazywała i życząc jak najlepiej szczerześ mnie witała; kiedy przez długie pól szeregi w letnim znoju szedłem poety i wygnańca słowem się upoić, i mnie on towarzyszył, twój przyjaciel dawny, Ariona sztuki adept, młody a tak sławny. Jak słodko twa gościnność święta mimo woli smak rozpieszczała nasz i żądzę samowoli! Z jakąż to serdecznością — starych lat zaletą — wymyślny obiad dać starałaś się poetom! I podawały wtedy wódkę nam z mięsiwem, owoce, miód i wino ręce twe sędziwe, stawiając to na ciasnym lecz gościnnym stole. I urzekałaś nas — wesoła w naszym kole — 0 starodawnych panach czarującą plotką: • • dziwiliśmy się bardzo tym swawolnym przodkom, wierzyliśmy i śmiech nasz nie przerwałby za nic naiwnych sądów, pochwał czy nagany niani; słuchaliśmy wymownej, miłej starowiny — 1 tak płynęły wciąż beztrosko nam godziny! 1826 TRIGORSKOJE (FRAGMENT) Oto daleko za górami już skryło się wspaniałe słońce, od ściany lasu nad wodami cienie faliste zastępami wciąż wydłużają smugi drżące; w rzece błyskawic odblask żywszy, opustoszały wzgórza, brzegi i na wieś, pola opuściwszy, wozów wjeżdżają już szeregi; gdzieś pies zaszczeka podwórzowy albo wiaterek zaszeleści w liściach mroczącej się dąbrowy, albo też ptak przeleci gdzieści, albo skrzypiąca ciężka fura, którą porusza koń zmęczony, licząc stukotem kół bierwiona, przez most przetoczy się ponuro; i wtem urwany pomruk głuchy: to grzmot odezwał się nad rzeką spokojną, senną już w bezruchu i nagle zamilkł. Lecz daleko na skraju nieba miesiąc w pełni ze wszystkich stron już otuliły kłębiące się obłoczne wełny: oto rozeszły się — zbliżyły — oto się groźńie połączyły w olbrzymi masyw niepogody i na lazuru strop od wschodu czarna, w czerwonych ognia łyskach skrada się ona — już jest blisko. I oto lasu oniemiałość obudził wiatru poryw mocny i rzeka już nie tak nieśmiało kieruje wody nurtem nocnym; teraz się marszczy na nim, wzdyma jak w wichrze — żagla płachta drżąca, którą już żeglarz ledwo trzyma, kiedy się burza nagle zerwie i nawałnicy strugą spłynie; skrzydła od łodzi wiatr oderwie i nad odmętem je rozwinie. Niebo zaległy w krąg ciemności; deszcz lunął; burza już na świecie, przez las i wody drogę mości, huczy i grzmi, i ogniem miecie. O, chwilo ta! Gdy w nawałnicy przez nieba krąg po chmur połaci bruzda zębatej błyskawicy w ognia rozsypie się szkarłacie, i widać wszystko: góry w dali, a bliżej obraz się rozszerzy zakrętów rzeki, jezior fali i wsi, i dolin, i wybrzeży! Nagle mrok jeszcze posępniejszy, głośniejsze gromów uderzenia i nawał gęstszy i bystrzejszy z nieb lejącego się strumienia. Lecz jutro w ciszy dostojeństwie na niebo modre, roześmiane słońce się wtoczy swym rydwanem, aby przywrócić złoty ranek ziemi skąpanej w burz szaleństwie. 1826 INNY JUŻ JESTEM Inny już jestem: jak niesławny wyklęty mnich przez świat dziś dążę; me życie jak kalendarz dawny, jak już zniszczona któraś z książek. To los hartownym ostrzem strzały ugodził głębię mego serca i teraz dłonią swą zuchwałą po głowie wali wciąż, szyderca... Jak żmija żądli mnie dziś troska, tęsknota żre jak zwierz surowo i czara dni mych taka gorzka, jak czara z wódką piołunową. Minuta zda mi się godziną, cierniami — w łóżku miękkie puchy, przekisłym kwasem — miód i wino, muzyczny dźwięk — brzęczeniem muchy: tak myśli moje przemieniła miłość, pijawka serc — to jedno; żądłami dwoma mnie przeszyła i utrafiło każde w sedno. Trują mnie teraz żądła oba: jedno piłuje sznur mej duszy, drugie przeżera ją jak robak toczący z głodu owoc gruszy. I świat jest dla mnie dziś pustynią, i ginę w młodych lat rozkwicie, jak na pustkowiu ginie skrycie od mrozu arbuz albo dynia. 1826 ELEGIA W y m o w n e j duszy mej pytanie, jej lot w zachwytu pełnej dumie, wierszy i myśli falowanie i moc ich — ona to zrozumie. Lecz za miłosne uniesienia czyż otrzymuję nagród wiele?... Ot, czasem słodkie dwa spojrzenia i jeszcze przy was, przyjaciele! 1829 * * * Gdy umrę już, z pokorą wtedy sprawcie nad trupem mym obrzędy swe ponure i mów żałobnych żadnych mi nie prawcie, nie osłaniajcie grobu mi marmurem. Lecz dziś, druhowie, gdy gromadka nasza beztrosko bawi się w rozgłośnym gronie, gdzie pieni się jak ta świąteczna czasza studencka dusza, co radością płonie — na moją cześć wypijcie do co krąży złotym skrzącym i zaśpiewajcie nasze pieśni i pijcie, imię wspominając dna czarę, się napojem, stare, moje. Bo marność wszystko! Szczęśliw ten na ziemi, któremu wiosny dni wśród druhów płyną, co widzi świat oczyma zamglonymi i kocha go za pieśni i za wino!... 1829 WODOSPAD Morze blasku, huk, opary i wstrząśnięta ziemia cała: to o ściany się strzaskała szklana ściana, ściana biała. To tak rwie przez strome jary wód pieniącej się Niagary szerz i głębia rozszalała. 72 Oto żeglarz. Łódź od brzegu kłębowisko fal uniosło: w siną mrocznię wodobiegu wpiera on bezradnie wiosło... Próżno z wirem się boryka, choć natężył siły wszystkie: wnet go porwie otchłań dzika, w dal poniesie tym urwiskiem. Osaczony zgubą «w koło przestał już pracować wiosłem: obojętnie spuścił czoło pogodzony z swoim losem: patrzy się spokojnym okiem... I w odmęty na fal grzywie już wyrocznym swym potokiem porwał go wodospad chciwie. Morze blasku, huk, opary i wstrząśnięta ziemia cała: to o skały się strzaskała szklana ściana, ściana biała. To tak rwie przez strome jary wód pieniącej się Niagary szerz i głębia rozszalała. 1831 ŻEGLARZ Wyją fale, skaczą fale! Pod naporem ciężkich fal żagiel pełny trwa zuchwale, lekkie czółno pędzi w dal i rozpycha wściekłe fale, ślizga się po zboczach fal! Dmąc w nie wichru całą mocą burza gna za wałem wał; rozhulała się ochoczo, w bujne głowy wstąpił szał, to się zewrą, to odskoczą, odmieniając ciągle kształt! Ale spójrzcie: już przed nami przez obłoków ciemnych błam, połyskując kolorami, przeświecając tu i tam, złocistymi kosmykami dzień i słońce świecą nam. Mroku zgiń! Niech dzień się stanie! Niechaj zalśni nieba cud! Niechaj jasne słońce stanie nad przestrzenią całą wód! Wnet się ściszą już otchłanie, będzie spokój jak i wprzód. Błyszczą fale, pluszczą fale! Pod perłowym bryzgiem fal żagiel pełny lśni wspaniale, lekkie czółno pędzi w dal rozsuwając modre fale i ślizgając się wśród fal! 1831 POŻAR Pamiętasz jeszcze nas na owej nocnej uczcie, gdzieśmy bawili się przy winie wszyscy hucznie i rozśpiewani już w radosnym naszym kole pijąc przez całą noc siedzieliśmy przy stole? Już w przyjacielski nagtrój gwarnej tej biesiady czasami jęły się zaczepne słowa wkradać; wypito już za Ruś i za zebrania nasze, wysoko się trącały ponad stołem czasze, aby ciśnięte nagle z całych sił rękami podskoczyć na podłodze brzęcząc kawałkami; wesoły gwar i spór i rąk uścisków wiele! Hulaliśmy, koledzy, bracia, przyjaciele! I nagle światła blask; niepokój; powstajemy; tak, to nie zorza lśni. Nie tam jest wschód! Idziemy! Wspaniały groźny obraz jawił się przed nami: pod wróżącymi deszcz nocnymi obłokami pół nieba ogarnąwszy purpurową łuną wył, trzeszczał, szalał żywioł, ogień ku nam sunął. W tej chwili ona, drżąca od podmuchów nocy, ona, ta nasza piękność — lazurowe oczy — której już dawno nam towarzyszyło imię, co zawsze w naszych śpiewek rozbrzmiewało rymie, patrzała, jak j e j pokój zgodnie ochraniając, jeden drugiemu falę chłodną wciąż podając, młodzieńcy pracowali. Wtedy to dopiero raz pierwszy poznać mogłem moc miłości szczerą. Jak rączo me nadzieje wszystkie zakipialy! Jak me marzenia rosły, raźnie wzlatywały swobodne i młodzieńcze w strony najłaskawsze! O, pani, bądź urocza i radosna zawsze, ty, której wzrok niebiański pierwszy raz w przeszłości czar pokus na mnie rzucił słodkiej tak miłości! Jak dawniej niechaj jasna będzie ócz jej modrość! Jak dawniej białych piersi jej wspaniałą szczodrość, kędziory włosów, złotym kąpcie swym strumieniem! Kwitnijcie usta krwawe, płoń i ty, rumieniec! Niechaj pokocha kiedyś ją mężczyzna młody, kwitnący zdrowiem, siłą, pełnią swej urody, i czuła padnie wtedy w mocne mu ramiona, i wszystkich, przyjaciele, nas zapomni ona!... 1831 POETY Kiedy się z tobą zżyło już natchnienie i serce drżące ze wzruszenia masz, i widzisz jasno swoje przeznaczenie, i dróg swych cel błogosławiony znasz; kiedy do czynu w tobie już gotowe wszystko, co dać tu może niebios dar: potężnej myśli jaśń i żar i pałająca ogniem mowa: idź wtedy w świat — niech w słowa wieszcza wnika, wspaniała świętość niech ci płonie z lic, cukrowych ust występku nie dotykaj, gardź pochwałami i nie żądaj nic. Czy świecą gwiazdy tobie najłaskawsze, czy srogi los cię nagle pocznie giąć: gołębią miej prostotę zawsze, śmiały jak orzeł zawsze bądź! I harmonijne i najsłodsze dźwięki spłyną z bardonu twego czułych stron, niewolnik słysząc je przepomni męki: król Saul zasłucha się w ich dźwięczny ton i życie już podniosłe i wspaniałe wypełni całą twojej duszy treść i będziesz czyste czoło nieść i oczy mieć płomienne, śmiałe! Lecz jeśli w życiu chcesz rozkoszy marnych i skusił ciebie pochwał ziemskich dym, składaniem darów nie trudź się ofiarnych Panu swojemu, bo on wzgardzi tym. Spojrzeniem groźnym tylko cię owładnie, obłudny dar odtrąci gniewem grzmiąc i zmiecie go i kapłan padnie ze strachu i ze wstydu drżąc. 1831 PIEŚŃ Poetą był: skrzącymi się oczami na świat spoglądał, co go nie chciał znać, pogwarki miłe lubił z kolegami, ubóstwiał piękno, chciał je innym dać, opiewał więc dźwięcznymi im wierszami Charyty, wino i przyjazną brać. Szczęśliw, kto znał rozumnej smak radości, gdy życie czyste było i bez chmur, kto w wolnych chwilach w muz królestwie gościł i komu z powiek po libacji dur rzeźwiły usta wiernej mu miłości, w której swych marzeń odnajdywał wtór. Na jego cześć na przyszłość by niezgorzej ustalić obrzęd, c o wygląda tak: w godziny gwiazd i księżycowej zorzy ogród nas wonny wezwie pod swój znak i tam pieśniami hołd poecie złożym, a czarki dzwonić, będą pieśniom w takt. Niech widzi świat, jak wspominamy krasę, że i fujarka zwykła słodko brzmi, że skromny chmiel i mirt przeżyje czasem pomniki złote i zwycięstwa mit, i wielu przy tym pozna na okrasę, w czym właśnie marność rzeczy ziemskich tkwi. 1831 DO MOICH WIERSZY Dal przymglona, upał, skwarnie, ledwo szemrze górski zdrój, sad milczący nie przygarnie nieruchomy pod cień swój Ten opiekun winorośli, letni skwar, mnie wali z nóg; wstrętny mi jest od młodości, zawsze pełen surowości, rudy wierszy moich wróg. Dalej, żwawo, no chłopacy! Zbieraj się, drużyno ma! Czas nam zabrać się do pr^cy, niech się każdy śmiało pcha! Lecz niezgrabnie i kulawo cisną się szeregi słów, ani w lewo, ani w prawo, wiersz rozłazi się niemrawo, senny, słaby utwór znów. Ach, doprawdy, wyznam teraz: lepszy nasz rosyjski mróz, chociaż nieraz nam doskwiera, lecz kominek wtedy tuż. Ciepło mi i lekka głowa, dobrze wtedy duszy mej: jasna myśli jest osnowa, w mocny wiersz się wiążą słowa i mam utwór, że aż hej! 1839 Przełożył Kazimierz Andrzej Jaworski CZESŁAW ZGORZELSKI TIUTCZEW PO POLSKU Trochę żenująco jest pisać recenzję o książce w y d a n e j przed czterema z górą laty. Jakby to była „nowość" księgarska. Zwłaszcza dziś, w czasach wzmożonego rytmu życia i pracy, gdy co tydzień pojawiają się z oficyn wydawniczych dziesiątki nowych książek, a ta z nich, którą wczoraj zaledwie trzymałem w ręku, już jutro może mi się wydać „książką starą". Czyż wszystkie jednak? Na pewno — nie! Są przecie wśród nich książki — przedziwnie nowoczesne mimo całej archaiczności ich autorów i warunków, w których je pisano. Do takich książek — można zaliczyć poezje Tiutczewa. Nie potrzeba się tu legitymować 76 uczoną opinią historyków literatury. Kogóż to przekona prócz fachowców, którzy i tak mają w tej sprawie własne zdanie. Choćby n a w ą t sąd ten nie miał wcale pozorów naukowej obserwacji — jak np. sugestia Leżniewa, który przeświadczony jest, że „i czytelnik dalekiej przyszłości nie ujdzie od czaru Tiutczewa i wziąwszy do ręki jego książkę, poczuje z niespotykaną jeszcze dotychczas siłą całą j e j tragiczną istotę, poczuje, jak niegdyś przeżywał grozę i przykładał ucho do ziemi nadsłuchując — i w mroku, wśród olbrzymich i przerażających cieni szukał swej drogi człowiek". Większą może siłę przekonywania będzie miało wyznanie Lwa Tołstoja, który o znaczeniu Tiutczewa powiada wprost: „bez niego żyć nie podobna". Jeśli słowa te choć w części ujmują prawdę, to wolno recenzentowi dopiero dziś stanąć przed czytelnikiem z uwagami o książce wydanej przed czterema laty. * * » Książka, o której mowa, przynosi Wiersze wybrane Teodora J. Tiutczewa w tłumaczeniach Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, Tadeusza Stępniewskiego i Juliana Tuwima. Wstępem opatrzył edycję Karol Wiktor Zawodziński 1 ). Wielu ludzi nad nią pracowało. Każdemu poświęcić wypada choćby chwilę uwagi. Rozpocznijmy — jak słusznie należy — od autora. Powiedziano o nim, iż jest „jednym z największych liryków Rosji a może i w ogóle literatury powszechnej XIX wieku". Czyżby to była prawda? Przeciętny czytelnik w Polsce nie zdziwiłby się, gdyby określenie to zastosować do Puszkina, do Lermontowa. Ale Tiutczew? Nazwano go także poetą-filozofem, poetą myśli. A zatem — system filozoficzny w mowę wierszowaną ujęty? Zawiłe teorie, uczone abstrakcje — suche i niezrozumiałe, przybrane w postać obrazów poetyckich czy w kształt rymowanych aforyzmów, rzekomo wyrazistszych, łatwiej zrozumiałych niż proza naukowego wykładu? A więc coś w rodzaju naszego Asnykowego cyklu Nad głębiami? Czy tak? Ależ nic podobnego! Ani teorie, ani abstrakcje, ani nawet metoda „obrazowego" rozumowania! A jednak jest Tiutczew istotnie poetą-filozofem, można by go rzeczywiście zwać poetą myśli. Niechże nas wszakże nie zwodzi ta wieloznaczna etykieta. Jest on takim filozofem, jakim bywa każdy prawdziwy poeta, obdarzony zmysłem odmiennego, pełniejszego, wnikliwszego widzenia ludzi, zdarzeń i rzeczy tego świata. Obdarzony umiejętnością dostrzegania w zjawiskach otaczającej nas rze') Teodor Tiutczew, Wiersze wybrane. Przełożyli Kazimierz Andrzej Jaworski, Tadeusz Stępniewski, Julian Tuwim. Pod red. K. A. Jaworskiego i K. W. Zawodzińkiego. Łódź •— Wrocław 1948. Wydawnictwa Władysława Bąka. Str. XXXIX, 1 nlb, 175, 1 nlb, 2 ill. czywistości znaków wiecznej tajemnicy bytu człowieka, zagadnień życia i śmierci. Obdarzony zdolnością odczuwania prawd świata w najzwyklejszym zachodzie słońca, w pierwszym lepszym widoku drzew bezlistnych, w nieokreślonym zapachu wiosny, w namiętnych wybuchach zbuntowanego serca, w codziennej scenie spotkań z nocą. Toteż poezja jego jest poezją obrazów przyrody, zdarzeń z życia realnego i życia marzeń, poezją wzruszeń i refleksyj jako wyniku specyficznego sposobu widzenia i odczuwania świata przez artystę — a nie poezją intelektualnych konstrukcyj czy przekonywającej linii rozumowania. Poezja Tiutczewa — to raczej poezja zapytań, dręczącej zagadki, a nie filozoficzna próba otatecznych rozwiązań; to poezja, która nie zamyka spraw, ale otwiera je przed czytelnikiem. Tiutczew — pejzażysta i Tiutczew — poeta miłości, poeta śmierci i snów, chaosu i nocy, nic chyba nie traci, a wszystko zyskuje, gdy nazwiemy go jednocześnie — poetą myśli. A przede wszystkim, iż jest to poeta; nie myśliciel tylko, nie filozof czy psycholog, ale poeta, artysta. I to artysta wielkiej miary! Jakże tu w paru zdaniach na marginesie recenzji nakreślić charakterystykę tego artyzmu? Jakże ukazać owo przedziwne zespolenie naturalności i stylizacji na niecodzienną, poetycką konstrukcję; prostoty słów — zdawałoby się — najoczywistszych, najtrafniejszych, jedynych — z patyną starodawności archaizmów, tam i sam rozrzuconych — z namaszczeniem dwuwyrazowych, złożonych epitetów; zwykłych, potocznych zdań — z wymową emocjonalnych powtórzeń i paralelicznych uzgodnień składniowych? I nie tylko to. Należałoby tu przedstawić zdumiewającą lakoniczność wypowiedzi, w której daremnie by szukać słów zbędnych, wprowadzonych dla rymu czy załatania dziur w metrum. Wypadałoby także zaprezentować ową troskę o należyte słowo i odpowiednie miejsce jego w wierszu, o to, by nie tracąc ze swej wyrazistości pojęciowej, grało jednocześnie całą gamą swych potencjalnych znaczeń emocjonalnych i dźwiękowych. Należałoby dotrzeć do zagadki poetyckiego odświeżania słów zwykłych, wymierzyć rzadki talent roz- 77 szerzania znaczeniowej pojemności wypowiedzi za pomocą nowych, poetyckich, a jednocześnie tak sugestywnych metafor i porównań, ukazać tajemnicę deklamacyjnej, niemal retorycznej, intonacji zapytań i wykrzyksłów zwykłych, wymierzyć rzadki talent roznień, tak częstych w poezji Tiutczewa — w połączeniu ze zniewalającą śpiewnością wyrazistej, bogatej, urozmaiconej rytmiki jego wiersza. W y p a d a ł o b y wreszcie wyjaśnić najdziwniejszą z wewnętrznych sprzeczności Tiutczewa jako artysty, przeciwieństwo, k t ó r e stanowi o indywidualnym obliczu jego puścizny literackiej: jak umiał w twórczości swej połączyć k l a s y c y z u j ą c e tendencje tzw. „archaistów" do kształtowania środków wyrazu na wzór filozoficznej poezji i patetycznego obrazowania ód XVIII wieku — ze stanowiskiem, które u ż y w a j ą c słów Zawodzińskiego można by określić jako postawę „najbardziej rasowego przedstawiciela romantycznego samopoczucia w poezji rosyjskiej". Nie miejsce tu wszakże po temu. Toteż recenzent słuszniej uczyni, gdy odeśle czytelnika do własnych jego doświadczeń z książki, o której mowa. W y s t a r c z y przeczytać choćby parę wierszy Tiutczewa w niej zamieszczonych, by wejść w k r ą g sugestywnego oddziaływania uroku jego poezji i odczuć, iż stajemy wobec artysty, jakiemu równych ze świecą by szukać na Parnasie europejskiej liryki XIX stulecia. * * * tem jeszcze — ze względu na wszystkie potencjalne możliwości skojarzeń emocjonalnych, wreszcie — z aspektu dźwiękowych walorów słowa. A przecie nie jedyna to strefa trudności. Ileż innych jeszcze czyha na tłumacza przy sprawach zdania, uzgodnienia z wymaganiami metrum (poetyka Tiutczewa rezygnuje świadomie ze wszystkich walorów tzw. przerzutni!) związania wypowiedzi w całość stroficzną, właściwego oddania rytmiki i rymów oryginału? Nie mnóżmy tej listy. Wystarczy i tego, by sformułować wnioski, o które tu głównie chodziło. Po pierwsze, że cokolwiek mielibyśmy rzec o przekładach omawianej książki, pamiętać winniśmy, iż bezbłędne w y k o n a n i e zadań tłumacza w ogóle, a tłumacza Tiutczewa w szczególności, włączyć by wypadało między owoce zupełnie w y j ą t k o w y c h poetyckich uzdolnień. I po drugie, że nawet najdrobniejsze potknięcie tłumacza zepsuć może cały przekład, toteż ewentualna pretensja czytelnik ó w czy recenzenta choćby nawet o jedno słowo przekładu nie jest wcale prawowaniem się o małoważne drobiazgi. A teraz z a j r z y j m y do książki. Przynosi ona 129 utworów Tiutczewa w 140 przekładach (niektóre z wierszy prezentowane są w dwu różnych tłumaczeniach), co stanowi prawie połowę jego poetyckiej puścizny. W y b ó r zatem — dostatecznie obszerny, by dać czytelnikowi pojęcie o liryce Tiutczewa. N a j w i ę c e j przekład ó w — bo z górą 2/3 — udzielił książce jej Poetę takiego nie łatwo tłumaczyć. Bo pro- współredaktor Kazimierz Andrzej Jaworski. szę zważyć chociażby sprawę doboru odpo- N a j m n i e j s z y liczbowo, choć cenny artystyczwiednich słów. To nie powieść, ani poemat nie, stał się wkład Juliana Tuwima. Cenna się wierszem pisany, w których rola pojedyn- okazała także współpraca trzeciego członka czego słowa nie ma takiego znaczenia jak zespołu dobranego w tej książce, Tadeusza w liryce. Przy tym technika poetycka Tiut- Stępniewskiego, podpisanego pod 30 przeszło czewa — to technika miniaturzysty. Nie wy- przekładami. lewna swoboda poety h o j n e j ręki, ale oszczędTrzech tłumaczy — i trzy różne warsztaty, na, skondensowana konstrukcja utworu drob- trzy odmienne sposoby pokonywania trudnonego, ujętego w ścisłe rygory kilku zaledwie ści. strof, czasem nawet kilku lakonicznych werTuwim — niezawodny w oddawaniu wszystsetów. A im krótsza wypowiedź, tym większa kich rytmicznych i dźwiękowych walorów orywaga pojedynczego słowa. Zwłaszcza iż ginału — osiąga tu w pełni sukces w zadaniu w poezji Tiutczewa trzeba je ważyć w kilku nierównie trudniejszym, w dążeniu do odtwoco n a j m n i e j wymiarach. rzenia swobodnej naturalności Tiutczewa. Ani Nasamprzód — w zakresie ścisłości poję- odrobiny owej sztywności, która wnosi do ciowej, potem — ze względu na paćhodzenie wiersza skrępowanie tekstem oryginału, ani środowiska leksykalnego i związek rodowy znaku łamania się pracowitego z trudnościami z najwłaściwszą sferą "literackiej tradycji, po- języka. J a k b y przekład powstał od jednego po- 78 - ą g n i ę c i a piórem w wyniku własnych przezyć tłumacza analogicznych do tego, które stało u genezy oryginału. Trudno jednak nie zauważyć, że i tu są przekłady mniej i więcej udatne — i tylko do takich jak Zmrok, Bliźnięta, Ześlij, o Panie, laskę swoją, Jest w morskich falach śpiewność zgodna, Wieczór słotny i burzliwy — zastosować by można wszystko, co powiedziano przed chwilą. Stępniewski z jednaką niemal swobodą wypłaca oryginałowi walory jego równoważnikami w polszczyźnie. Ale nie wszystkie i nie zawsze. Nie wszystkie — bo za swobodę tę płacić mu nieraz wypada ceny zbyt może wysokie w zakresie wierności przekładu. Nie chodzi tu wcale o dosłowność tłumaczenia ani o zachowanie kolejności cząstek tematycznych w rozwoju wątku lirycznego. Stępniewski — jeśli wymaga tego naturalny tok utworu — przetasowuje swobodnie motywy sąsiednich wersetów i przekład nic na tym nie traci, chociaż z licencji tej o wiele rzadziej korzystają obaj pozostali tłumacze. Chodzi tu tylko 0 sprawiedliwą odpłatę oryginałowi równowartością słów polskich zaczerpniętych z tej samej sfery leksyki poetyckiej. Tiutczew Stępniewskiego zbyt często przemawia „młodopolszczyzną". Wyrażenia takie jak: „wichrowe, poświsty", „echowe szmery", „chwila mgnień" — czy słowa typu: „smętny", „zwid", „rozhuk", „hen" — wprowadzone w dodatku bez umotywowania w tekście oryginału — w odczuciu naszego czytelnika zbyt wyraźnie trącą manierą poezji z przełomu XIX i XX stulecia, by nie raziły w zastosowaniu do Tiutczewa jako anarchronizm. Sięgać by tu raczej należało do słownika Felińskiego, Koźmiana lub Mickiewicza z okresu poezji filomackiej 1 to ostrożnie, by uniknąć wszystkiego, co by zbliżało do patosu przesadnej retoryki. Niemniej przecie i tu są przekłady zasługujące w pełni na miano doskonałych: Burza wiosenna, Jak nad popiołem dymiąc się, Jak ptaszę świat uśpiony ten, Łzy, Wiosenne wody. Kontakty ze słownikiem „młodopolskim" zdradzają także niektóre z przekładów Jaworskiego. Występują tu one jednak nierównie rzadziej i w postaci nie tak jaskrawej. Bo też Jaworski — to tłumacz, który w zestawieniu z obu poprzednimi wykazuje nawięcej chyba troski o precyzyjną wierność przekładu nawet w zakresie pojedyńczych słów, ich emocjo- nalnego zabarwienia i walorów dźwiękowych. Przekłady jego ważą jak gdyby każde słowo z osobna, a wątek liryczny utworu rozwijają zazwyczaj krok w krok za oryginałem, werset za wersetem — bez przestawiania ich kolejności lub osłabiania o jakikolwiek choćby i drobny, ale istotnie ważny element wypowiedzi. Czasem staje się to — oczywiście — kosztem naturalności wiersza, k i e d y indziej zmusza tłu- macza do wprowadzenia słów nowych, zbędnych ze względu na oryginał (co zresztą Stosują w podobnej mierze obaj pozostali tłumacze), ale w większości wypadków przekład wychodzi z tych operacyj szczęśliwie, nie tracąc swobodnej wypowiedzi ani wyrazistości rytmicznej. Jest ich zbyt wiele, by można tu było wymienić wszystkie. Niech wystarczą przykłady: Szaleństwo, Więc tutaj nam sądzone było, Dzień i noc, Nie troszcz się, nie sądź, nie zaprzeczaj, Płomień rośnie, płomień bucha, Poranek grudniowy, Jest śpiewność w morskich fal głębinie, W przeddzień rocznicy 4 sierpnia 1864 r. i in. Z wątpliwości ogólnych należałoby może na marginesie książki zapisać jedną tylko: sprawę rymów męskich. Raz jeszcze warto postawić znak zapytania przy kwestii, czy są one u nas właściwym równoważnikiem analogicznego zjawiska w poezji rosyjskiej. Wątpliwość wyrasta tu: po pierwsze z faktu, iż szczupły zasób rymów męskich w naszym języku zmusza n i e r a z t ł u m a c z y d o r o z w i ą z a ń s z t u c z n y c h , banalnych lub sprzecznych ze stylem oryginału i po wtóre — z odmiennych możliwości funkcjonalnych rymu męskiego u nas w przeciwstawieniu do Rosji. Tam jest on zjawiskiem dostatecznie częstym i zwykłym, by nie razić w wierszach stylizowanych na naturalność wypowiedzi, u nas bywa zazwyczaj jaskrawym sposobem obnażania rusztowań metrycznych, stając się przez to zbyt natarczywym sposobem poetyzacji języka. Bądź też ściąga wypowiedź do poziomu cukierkowej „poezji' ulicznych szlagierów. Z kolei — zdań parę o studium krytycznoliterackim poprzedzającym poezje Tiutczewa. Napisał je K. W. Zawodziński, drugi ze współredaktorów książki, najznakomitszy chyba u nas znawca tego poety. Pojawiło się ono w pierwszej swej redakcji przed 27 laty 79 w V. t. Przeglądu Współczesnego (1926, według tytułów i pierwszych słów w tekście Jeszczo nr 455—56). Napisane z żarem szczerego uwiel- rosyjskim (jak np. odnaleźć wiersz tomlius' toskoj żełanij... skoro w przekładzie bienia wielkiego zjawiska, jakim w literaturze rosyjskiej była liryka Tiutczewa, czekało Stępniewskiego rozpoczyna się on od słów: niemal ćwierć wieku na powtórne ukazanie Nie ścichły w sercu pragnień dreszcze...? Zrzęsię w druku. Ale autor, k r y t y k z urodzenia da i pedant dodałby tu jeszcze, pretensję do i zamiłowań, nie miał wcale zamiaru druko- korektora książki (por. s. 115, 121, 131, 134), w a ć go bez przeróbek. Temat był mvi zbyt bli- a l e n i e w i e l e c h y b a u m i a ł b y j e s z c z e d o r z u c i ć ski, zbyt silnie angażował Zawodzińskiego do rejestru błędów podanego w nawiasach. emocjonalnie, by m e zmuszał go do uzupełW s z y s t k o to j e d n a k nie u m n i e j s z a znaczenień nowymi przemyśleniami, owocem stale n i a w y d a w n i c t w a i j e ś l i w o l n o j u ż m ó w i ć o j a odnawianej lektury poety. Zwłaszcza iż uzbie- k i c h ś w n i o s k a c h , t o n a s u w a j ą s i ę d w a t y l k o . rał wiele nowego materiału z badań dwu pisaPierwsze z nich dotyczy metody zespołowej rzy radzieckich, Tynianowa i Leżniewa. współpracy, jaką tu z bardzo-szczęśliwym wyZ uzupełnień tych wyrosło studium, pogłę- nikiem zastosowano. Mówi o niej — i słuszbione historyczno-literacką interpretacją liryki nie! — przedmowa książki. Trudne przedsięTiutczewa, a jednocześnie dziwnie zdynami- wzięcia (a o trudnościach mowy tu było wiezowane zestawieniem obu — graficznie wyróż- le) najłatwiej w czyn wcielać wspólnym wynionych warstw opracowania. Dynamika ta siłkiem. Nie tylko w tym znaczeniu, iż każdy ożywia tok wywodów i zdradza choć w części z uczestników dorzuci coś z własnego dorobto przejęcie wewnętrzne, z jakim powracał k u przekładowego, ale też w znaczeniu przeautor do tematyki z okresu młodości. kładów wspólnie dokonanych — jak kilka poZ powrotu tego wyrosło nowe studium, jed- zycyj w Wyborze wierszy Tiutczewa, utworzono z najpiękniejszych, jakie pozostawił po so- nych z zestawienia dwu różnych tłumaczeń. bie Zawodziński: paralela dwu poetów rosyjTo jedno. A drugi wniosek — to dezyderat skich, Tiutczewa i Boratyńskiego pt. Dwaj poepod adresem instytucyj wydawniczych. Może ci-iilozoiowie. Ta mała książeczka, której konie dezyderat nawet — pytanie raczej: czyżby l e k t ę przeprowadzał autor w ostatnich tygodniach życia, ale której nie dane mu już było akcja podjęta tomem Tiutczewa nie doczekała oglądać — to jakby owoc omawianego tu wy- się kontynuacji? Liryki rosyjskiej nie wyczerpać nazwiskami paru poetów, choćby to nadawnictwa. wet były nazwiska takich mocarzy słowa jak Puszkin. Czeka nie tylko Lermontow. Czekają Czas na wnioski ogólne. Nasamprzód jednak t a k ż e inni. B o r a t y ń s k i , N i e k r a s o w , Fet... Błok, niech stanie się zadość tradycji recenzenckiej; Jesienin... wytknijmy drobne uchybienia techniczne: brak Warto rozważyć. Byłyby to książki, którym przypisów z wyjaśnieniem genetycznych okoliczności niektórych utworów (czyż nie pełniej — podobnie jak Wierszom Tiutczewa — nalenp. przemawiałby wiersz XXVIII, gdyby czy- żałby się tytuł „nowości" w każdym dniu ich telnikowi wiadome było, iż poeta napisał go kariery księgarskiej. na śmierć Goethego?), brak indeksu utworów Czesław Zgorzelski MARIA BECHCZYC-RUDNICKA POLSKIE SZATY KOMEDII „NIEDOROSL' Długo, bo aż lat sto siedemdziesiąt, czekał „Niedorosl" Fonwizina na swoją pierwszą drukowaną szatę polską. Ciężka atmosfera reżymu carskiego nie zachęcała Polaków do przyswajania klasyków rosyjskich, znanych fragmentarycznie z obowiązujących progra- 80 mów szkolnych, — później o niektórych z nich po prostu zapomniano wskutek antyradzieckiej polityki rządów sanacyjnych. Taki właśnie los spotkał Denisa Iwanowicza Fonwizina, znakomitego satyryka Wieku Oświecenia. Dlatego też kiedy w Polsce Ludowej akcja : — ekładowa nabrała dużego rozmachu, pomy- iiam sobie, że byłoby ze wszech miar wskazane zapoznanie nowego pokolenia naszych widzów i czytelników z arcydziełem, które było w swoim czasie niezwykle śmiałym protestem przeciw uciskowi pańszczyźnianemu i ostrą satyrą na obskurantyzm szlachty prowincjonalnej. Przełożyłam komedię „Niedoiosl" w styczniu r. 1950, dając jej tytuł „Niedorostek". Parę miesięcy później Generalna Dyrekcja TOF zaakceptowała przekład na podstawie pozytywnej opinii językoznawcy i krytyka literackiego — wybitnych specjalistów. Wycofałam jednak maszynopis z PtW (gdzie został złożony jednocześnie) celem usunięcia usterek, na które mi wskazali lektorzy GD TOF. Trzeba też było uzupełnić przekład scenami „rezonerskimi", które pominęłam jako „balast sceniczny", m a j ą c na względzie potrzeby teatralne, — w stosunku bowiem do oryginału ustaliła się od dawna „tradycja" skreślania tych scen, obładowanych przebrzmiałym dydaktyzmem. I tak się złożyło, iż przy nawale pracy organizacyjnej w Lubelskm Oddziale ZLP zajęłam się ponownie „Niedorostkiem" dopiero po roku, a po jakimś czasie dowiedziałam się, że „Czytelnik" zamówił właśnie przekład tegoż utworu u Jerzego Wyszomirskiego. Nie było więc po co wracać z moim przekładem do Państwowego Instytutu Wydawniczego, opublikowała go natomiast w listopadzie r. ub. „Biblioteka Kameny". Nie omieszkał ukazać się i przekład J. Wyszomirskiego w monumentalnej „Antologii Dramatu Rosyjskiego". W ten oto sposób przyszliśmy do posiadania aż dwóch przekładów komedii „Niedoiosl", co się szczęśliwie zbiegło ze 170-leciem jej pierwszego przedstawienia w Petersburgu i 160-leciem śmierci autora. Bez względu na zeszłoroczny podwójny jubileusz (a w tym roku dochodzi jeszcze trzeci: 170 rocznica pierwszego wydania komedii) uważam, że równoległa praca nad dwoma przekładami arcydzieła klasycznego jest momentem pozytywnym. Już krytycy GD TOF ocenili tłumaczenie „Niedorostka" jako „ambitne przedsięwzięcie". Archaiczność przedpuszkinowskiego języka i jego papierowość w wypowiedziach osób pozytywnych, a z drugiej strony nadzwyczajna jędrność mowy osób negatywnych wymagały głębokich prze- myśleń w zakresie stosowania ekwiwalentów, analogii, odpowiedników idiomatycznych i stopnia archaizacji. Dobrze się więc chyba stało, że dwóch literatów polskich, tłumacząc prawie jednocześnie arcydzieło Fonwizina, przeprowadziło precyzyjną analizę językową tak trudnego utworu, — pozwala to każdemu z nich na kompetentne omawianie spornych kwestii z techniki przekładu tego typu. Bodźcem do niniejszej wypowiedzi stały się pytania, które skierował do czytelników „Ekspressu Wieczornego" i dwutygodnika „Teatr" J. Wyszomirski, zwierzając się z wątpliwości, z jakimi się borykał przy tłumaczeniu „Niedorosla". Oby ta skromność doświadczonego tłumacza, tłumacza z dobrą marką, posłużyła za wzór pewnym naszym recenzentom-„omnibusom", którzy wątpliwości nie miewają. * Otóż J. Wyszomirski poruszył m.in. interesującą sprawę polskiego brzmienia nazwisk. Jest to istotnie problem dość skomplikowany. Badacz radziecki E. A. Perelmutter, w artykule poświęconym specyfice języka Fonwizina, pisze tak: „Fonwizin stosował do większości swych osób regułę „jedności" postaci. Obdarzył więc każdego z bohaterów «Niedorosla > jakąś jedną cechą charakterystyczną sformułowaną w nazwisku". 1 ) Z tego wynikało drugie wymaganie komedii klasycznej — żeby mowa postaci wyrażała cechę charakterystyczną, którą uosabia dana postać. Nie tylko jej zachowanie się, ale i język musiał być jednorodny na całej przestrzeni jej działania. Czytajmy dalej: „Poetyka klasyczna uznawała konieczność różnicowania charakterystyki językowej poszczególnych postaci, uzależniając jednak ich mowę od cechy charakterystycznej, a nie od momentów społecznych. Dramat mieszczański koncentrował uwagę nie tyle na charakterze, którego zresztą nie lekceważył, ile na charakterystyce społecznej". To niezbędne przypomnienie uzupełnia E. A. Perelmutter stwierdzeniem godnym jak najbaczniejszej uwagi: ') „Jazyk i stil komedii Fonwizina Niedorosl", skij jazyk w szkole", 1949, Nr 5. v. „Rus- 81 „Fonwizin stosował przeważnie do swoich postaci zasadę wyjawiania nie charakteru, lecz przynależności do pewnej sfery. Odbiło się to w pełni na sposobie komponowania postaci Kutiejkina, Cyfirkina i w dużym stopniu Wralmana... Cyfirkin jest bezinteresowny, jako były żołnierz, Kutiejkin — chciwy, jako wychowanek seminarium duchownego. Charakterystyka językowa nauczycieli Mitrofana ma punkt wyjścia w przynależności do tej czy innej grupy społecznej. Tę charakterystykę językową opracowuje Fonwizin konsekwentnie od początku do końca, trzymając się pod tym względem reguły klasycznej. Tak oto kojarzą się w języku «Niedorosla» zasady klasycyzmu i dramatu mieszczańskiego". W świetle tej cytaty sposób tłumaczenia nazwisk osób omawianej komedii nabiera dużej wagi. Nie dziw tedy, że J. Wyszomirski dał publicznie wyraz swej trosce o właściwe rozwiązanie tej kwestii. Sposób zastosowany przez niego jest więc niewątpliwie owocem głębszego namysłu. Toteż ma tutaj J. Wyszomirski pewne osiągnięcia, niestety jednak raczej drobne. Należy do nich przede wszystkim spolszczenie nazwiska byłego sierżanta, nauczyciela arytmetyki •—• na C y f e i k i n , podczas gdy ja przeoczyłam tę możliwość podając automatyczną transkrypcję C y f i r k i n . Można też uznać za plus nazwanie Mitrofanuszki Mitrofankiem, a jego mamki — Jeriemieiową, zamiast Jeriemiejewnej, bo choć jest ona nie żoną, tylko córką Jeriemieja, nie ma to w sztuce zasadniczego znaczenia, a Jeriemiejowa brzmi dla naszego widza bardziej komunikatywnie. O wiele już mniej szczęśliwym pomysłem był ów Blagman J. Wyszomirskiego. Mnie również nasuwało się to nazwisko, nie wprowadziłam go jednak ze względu na stosunkową młodość słowa blaga. Wybrałam więc pochodne od bajać — Bajman, co odpowiada użytemu w oryginale Wralman (od słowa wrat' — kłamać, bujać) i sprawia wrażenie nazwiska niemieckiego. Trudno się również zgodzić z nazwiskiem Bydlakin: nie brzmi ono zgrabnie ani po polsku, ani po rosyjsku — jest, rzec można, niefortunnym skrzyżowaniem lingwistycznym. Co do mnie, uważałam za właściwe zachować nazwisko Skotynin, ponieważ wyrazy skot, skotaiz itp. były jeszcze używane w w. XVIII, znaj- 82. dujemy je chociażby u Jacka Przybylskiego, u Franciszka Ksawerego Dmochowskiego w ,,Sztuce rymotwórczej" itd. '). Niemniej byłaby to rzecz do dyskusji. Natomiast ponad wszelką wątpliwość bardzo przykrym nieporozumieniem jest spolszczenie nazwiska Kutiejkin na Hulakin. Jerzy Wyszomirski wywodzi je od słowa Kutw — hulać, podczas gdy w istocie pochodzi od wyrazu kutja, używanego i u nas kiedyś na wschodniej połaci. Kutję, potrawę z rozgotowanej pszenicy z miodem i makiem, spożywały często (na pogrzebach) osoby z duchowieństwa prawosławnego, a że nie cieszyły się zbytnim szacunkiem wskutek swej chciwości, przylgnął więc do nich pogardliwy przydomek kutiejnik2). Używano go tedy i w zastosowaniu do seminarzystów. Dlatego właśnie nazwał Fonwizin Kutiejkinem byłego wychowanka seminarium duchownego, chciwego darmozjada. Fatalne potknięcie zasłużonego tłumacza jest jaskrawym dowodem tego, że przekładając utwory Fonwizina trzeba nie tylko znać w stu procentach stary język rosyjski, ale i posiadać sporo wiadomości z zakresu starych obyczajów. Niedobrze się stało, że ten poważny błąd zeszpecił jedną z czołowych kart tak monumentalnego wydawnictwa, jakim jest „Antologia dramatu rosyjskiego". Ze sprawą brzmienia nazwisk wiąże się ściśle, jak widzieliśmy wyżej, ciekawe zagadnienie charakterystyki językowej osób. A więc, badając w oryginale mowę seminarzysty K u t i e j k i n a , dostrzegamy z łatwością, że jest najeżona zwrotami cerkiewno-słowiańskimi. Właśnie na zastosowaniu ich do szczegółów codziennego życia polega komizm tej mowy. Aby dać przekład równoważny, trzeba było oczywiście, poszperawszy w Piśmie Św., nasycić wypowiedzi Kutiejkina duchem języka biblijnego. Tak też uczynili obaj tłumacze „Niedorostka". Szkoda jednak, że J. Wyszomirski nie utrzymał' charakterystyki językowej z całą konsekwencją, wymaganą przez komedię klasyczną. Znalazły się w jego przekładzie takie np. kwestie, jak: „Co nam wiel1) V. w V t. Słownika Lindego str. 294. ) V. Toikciwyj słowar' russkowo jazyka pod cyjej pro!. D. N. Uszakowa, t. I, szpalta 1559. 2 riedak- - : i z a pani rozkaże" (akt II scena VI), podl i ; gdy w oryginale mamy: „Nam wo-swocsi powielitie?" — czemu odpowiada raczej: Mamyż wrócić do swoich pieleszy?" Albo w akcie II: „Basta, kolego Cyferkin", gdzie lepsze byłoby: „Amen, bracie"; a w III akcie: „Hultaj wierutny" — po rosyjsku: „Pritcza wo jazycech". Bliższy brzmienia oryginału jest przekład: „Obraza boska". Albo też na str. 33 „Antologii": „Pozwoliłbym sobie wrzepić dwadzieścia batów". W oryginale czytamy: „Mienia choi tiepier szelepami". Bardziej w stylu Kutiejkina jest wiąc chyba: „Mnie zaś niechajby zaraz biczem zadali". Itd., itd. Znacznie lepiej niż mowa Kutiejkina wypadła u J. Wyszomirskiego charakterystyka językowa wysłużonego sierżanta (wolę to określenie od mojego dymisjowany sierżant). Zgodnie z oryginałem, C y f e r k i n ma w przekładzie skłonność do terminologii wojskowej i z zakresu działań arytmetycznych. Zbyteczne tylko jest w ustach Cyferkina „Bóg zapłać" (w oryginale spasibo — dziękuję). Fonwizin, jako typowy wolnomyśliciel rosyjskiego Wieku Oświecenia, używa zwrotów o zabarwieniu religijnym tylko w mowie postaci negatywnych. Dla szlachty ma Fonwizin dwa różne „systemy" językowe, albowiem estetyka klasycyzmu wymagała wyraźnego przeciwstawienia występku i cnoty. Starodum, Prawdin, Zofia, Milon wysławiają się z wielką ogładą. Fonwizin wyszydził w komedii „Brygadier" żargon salonowy swoich czasów, dziwaczną mieszaninę języka rosyjskiego i francuskiego, nie ustrzegł się jednak sam galicyzmów, które psuły język literacki drugiej połowy XVIII w. Język ten był poważnie obarczony śladami składni francuskiej, co nadawało mu charakter zbyt wyszukany, sztuczny. Pracując nad pierwszą wersją mego przekładu, usiłowałam niepotrzebnie odtworzyć nienaturalny „wykwint" mowy postaci pozytywnych „Niedorostka". Była to bez wątpienia „metoda" niesłuszna, formalistyczna, z której zrezygnowałam w czasie przepracowywania tekstu. Ten język „książkowy ' warstw oświeconych wystylizował Jerzy Wyszomirski z dużym smakiem, dobierając starannie słownictwo, nadając długim zdaniom piękną kadencję. Ja natomiast tłumaczyłam z większą pasją prostacką mowę S k o t y n i n a i rodziny P r os t a k o w ó w (nomen omen) — „cyniczny" język tyranów-obszarników, według trafnego określenia Sałtykowa-Szczedrina, choć jeden z lektorów GD TOF zauważył, jakoby przy wyzwiskach, których Fonwizin wprowadził całą soczystą galerię, nie dotrzymałam placu w inwencji. J. Wyszomirski zmienił miejscami barwę postaci negatywnych wygładzając składnię, „uprzeczniając" ich odezwania się przez wprowadzenie zwrotów: „proszę pana", „proszę państwa", „niech mi pan daruje" itp., zamiast np. prostego „daruj dobrodzieju", co jest ekwiwalentem analogicznych skojarzeń rosyjskich z poufałym batiuszka. Konsekwentne utrzy- manie gburowatego tonu prowincjonalnych despotów — tej ich „świńskiej" terminologii — jest, rzec można, nieodzownym warunkiem uwydatnienia ich niskiego poziomu kulturalnego. Pokaz nieokrzesania i bestialstwa Prostakowej, zaznaczonego w nazwisku-charakterystyce i w mowie, prowadzi do pokazu innych wad, których zespół składa się w danym wypadku na wielopłaszczyznowy, realistyczny obraz despotki feudalnej. Sprawa ta wiąże się tedy ściśle z zadaniem naczelnym komedii. Omówienie charakterystyk językowych postaci „Niedorostka" miałoby znaczną lukę, gdyby się nie powiedziało pary słów o przekładzie zniekształconej m o w y Niemca B a j- m a n a. Zarówno J. Wyszomirski, jak ja, wyszliśmy z pewnych praw deformacji fonetycznej i sądzę, że założeń naszych nie mogą zachwiać gołosłowne twierdzenia recenzenta „Nowej Kultury" W. Sadkowskiego,*) który z lekkomyślną dezynwolturą zaleca nam jako wzór klasyczny „mickiewiczowskiego" Cwibaka, wzór w rzeczywistości nie mickiewiczowski. 2) W y d a j e mi się tylko, że J. Wyszomirski niedostatecznie eliminował z polskiej mowy Baj mana dźwięki nie istniejące w języku niemieckim (jak cz i szcz). Nadto wysłowienie się Niemca jest u J. Wyszomirskiego zbyt prawidłowe pod względem gramatycznym, co oczywiście obniża komizm. ') V. Nr 7 z br. ) P. „Nowa Kultura", Nr 13 z br. — notatka Aliny Witkowskiej. 2 '83 liło Fonwizinowi wydźwignąć swoją sztukę na poziom komedii narodowej, według określnia Puszkina". Na specjalną uwagę tłumaczy zasługuje też kwestia wprowadzania do przekładów typowo Oczywista charakter narodowy „Niedopolskich realiów i powiedzeń. Jestem osobirostka" polega nie tylko na jego języku, lecz ście zdania, że J. Wyszomirski powinien usutylko język stanowi przedmiot niniejszego nąć ze swej pracy takie powiedzenia, jak „raomówienia. ny boskie!", „panie dziedzicu", „bylebym mógł Fonwizin przełamał jeden z kanonów klasytego 1 u t r a wygrzmocić" itp. Również cyzmu każąc większości postaci „Niedorosti spieszczenie imienia Zofia na Zosieńka, k a " przemawiać językiem niekonwencjonalZochna uważam raczej za niefortunne. Trudno się także zgodzić z. „unowocześnieniem", jakie nym, prostym, obfitującym w przysłowia i popowodują 'słowa i zwroty „wartałoby", „zało- rzekadła. Realistyczne nowatorstwo językowe żę taką chlewnię, że proszę siadać", „swńi do Fonwizina, które oburzało współczesnych peswego po swoje", „tak nas z nim otrzaskało" dantów, uczyniło dialogi komedii wyrazistymi i t d . P o d o b n e chwyty, a zwłaszcza, że tak i obrazowymi. Otóż to nadzwyczajne bogacpowiem, „wynaradawianie" oryginału w prze- two wszelkich zwrotów idiomatycznych — lukładzie, zostały już dawno potępione w pra- dowych bądź skomponowanych przez Fonwicach radzieckich teoretyków sztuki tłumacze- zina — stawia przed tłumaczem nader trudne, nia. Skoro jednak pociągnięcia tego rodzaju, ambitne' zadanie dotrzymania kroku oryginajak wyżej przytoczone, znalazły się w niezłym łowi w znalezieniu całej masy bardzo wyrazibądź co bądź przekładzie renomowanego tłu- stych zwrotów polskich. W y d a j e mi się, że macza, dowodziłoby to, że uchodzą one u nas w realizacji tego zadania oba przekłady stoją dotąd za oznakę „wynalazczości" i że należy al pari. Kto chciałby twierdzić, że jest inaczej, ten pogląd zwalczać w drodze dyskusyjnej. powinien by najpierw przeczytać uważnie obydwa teksty i przeprowadzić jednak „dłubologiczną" ich analizę przy konfrontacji z oryginałem. Może zechce to zrobić sam Puszkin powiedział kiedyś o Fonwizinie, że J. Wyszomirski, może kto inny, byleby ktoś mimo obcego brzmienia jego nazwiska był on z n a j ą c y się na rzeczy i o p e r u j ą c y konkretami. pisarzem arcyrosyjskim. Arcyrosyjskość au- W a r t o byłoby też podyskutować m. in. o spotora „Niedorostka" znalazła j a s k r a w y wyraz sobie, w jaki tłumacze rozwiązali „problem" sceny lekcji Mitrofana (mnie się np. wydaje, m. in. w realistycznym języku komedii. że wprowadzenie do niej pojęcia przyJ a k się to mogło stać w okresie panowania d a w k i stwarza wrażenie, jakoby nasz nieklasycyzmu? dorostek był bardziej zaawansowany w graOtóż znany krytyk radziecki D. Błagoj przymatyce niż to sugeruje oryginał). tacza w jednej ze swych prac ciekawe opowiadanie z książki Wiaziemskiego o tym, jak razu pewnego Fonwizin poszedł się przejść ulicami Moskwy, chcąc przemyśleć w czasie Jeśli się mówi o chochliku drukarskim, to przechadzki scenę, w której stara mamka Mimożna z równym prawem mówić o chochliku trofana broni niedorostka od Skotynina. Nagrasującym po tłumaczeniach w chwilach trafiwszy na b ó j k ę dwóch rozjuszonych bab, osłabienia naszej czujności. Zarówno ja, jak pisarz przystanął i zaczął pilnie przyglądać i J. Wyszomirski, mamy po kilkanaście drobsię „naturze", a gdy wrócił z bogatą zdobyczą nych przeoczeń. Wstyd, ale rzecz ludzka. Godo domu, zasiadł natychmiast, do opracowania rzej, kiedy sens jest w dużym stopniu przeswojej sceny i nie omieszkał włączyć do niej inaczony. Gdy przekład mój został już wywyrazów podsłuchanych „na polu walki". „Pidrukowany, dostrzegłam w nim sama ze zdusanie z natury, — konkluduje Błagoj — przymieniem taką oto wymianę zdań: słuchiwanie się gwarze ludowej nie jest me„P r a w d i n: Przyjaźń twoja, czcigodny todą pisarza-klasycysty. I to właśnie pozwo>) V. na str. 34, 19, 35, 39 i in. „Antologii". 84 ') D. Błagoj — „Fonwizin", Goslitizdat, 1945, str, 110. pan T s:hlebia mi tym więcej, że masz ją tyl- ka dla... 5 : i r o d u m: Dla takich jak ty. To znaczy 3*. ludzi niewysokiej rangi. Gdy rangi idą w górę, zanika szczerość". Aż mi się zimno zrobiło, bo w oryginale Starodum przemawia w sensie, który dobrze uchwycił J. Wyszomirski: ,,Dla takich jak ty. Mówię po prostu, nie prawiąc grzeczności. Gdzie się zaczynają grzeczności, kończy się szczerość". (Po rosyjsku: „Ja goworiu bez czinow. Nacziriajutsa cziny, — pieriestajot iskriennost"). I skąd się wzięły u mnie te „rangi" na niewłaściwym miejscu, skoro kształcąc się w Petersburgu słyszałam setki razy zwrot „pozalujsta, bez czinow" w znaczeniu: „proszę bez ceremonii"? Otóż odczytałam w oryginale „Ja goworiu" w sensie: „to jest", „to znaczy", — co się stało właśnie źródłem antomatyzmu w przekładzie wyrazu „cziny". Tłumacze znają te aberacje umysłowe. Chochlik! I Jerzy Wyszomirski nie jest bez grzechu. W scenie IV aktu I jego Bydlakin powiada: „Bodajbym się nie zwał Taras Bydlakin, jeśli n i e uważam, że wina winie nie równa". A w oryginale mamy sens wręcz przeciwny, mianowicie, że wszystkie winy są dla Skotynina równe, że żdana nie ujdzie kary. W scenie VII tegoż aktu znowu Skotynin, któremu pilno poślubić Zofię, mówi (wyciągając rękę do Pani Prostakowej): „Nu, siestrica ,skoriaje że po rukaml" co znaczy oczywiście: „Nuże, siostruniu, dobijmy prędzej targu". J. Wyszomirski zaś tłumaczy: „A więc, siostruniu, co prędzej zamieńmy pierścionki!" W akcie II, w scenie III Bydlakin oświadcza u. J. Wyszomirskiego co następuje: „Założę taką chlewnię, że proszę siadać! Cała okolica będzie mi zazdrościć". Tymczasem w oryginale czytamy: „Da ja, słysz ty, to sdiełaju, czto wsie zatrubiat: w zdieszniem die okoiotkie i żyt jo odnim swinjam". To powiedzonko, często cytowane w analizach literackich, ma w sobie ładunek satyryczno-społeczny i musi brzmieć po polsku w przybliżeniu tak: „Aż pójdzie gadka, że w tej okolicy najlepiej powodzi się świniom". Tak samo w scenie VII aktu IV nie można tłumaczyć słynnego zdania: „Ja Taras Skotinin w rodzie swojom nie poślednij, jak to zrobił J. Wyszomirski: „Jestem Taras Bydlakin, szlachcic dobrze urodzony", bo zdanie oryginału, wymierzone w ciemną szlachtę, oznacza w rzeczywistości, że takiej zbydlęconej szlachty było nie brak. Lecz po co mnożyć cytaty? I tych wystarczy, aby wykazać, jakie niebezpieczeństwa czyhają na tłumaczy utworów Fonwizina i niektórych nie mniej trudnych dzieł Ostrowskiego, Sałtykowa-Szczedrina, Leskowa, Gor- kiego. Nic więc dziwnego, że pewni tłumacze wolą omijać idiomy, przekładając językiem „potoczystym". Takich przekładów nie można poprawić, trzeba by haftować na nich jak na kanwie. W czasie majowej dyskusji literatów o „Nowej Kulturze" mówiło się m.in. o równouprawnieniu terytorialnym w sprawach kultury i sztuki. Są jednak jeszcze w Warszawie kółeczka, w których pokutuje stary kompleks wyższości w stosunku do terenowych osiągnięć kulturalnych. Jeśli, powiedzmy, ukazał się przekład „Niedorosla" w wielkiej „Antologii" w Warszawie, to dla niektórych recenzentów jest rzeczą pewną a priori, że nie tylko sam przekład musiał być lepszy od przekładu wydanego w małym formacie w Lublinie, ale że i dopilnowanie korekty itp. było sprawniejsze niż w jakiejś tam „Kamenie". A tymczasem skromna „Biblioteka Kameny" opublikowała przekład tekstu „Niedorosla", podanego w antologii pt. „Russkaja komiediia i komiczeskaja opiera XVIII wieka" (Gosudarstwiennoje Izdatielstwo «Iskusstwo», 1950), — tekstu opartego na rękopisie ze zbiorów Wszechzwiązkowej Biblioteki im. W. I. Lenina, na tzw. „redakcji teatralnej", z poprawkami samego Fonwizina. Jest to tekst pełny. J. Wyszomirski natomiast tłumaczył widocznie z wydania skróconego, dla szkół, wskutek czego brakuje w jego wersji stu chyba wierszy utworu. 1 ). Redaktorzy „Antologii" nie wyjaśnili we wstępie, dlaczego wybrali tekst skrócony. Warto poświęcić wreszcie parę słów sprawie polskiego tytułu „Niedorosla". Otóż nie V. w „Antologii" „Czytelnika" luki na str.: 14, 18, 19, 20, 29, 31, 32, 35, 39, 41, 42, 43, 45, 46, 47, 49. 85 sądzę, by J. Wyszomirski miał rację przekładając go dość swobodnie przez omówienie: „Synalek szlachecki". Redakcyjny kolega Jerzego Wyszomirskiego z „Expressu Wieczornego" zaaprobował tę swobodę, ponieważ taki tytuł podkreśla niby to „klasowy sens znakomitej satyry tej komedii". „Niedorosl — mówi recenzent <<Expressu>> — dosłownie znaczy "^niedorostek*, coś w rodzaju polskiego smarkacza"... Wyraźne nieporozumienie! Klasowy sens tej znakomitej satyry ujawnia się na każdej karcie komedii Fonwizina. Dlatego też jest znakomita. Po cóż zniekształcać jej tytuł? Do tłustej k u r y nie dokłada się smalcu — mówi przysłowie. Poza tym „niedorosl" w języku Fonwizina to nie „coś w rodzaju polskiego smarkacza", ale specyficzne dla owych czasów pojęcie klasowe. Pierwsze rozporządzenia dotyczące niedorostków ukazały się za Piotra I: zabroniono żenić się tym spośród nich, którzy nie złożyli zaświadczenia o pobieraniu nauk. Później nakazano przywozić dzieci szlacheckie do stolicy na przegląd, po którym umieszczano je w szkołach. Ci, co się nie sta') Z recenzji o „Antologii dramatu rosyjskiego" w jednym z marcowych Nr br. wili w przewidzianym terminie, mieli być zabierani do wojska. Lecz mimo sankcji karnych rodzice ociągali się z oddaniem dzieci do szkół i na służbę. Fonwizin używa słowa „niedorosl" w tym zwykłym współczesnym mu, a dla nas historycznym znaczeniu. Ale ukazał z taką siłą talentu, czym był ówczesny „niedorosl", że słowo przybrało wtórny sens i znaczy tyle co „niedouczek". I po cóż szukać, jak to mówią Francuzi, południa o godzinie czternastej (proszę mi darować ten galicyzm!), skoro mamy „niedorostka" w dobrej polszczyźnie: „W pierwszej zaraz lat wiośnie niedorostek młody Niech nędze i wojenne znosi niewygody; A z raźnym w ręku grotem, bystrych gromi koni, J a d ą c po hardych karkach dzikie Party goni". 2 ) Tymi słowami Adama Naruszewicza kończę tę przydługą wypowiedź, przyrzekając ugiąć hardy kark przed krytyką rzeczową. Maria Bechczyc-Rudnicka 2 ) A. Naruszewicz — „Horacyusza Pieśń XLII — Do Przyjaciół. NAZIM HIKMET pieśni zebrane, Przekład „ZAŁOGI NR 1" OPOWIEŚĆ O TURCJI F R A G M E N T A K T U II GABINET SZEFA POLICJI (Szef policji, jego doradca amerykański Mr Smith, tłumacz, policjanci). (Wchodzi policjant i stary aszug') Satyłmysz). SZEF: Podejdź, ojczulku. Jak się nazywasz? SATYŁMYSZ: Ali-ogły. Satyłmysz, beju... A nazwisko dali Bagry-janyk. Ale znają mnie jako Chidżraani. SZEF: Więc jak cię nazywać? i Bagry-janyk i Chidżraani? Satyłmysz SATYŁMYSZ: J a k chcesz, tak sobie nazywaj, beju, żadne nazwisko nie uratuje od grobu. SZEF: Co z twoim okiem? *) Wędrowny śpiewak ludowy. 86 SATYŁMYSZ: To twoi ludzie, beju, tak mnie umalowali! SZEF: Dobrze zrobili. Zabić zdrajcę ojczyzny — to mało! SATYŁMYSZ: Tak beju, prawdę mówisz, zabić z d r a j c ę o j c z y z n y — to m a ł o ! SZEF: Co chcesz powiedzieć? SATYŁMYSZ: Jesteś, beju, wielkim naczelnikiem. Nasza rzecz — potwierdzać twoje słowa. SZEF: Skąd jesteś? SATYŁMYSZ: Z Erzindżanu, beju. SZEF: Cóż ty, z Erzindżanu tutaj na piechotę przyszedłeś? SATYŁMYSZ: Tak, beju. Z wioski do wioski. Grałem na sazie, pieśni śpiewałem. Szedłem, póki nogi niosły. I dni były pogodne. Nocowałem gdzie się dało, w polu, w górach. S ~ : : szedłem tutaj, od nikogo nic złego nie i oświadczyłem. (Tłumacz cały czas tłumaczy amerykańskiemu doradcy. Ten coś mówi. Tłumacz pisze - podaję szefowi). SZEF (przeczytawszy notatkę): Pytają, ile miesięcy szedłeś t u t a j z Erzindżanu. SATYŁMYSZ: Kto pyta, beju? SZEF: Co to znaczy, kto pyta? Któż ma pytać? J a s n a rzecz — ja! SATYŁMYSZ: Trzy miesiące, bej u. Nie, — cztery. SZEF: W i ę c trzy czy cztery? SATYŁMYSZ: J a k powiesz, beju, niech tak będzie. SZEF: Cóż to? Kpisz sobie? SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami twymi, beju. Czyżbym śmiał żartować z w a s z e j wielmożności? SZEF: Trzy czy cztery? M ó w p r a w d ę . SATYŁMYSZ: Pozwól zastanowić się trochę, beju... więcej niż trzy i pół miesiąca. (Tłumacz podaje szefowi jeszcze jedną kartkę). SZEF (czyta): No! G a d a j od razu — bez namysłu: kogo z k o m u n i s t ó w znasz? SATYŁMYSZ: Nic takiego nie wiem, beju, o czym ty mówisz... SZEF: Kłamiesz... SATYŁMYSZ: Niech Bóg broni, beju. Czyżbym śmiał? (Tłumacz podaje szefowi jeszcze jedną kartkę). SZEF (Przeczytawszy kartkę, do policjanta): Przynieście jego saz. SATYŁMYSZ: M ó j saz rozbili, beju, twoi ludzie... o moją głowę. SZEF: Dobrze zrobili. (Do policjanta): Za Pięć minut. Rozumiesz? Za pięć minut znaleźć jakikolwiek saz i przynieść tutaj. {Policjant wychodzi). SATYŁMYSZ: Jeżeli ten saz dla mnie, beju, to ja nie mogę grać na cudzym. SZEF: Możesz. Będziesz grał. Żądają, żebyś grał. SATYŁMYSZ: Kto żąda, beju? SZEF: Co to znaczy, kto żąda, ja żądam. SATYŁMYSZ: Co m a m grać, beju? SZEF: Co on ma grać? TŁUMACZ: Pan mnie pyta? Zapytać? SZEF: N-nie ,nie ciebie. M ó w i ę do tego włóczęgi. (Do Satyłmysza): J a ci powiem, co masz grać. Zrozumiałeś? SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju, kanin coś mówi do tłumacza. Tłumacz do ucha szefowi). (Ameryszepcze SZEF: Dobrze. (Do Satyłmysza): A więc jesteś z Erzindżanu? SATYŁMYSZ: Stamtąd, beju. SZEF: Siadaj no, dlaczego stoisz? SATYŁMYSZ: Jakżeż to, beju? Czyż mogę usiąść przed obliczem W a s z e j Wielmożności? SZEF: Siadaj, mówię ci. Siadaj na tym fotelu. SATYŁMYSZ: Niech będę p r o c h e m pod Stopami twymi, beju. SZEF: Siadaj. (Satyłmysz siada na fotelu). W s t a ń ! (Satyłmysz zmieszany wstaje): Kogo znasz z komunistów? SATYŁMYSZ: Niech mnie Bóg skarze... SZEF: M ó w od razu. Kogo znasz z komunistów? Od kogo otrzymałeś pieniądze? Odpowiadaj. SATYŁMYSZ: Nic nie wiem... O kim ty mówisz, beju? Od nikogo nie brałem pieniędzy. SZEF: Kogo znasz z tych O b r o ń c ó w Pokoju? SATYŁMYSZ: Nie wiem, beju,.. SZEF: Ismaila znasz? Hatcze znasz? Nuriego znasz? SATYŁMYSZ: Nuriego znam, beju. SZEF: Gdzie, kiedyście się spotykali? SATYŁMYSZ: Z rok temu... w Erzindżanie. SZEF: W Erzindżanie? A więc on cię podburzał do buntu! Ile zapłacił? SATYŁMYSZ: Beju, g d y b y biedny Nuri miał pieniądze, kupiłby sobie wołu... Nie zaprzęgałby do s w e j sochy staruchy.., SZEF: O czym ty mówisz? SATYŁMYSZ: Mówię, beju, że u naszego Nuriego zdechł w zeszłym roku drugi wół, nie mógł kupić nowego, więc tak i orze... zamiast drugiego wołu starą zaprzęga... SZEF: Kto to ten Nuri? SATYŁMYSZ: Ze wsi Sarydża, beju... Brat m ó j cioteczny... Ciemny człowiek. W roku zeszłym ja sam... (Wchodzi policjant z sazem). SZEF: Dość! Bierz ten saz. Graj, g r a j co chcesz. G r a j i śpiewaj. Żywo. Słuchamy. SATYŁMYSZ: Niech będę p r o c h e m pod stopami twymi, beju... Nie można przecież grać stojąc. SZEF: W i ę c siadaj. SATYŁMYSZ: Usiądę beju, a t y zaraz powiesz; wstań- 87 SZEF: No, no, nie ględź... Siadaj, zaczynaj. (Satyłmysz jakiś czas stroi saz, potem gra i śpiewa pieśń erzindżańską. Tłumacz podaje szefowi kartkę): W Erzindżanie śpiewa ptak, Srebro ma na skrzydłach, Ty odeszłaś, nie wróciłaś, Jakaż w tym przyczyna! SZEF (przeczytawszy kartkę, do tłumacza): Ależ nie... Śpiewa jakąś pieśń anatolijską. Czemu sam nie wyjaśnisz? Zaraz każemy śpiewać inną. (Do Satylmysza): Słuchaj, stary... SATYŁMYSZ (przerywając pieśń): Rozkazuj, beju. SZEF: Daj spokój tym pieśniom. Zaśpiewaj nam inną. SATYŁMYSZ: Jaką, beju? SZEF: Tę, za którą cię zatrzymali w kawiarni. SATYŁMYSZ: Dobrze, beju. (Stroi znowu saz i w chwilę potem zaczyna śpiewać): Jego celem — nieść szczęście narodom, Światło jego mądrości opromienia cały [świat, On kocha wszystkich ludzi biednych... Chidżraami tęskni za obliczem jego... Wszędy płyną wieści o jego wielkości, Świat spogląda na niego w zdumieniu! Każdy ból on uśmierza. Chidżraami tęski za obliczem jego,.. SZEF: To wszystko? SATYŁMYSZ: Wszystko, beju. SZEF: Czy ty rozumiesz, co śpiewasz? Co to za pieśń? SATYŁMYSZ: Stara nuta, beju. Słowa ja ułożyłem. SZEF: Ależ bałwan z ciebie! (Tłumacz szepcze coś do ucha szefowi): Mów prawćfę, kto ułożył słowa? SATYŁMYSZ: Ja, beju. SZEF: Prawdę mów, słyszysz! Nie mogłeś wymyślić takich słów. SATYŁMYSZ: Dlaczego nie mogłem? Od dwunastego roku życia składam pieśni. Zmarły mój nauczyciel Chidżaabi dał mi przewisko Chidżraami, gdy miałem zaledwie dwanaście lat... SZEF: Niech was diabli porwą, ciebie i twego nauczyciela! Czyż nie widzisz, że szerzysz jawną propagandę komunizmu? Czyż nie rozumiesz, że cię to doprowadzi do szubienicy? SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami twymi, beju.. Nikogo nie zabiłem, nic nie ukradłem, nie shańbiłem... SZEF: Lepiej, gdybyś był zabił... SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju... SZEF: Zatem całą drogę z Erzindżanu uprawiałeś tę propagandę? SATYŁMYSZ: Uchowaj Boże, beju... Nic takiego nie zrobiłem.., SZEF: Zatem w wiejskich kawiarniach, wszędzie śpiewałeś tę pieśń? Od rana do wieczora? SATYŁMYSZ: Śpiewałem i inne, beju. I tę śpiewałem. SZEF: Trzy i pół miesiąca łaziłeś po wsiach i nikt na ciebie nie doniósł! Nikt nie oddał w ręce żandarmów! SATYŁMYSZ: Za co, beju? Człowieka nie zabiłem, nic nie ukradłem. SZEF: Stul pysk! Bodajbyś zdechł! Bałwan! Bałwan! Coś nadzwyczajnego! Więc całą Anatolię przeszedłeś ze słowami: Stalin, Stalin! SATYŁMYSZ: N i e całą Anatolię, beju... SZEF: Milcz! (Szef otrzymuje jeszcze jedną kartkę, czyta). Czy ty wiesz kto to jest Stalin? SATYŁMYSZ: Niby słyszałem... SZEF: Od kogo słyszałeś to nazwisko? SATYŁMYSZ: J a k mi Bóg miły, beju, nie pamiętam od kogo... No, gdyby cię na przykład zapytano, od kogo po raz pierwszy usłyszałeś imię swego ojca, czyżbyś sobie przypomniał? SZEF: A więc Stalin nam ojcem, co? SATYŁMYSZ: Nie wiem, jak tobie, ale nam niby owszem... SZEF: Tyś przecie mahometanin. SATYŁMYSZ: Niech będę prochem pod stopami twymi, beju, nie gniewaj się... Stalin nam ojcem. W e d l e mnie, beju, Stalin to Hyzyr Alejhuselam. TŁUMACZ: Przepraszam, jakby to dokładnie przetłumaczyć Amerykaninowi — Hyzyr Alejhuselam? SZEF: A skąd ja mam wiedzieć?*Może n i e p o dobnego nie mają? Wytłumacz mu, że Hyzyr to taka nasza narodowa postać legendarna... Przychodzi zawsze ludziom z pomocą w biedzie. TŁUMACZ: Dobrze, wytłumaczę mu. SZEF (do Satylmysza): Czego się gapisz? 88 . ś SATYŁMYSZ: Nie, nic... Tak sobie myślę, : : z ten cudzoziemiec nie zna tureckiego? SZEF: A twój Stalin zna? SATYŁMYSZ (z przekonaniem): Nie ma takiego języka, beju, którego by on nie znał. Zna wszystkie siedemdziesiąt dwa języki. SZEF: Cóż ty i mnie nawracasz? SAŁTYMYSZ: Broń Boże, beju... SZEF: Czekaj! J a cię nauczę. (Tłumacz szepcze coś szefowi). Dobrze. (Do policjanta). W y prowadzić go. Zamknąć w celi — grobowcu. (Do Satyłmysza). Czy wiesz coś o tym grobowcu? SATYŁMYSZ: W Erzindżanie, beju, w meczecie jest grobowiec... SZEF: To nie taki. Będziesz miał przed nosem zapaloną tysiącświecówkę. Usiąść niesposób. Będziesz stał jak słup. Ani chleba, ani wody. Zrozumiałeś? SATYŁMYSZ: Zrozumiałem, beju... SZEF: Wyprowadzić. (Policjant wyprowadza Satyłmysza, popychając go). TŁUMACZ: Mister Smith powiada, że raczej nie warto oddawać go pod sąd. Wykorzystaliby to do swej propagandy. On mówi, że się nam nie opłaca podawać tego chłopa analfabetę za agenta komunistów. SZEF: A co mamy z nim zrobić? czterdzieści lat w grobowcu? Trzymać TŁUMACZ: Mister Smith radzi zamknąć go w domu wariatów. Mówi, że to byłby świetny dowcip. SZEF: Dom wariatów? Ano cóż. Możliwe. Niech tam siedzi póki nie zdechnie. (Wchodzi policjant). Wprowadź no naszego znakomitego pisarza. POLICJANT: Hussein Halim beja? SZEF: Tak. Mam nadzieję, że obchodzono się z nim dobrze? POLICJANT: Zgodnie z rozkazem... SZEF: Dobrze, idź. (Policjant odchodzi). TŁUMACZ: Mister Smith widzi łączność pomiędzy historią tego aszuga a rozruchami chłopskimi... Ma na myśli zagarnięcie gruntów ziemian. Mówi, że to wszystko sprzyja szerzeniu się komunizmu. Uważa, że powinny być poczynione jak najsurowsze zarządzenia przeciwko komunistom. SZEF: I właśnie w Medżylisie są już zwolennicy wprowadzenia kary śmierci za komunizm. Przełożył kolektyw literacki „Załoga Nr 1" DRUGIE WYDANIE POWOJENNE DZIEŁ SŁOWACKIEGO Wśród ostatnich osiągnięć wydawniczych dwukrotne wstęp Kazimierza Wyki przedstawiający S ł o w a c k i e g o wydanie pełne Dzieł Słowackiego stanowi jeden z naj- jako poetę postępu, rewolucji i ludu. Ze wszystkiego, większych sukcesów. co prof. Wyka ogłosił dotąd o Słowackim, ta rozprawa Pierwsze, wyczerpane już, dwunąstotomowe wydanie jest najpełniejsza, urasta do rozmiarów popularnej mowrocławskie z 1949 roku — pełniejsze od wszystkich nografii o poecie. Układ zasadniczy edycji pierwszej zachowano; był to dotychczasowych — było już godnym uczczeniem Słowackiego; wydrukowane na doskonałym papierze i w układ Gubrynowicza i Hahna uświęcony tradycją lat estetycznej błękitnej okładce zwane było niekiedy w czterdziestu, bardzo praktyczny w popularnym wydamowie potocznej „wydaniem błękitnym Słowackiego". niu zbiorowym. Rozbicie działu „Poematów" na cztery tomy zamiast trzech sprawiło, że „Beniowski" otrzymał, Wznowienie wydania jest zasługą Towarzystwa Litepodobnie jak „Król Duch", tom osobny. Względy naurackiego im. Adama Mickiewicza, Zakładu Narodowego kowe kazały „Beniowskiego" pomieścić w tomie III im. Ossolińskich, a przede wszystkim komitetu redakcyjnego pod przewodnictwem prof. Krzyżanowskiego. a pozostałe poematy dawnego tomu III — jako nie druIm wszystkim na chwałę przyznać należy, że redakcja kowane za życia poety — przenieść do tomu IV. W ten nie jest mechanicznym przedrukiem, ale nowym opra- sposób jednak poprzedził „Podróż do Ziemi Świętej", którą we wstępie do tego właśnie wydania prof. Wycowaniem naukowym. tca odczytał nie bez słuszności jako wstęp do „BeniowZnakomitym recenzentem wydania pierwszego był skego". Ponieważ jednak wzgląd na druk dzieła za żyprof. Stanisław Pigoń (Pamiętnik Literacki XXXIX); no- cia poety jest ważniejszy, przeto kolejność obraną przez we wydanie wyzyskało bardzo, wiele jego cennych wydawców uznać należy za słuszną, a nawet wysunąć uwag. by można zapytanie, dlaczego „Król Duch" (którego Tomy III i X wydania poprzedniego były zbyt wiel- pierwszy Rapsod był drukowany za życia poety) nie kie, słusznie więc rozbito je uzyskując w ten sposób poprzedza poematów „pośmiertnych". Można było natoczternaście tomów. miast w jednym tomie z „Beniowskim" umieścić fragNowością w stosunku do wydania pierwszego jest mentaryczny poemat o „Księdzu Marku", (precedensem 89 było pod tym względem Kleinerowskie wydanie „Beniowskiego" w Bibliotece Narodowej). Stosownie do uwag prof. Pigonia zmieniono kolejność poematów w tomie II: zgodnie z datami druku „Trzy Poemata" poprzedzają „Poema Piasta Dantyszka o piekle". Słuszne jest zerwanie z tytułem „Teogonia" w tomie IV; domagał się tego Pigoń; tytuł, nowy przyjął Pelc za radą Kleinera. Słuszne jest też wyodrębnienie „Poetyckich fragmentów filozoficznych". W związku ze zwiększeniem się zawartości „Pism prozą" — stanowiących już w wydaniu I-szym perłę edycji — zmienił się układ obu tomów floryanowskich w sposób bardzo celowy i rozsądny. Obfitość ich jest w drugim wydaniu istotnie imponująca. Nigdy dotąd rozproszone pisma prozaiczne — najdrobniejsze nawet notatki Słowackiego — nie były zebrane tak starannie i w tak doskonałym układzie wydane. Wyzyskano tu z wielką starannością uwagi Pigonia. Wydrukowano pominięty w edycji pierwszej list „Do Księcia A. C.". Dodano nawet rzeczy nie wskazane przez Pigonia, np. „Pisma do Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu". I to wydanie jednak nie jest jeszcze zupełne: brak paru drobiazgów, o których autor niniejszej recenzji napisze niebawem osobno. Inne tomy odpowiadają również doskonale postulatowi zupełności. Wśród „Liryków" przybyły dwa nowe wiersze nie wydane w edycji I-szej. Zasługą wydawcy jest też pomieszczenie ujęcia wcześniejszego i późniejszego „Uspokojenia" i „Odpowiedzi na Psalmy Przyszłości". Wydrukowano również w tomie I-szym przeoczone poprzednio „Przypisy i objaśnienia poety". Wśród „Poematów" przybyły — za wskazówkami Pigonia — kasprowiczowskie przekłady motta z I tomu „Poezji" i z „Lambra". W dalszym ciągu jednak brak przekładu motta z Koranu, pomieszczonego na czele „Szanfarego". Przybył — i słusznie — plan „Posielenja" i zachowane tercyny „Poematu o piekle". W opracowaniu dramatów, które najsłabiej wypadły w wydaniu I-szym, zmieniono nieco skład personalny wydawców z niewątpliwą korzyścią dla edycji. Wzbogacono wydanie o „Odmiany tekstu", niekiedy niesłusznie pominięte poprzednio.. W tomie XIII-tym, zawierającym listy do matki, dodano też przekład francuskich listów Eglantyny Pattey drukowanych tradycyjnie petitem we wszystkich edycjach listów Słowackiego. W obu tomach listów niesłychanie pożyteczny jest indeks doskonale opracowany: hasłami jego są niekiedy — podobnie jak w encyklopedii Larousse'a utwory literackie. Tom XIV zawierający listy do krewnych, przyjaciół i znajomych powiększył się w stosunku do wydania I-szego o kilka jeszcze pozycji, sięgając po raz pierwszy liczby 121. Ten tom pod względem skrupulatności w zebraniu materiału i dokładności opracowania dorównuje dwu tomom flory ano wskim. Prof. Pigoń zaznaczył w swej recenzji, że niesłuszne jest dublowanie Przedmowy do tomu III Poezyj i listu do Gaszyńskiego. -Ten ostatni został zdublowany i w II-gim wydaniu: czytamy go w Przypiskach poety do „Anhellego" (mimo rozstrzygającego zdałoby się argumentu prof. Pigonia). Oczywiście wydawca ma prawo uważać list — komentarz poety — za dalszy ciąg „Przypisów" jego. W stosunku do „Anhellego" — jedynego 90 utworu, o którym Słowacki tyle razy wypowiedział się w listach — podobne stanowisko zajął prof. Kleiner. W jego wydaniu Dzieł wszystkich „Anhelli" otrzymał specjalny Dodatek krytyczny. Ale w owym właśnie „Dodatku krytycznym" znalazł sę i list do Ujejskiego zawierający... potępienie „Anhellego". Listu tego oczywiście nikt nie będzie drukował w wydaniu popularnym. Z uwagi zaś na to, że Listy poety weszły w całości diOi wydania, może pożyteczniejsze byłoby dodanie w komentarzu krótkiego zestawienia listów, w których mowa o „Anhellim" a zrezygnowanie z dwukrotnego drukowania listu do Gaszyńskiego. Wstęp do Tomu III Poezyj wyeliminowano zaś spoJ śród tak doskonale zebranych przez prof. Floryana „Artykułów krytycznych i polemicznych" poprzestając na wydrukowaniu go wśród „Poematów". Stanowisko takie ma uzasadnienie tylko o tyle, o. ile Wstęp ten traktujemy jako przedmowę do „Lambra", bo wydanie" recenzowane w przeciwieństwie do Kleinerowskiego wydania „Dzieł wszystkich" nie stawiało sobie za cel wiernego oddania układu trzech pierwszych tomików poety. Razi pominięcie tej pierwszej autoikrytycznej rozprawy wśród artykułów krytycznych i polemicznych, bo ten zbiór ułożony jako całość przez Floryana zasługuje na utrwalenie, podobnie jak Mickiewiczowskie „Pisma estetyczno-krytyczne" mają już swoją tradycję wydawniczą i wydawca krytyczny nie wyrzuci z nich np. rozprawy „O poezji romantycznej" po to, by w tomie poświęconym poezjom oddać wiernie układ I-szego wileńskiego tomiku Mickiewicza. O tekstach wydania I-szego pisał obszernie prof, Pigoń. Prawie wszystkie jego uwagi przyjęto. Parę drobnych przeoczeń, które pozostały, to przeoczenia przypadkowe raczej. Bardzo skrupulatnie zastosował się do uwag Pigonia prof. Krzyżanowski, wydawca „Liryków" i „Króla Ducha". Dzięki temu poprawnie brzmi tekst „Chóru Duchów Izraelskich"; zrekonstruowany został tekst wiersza „Góry się ozłociły". W „Lambrze" nie znikła jeszcze I w. 132; winno być tak; , omyłka w pieśni „Kiedy myśl słowa tajemne odgadnie" zamiast „tajemną"; w „Anhellim" (w. 903) pokutuje „przyzwyczaił" zamiast poprawnego „przyzwyczajał"; wierz 33 poematu „W Szwajcarii" winien brzmieć: „W przepaść, w tęczę i w kaskadę". Jako cenną nowość powitać należy staranne poprawienie przez Marię Grabowską „Balladyny" według „manuskryptu". Zgodne to z testamentowym życzeniem poety a wobec ukrywania autografu „Balladyny" przez prof. Tarnowskiego było to przez długie lata niemożliwe. W tekście listów do matki autor recenzji upomniałby się o jedną drobną koniekturę. Oto w liście z 10 września 1831 tekst zachował się w pewnym miejscu: ,,...ne miasto"; Leopold Meyet zrekonstruował „przyjemne miasto" i ta koniuktura pokutuje we wszystkich wydaniach aż do ostatniego włącznie. Kontekst listu tego świadczy jednak zupełnie niezbicie, że może to być tylko „ogromne miasto". O doskonałości tekstowej tomów prozy i tomu ostatniego zbyteczne jest mówić. Wydawcy znakomici, docierając — o ile tylko się dało — do autografów i kolacjonując tekst z należytym Słowackiemu pietyzmem, dali tu edycję o randze ne varietur. Skromne postulaty wydania popularnego przekroczono tu w sposób świetny. Ale i inne tomy także godnie dotrzymują kroku. Grono wydawców, w którym sędziwy prof. Hahn kolegował z debiutującą Marią Grabowską, w którym za- błysły dwa prawdziwe talenty edytorskie prof. Floryana i d-ra Pelca( a wszystkimi poczynaniami kierowała wprawna ręka prof. Krzyżanowskiego) dało narodowi edycję naprawdę epokowego znaczenia. Po raz pierwszy w szacie tekstowej doskonałej lub przynajmniej bardzo niewiele odległej od doskonałości — zaw'arto pełną puściznę tak nam drogiego i bliskiego poety. Jerzy Starnawski „ZEGAR SŁONECZNY"*) Wiadomo, że Parandowski jest artystą wykształconym na kulturze antycznej i na kulturze geniuszów literatury światowej. Każdy jego utwór otacza atmosfera umiaru, harmonii klasycznej i prawdziwości wydobytej za pomocą słów jedynych, niemożliwych do zastąpienia przez inne. Słowa jego prozy ociekają poezją, w której rzeczywistość i marzenie stapiają się w jedność, czarującą czytelnika urokiem prawdziwej baśniowości i jednocześnie baśniowej prawdziwości. Alchemia słowa Parandowskiego działa na czytelnika przez długi czas po ukończeniu lektury, a przez to utrudnia intelektualne, krytyczne spojrzenie na świat przez niego zobrazowany. Sama osoba Parandowskiego w konkretnym spotkaniu, w rozmowie, wywołuje wrażenie podobne, jak jego książki. Jest tutaj, rozmawia, a jakby nieobecny, bliski i daleki jednocześnie. Wszystko wie, rozumie tak zwyczajnie, po prostu, a jednocześnie dziwi, że przecież tyle we wszystkim zagadki. Gdy snuje opowiadanie, kluczy meandrami zdarzeń, jak jego ukochany Odyss homerycki. Nawet gdy opowiada w pierwszej osobie zachowuje epicki dystans autorski wobec świata opowiadanego. A przecież czujemy, że tkwi w nim mocno i głęboko. Tu właśnie kryje się zagadka jego twórczości. Bó nie jest artystą spod znaku dla sztuki, ale nie jest także pisarzem bezpośredniego zamówienia społecznego. Jest teraźniejszy i przyszły. Praesens i futurum żyją w tematyce klasycznej i w tematyce współczesnej jego utworów oraz w misternym świecie alchemii słowa. Wiadomo: znaleźć właściwe słowo — to poznać rzecz w istocie. Poznać — to znaczy wiedzieć mózgiem, przeżyć sercem i napiąć łukiem woli do przekształcenia życia. Tylko przez żywą łączność ze wszystkim, co raduje i cierpi, poznanie obleka się w prawdę słowa. Artysta nie musi agitować wprost, ale winien rozszerzać horyzonty i ukazywać odpowiedzialne godziny człowieka wobec człowieka na słonecznym zegarze istnienia. Takie odpowiedzialne godziny człowieka wobec człowieka są przedmiotem ostatnio wydanego zbioru opowieści pod znaczącym tytułem „Zegar słoneczny". Wygląda zza jego tarczy twarz humanisty i humanitarysty, tak dobrze nam znana z poprzednich utworów. Stanowi ten zbiór jeszcze jedno ogniwo w łańcuchu dzieł, opasujących jasnym światłem wiary w człowieka glob ziemski. Bo nie chodzi tu tylko o krainę wspomnień *) Jan Parandowski: „Zegar „Czytelnik" 1953. słoneczny", Warszawa, i uśmiechów dzieciństwa, które są bezpośrednim tematem opowiadań, nie tylko o teren lwowski i czas sprzed pierwszej wojny, w którym dzieją się opowiadane zdarzenia. Rzeczy te dzieją się wszędzie i w każdym miejscu szerokości i długości geograficznej. Parandowski nie znosi patosu, nie ulega sentymentowi, nie fantazjuje, ale zwyczajnie trzyma się ziemi i spraw ziemskich, w których tak wiele spostrzega dziwności i tak wiele spraw do rozwiązania. Sprawy do rozwiązania stawia nie wprost, ale pośrednio, przez konsekwencje wynikające ze zdarzeń opowiadanych. Rządzi nim temperament refleksyjny. Pisze, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie, tak wyglądała starożytna umysłowość w mitach greckich, tak oto w czasach modernizmu Oskara Wilde'a, tak znowu rósł i dojrzewał polski inteligent twórczy w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku". Trzynaście opowiadań, każde pod innym tytułem, związał autor wspólnym tematem o mijającym czasie narastania człowieka w dziecku. Opowiadania te, jako całość, stanowią jakby przed-opowieść do wydanej w roku 1936 powieści o „Niebie w pomieniach", w której dojrzewający młodzienic w trudzie wewnętrznym i w walce z środowiskiem kształtuje swój pogląd na świat i wobec zagadek bytu. „Słoneczny zegar" i „Niebo w płomieniach" tworzą razem jedną całość, obrazującą charakterystyczny portret dziecka, a potem austriackiego Lwowa. Opowieści „Słonecznego zegara" noszą wyraźne piętno autobiograficzne, są retrospekcją w krainę własnego dzieciństwa. Dobrobyt materialny bohatera opowieści ogranicza jego krąg doświadczeń życiowych i skierowuje rozwój duchowy ku wewnętrznym przeżyciom, bez konfliktów, narzuconych koniecznością walki o byt, jak to się dzieje u jego lwowskich rówieśników ze środowiska proletariackiego z powieści Jana Brzozy pt. „Dzieci". Dzięki tym okolicznościom opowiadania Parandowskiego nie posiadają barw ostrych i szorstkich, lecz pastelowe, miękkie, choć wyraziste i prawdziwe. Pogłębia tę pastelowość dystans czasowy wspomnień, jako metody opowiadania sposobem epickim według kolejności wydarzeń, bez sztuczek kompozycyjnych, mających na celu intrygę. Dyskrecja autora, malującego wyobraźnię wspomnień samego siebie, jako bohatera opowiadań, ma ten skutek, iż zapominamy o autorze, a chłoniemy żywot dziecka z zachwytem nad trafnością odtworzonych stadiów jego przebudzeń duchowych. Niewątpliwie jest tu idealizacja wspomnień, ale pokrywa 91 się ona z obiektywnym światem dziecka ze środowiska dostatku materialnego; obraz przedstawiony odpowiada rzeczywistości i pod tym względem opowiadania te należą do gatunku realistycznych. Prostota zwyczajnego, a jednocześnie wytwornego słowa, użytego dla nazwania właściwych treści, pogłębia ów realizm, dzięki któremu wiadomości poznawane o grupach społecznych (rodzina, kamienica, szkoła) narastają w oczach czytelnika coraz jaśniej, mamy tu jednak do czynienia przede wszystkim z problematyką psychologiczną, mniej <— ze społeczną. Tak samo zresztą wyglądały te sprawy w powieści „Niebo w płomieniach". Najważniejszym problemem obydwu tych utworów jest właśnie problem psychologiczny narastania osobowości, ściślej mówiąc, osobowości twórczej, którą autor widzi w każdym człowieku, tylko w niejednakim natężeniu. Pogodną prostotę, nawet w przedstawieniu zdarzeń bolesnych, uzyskuje autor dzięki subtelnemu humorowi, rozłożonemu pół-uśmiechem, harmonijnie, we wszystkich opowiadaniach; dopiero w ostatnim opowiar daniu pt. „Tableau" spotykamy się z uśmiechem ironicznym i złośliwym, który słusznie znajdzie szersze zastosowanie w „Niebie w płomieniach". Chociaż poziom artystyczny opowiadań ^jest równy — z regionów klasycznego umiaru, to jednak na czoło wysuwają się: „Fonograf", „Niebieskie rachunki", „Lolo", „Złota nić" i „Powrót bajek". Zagęszczenie realiów, objętych światłem humoru, przy tematyce tragicznej, nie spostrzegalnej prawie przez bohatera dziecko, a przeżywanej ex-post przez opowiadającego, który był ongiś tym dzieckiem, daje w rezultacie gatunek utworu zupełnie nowy, który chętnie nazwałbym nokturnem balladowym. Prawda i cudowność, pogodny humor, dziecięca niefrasobliwość, a w głębi, wewnątrz — nagi tragizm śmierci, która przemawia, dzięki genialnemu wynalazkowi fonografu, głosem życia zza grobu: „Nad ostatnim słowem (głosem dawno zmarłej babki bohatera) zawirowały (z wałka fonografu) jakieś szumy, rzekłbyś skrzydło bijące powietrze, a potem coś zamknęło się z trzaskiem -— drzwi, albo wieko". Tym jedynym, nie do zastąpienia wyrażeniem „drzwi — albo wieko" autor zamknął prawdę o śmierci. „Niebieskie rachunki" — to poemat o poezji, o słonecznym zegarze wizji twórczej, to niejako credo odnowionej „Romantyczności" Mickiewicza: „Nie policzę was wszystkich, którzyście zatrzymywali moją dziecinną wyobraźnię, nie znającą innych prócz niebieskich rachunków — pyszni lub opuszczeni dworacy i pachołcy urojeni. Ścigani pogardą, lub gorszą od niej litością, odtrącani miedziakiem, lub zeschłym chlebem, gdy wam głód przypomniał o pospolitym życiu, nieustraszeni w swej niepodległości, wyłamaliście się zawsze w porę, by strojem, , wyrazem twarzy, gestem, słowem, zaniepokoić rozsądek, idący na poobiedni spacer. Dla mnie ów zdrowy rozsądek był wcielony w parę zażywnych, rumianych i sytych mieszczuchów, która szła trzymając się pod ręce i kołysząc na krótkich nogach, jak żywe wahadło równowagi świata". Opowiadanie pt.: „Lolo" jest krzykiem autora o świat bez wojen, jest elegią na temat miłości bliźniego, nędzarza i gruźlika z zaułków żydowskich, marzącego 0 zabiciu wojny, jest protestem przeciwko zbrodniczej głupocie ludzkiej, jest wezwaniem do organizowania pokoju przez ludzi wynalazków i ludzi dobrej woli. „Złota nić" znowu to ilustracja do przypowieści ewangelicznej o ptakach i ludziach bezdomnych: „Mówi się... mówi się tak: Lisy mają swoje jamy i ptaki niebieskie swoje gniazda, a Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę skłonił. Czy o tym myślałeś?". Autorowi nie chodzi tu o miłosierdzie i litość przygodną, woła on wargami żarliwymi o realizację zorganizowanej walki z nędzą i wyzyskiem, o urzeczywistnienie Syna Człowieczego w ziemskim bytowaniu. I wreszcie „Powrót bajek", wspaniała, prześwietlona słonecznym humorem nowela społeczno-psychologiczna o tematyce łącznej baśni z rzeczywistością, z życia pierwszej klasy gimnazjalnej, napełnionej dziećmi kontrastowo różnych środowisk społecznych. Chłopak ze wsi wchodzi w świat kultury za pośrednictwem bajek 1 baśni, a chłopak z miasta dowiaduje się po raz pierwszy, że „u nas na wsi za kwaterkę nafty płaci się w sklepiku jedno jajko... bo w domu nie ma pieniędzy. Taka była między nami wymiana: za moje bajki on mi płacił prawdą życia". Zacytowane zdania są pointą społeczno - psychologiczną tej noweli. Zdarzenie wewnętrzne stanowi punkt kulminacyjny humorystycznie potraktowanego tła środowiska szkolnego, jako wycinka zróżnizowań społecznych czasów sprzed 1914 r. W noweli tej narodził się w naiwnym dotąd dziecku — człowiek społeczny, który mając za narzędzie piękne słowo, zbuduje zegar słoneczny dla odmierzania odpowiedzialnego czasu w atmosferze doznań estetycznych ku wspólnemu pożytkowi ludzi. Feliks Araszkiewicz „CZARNA WIOSNA"*) Niedawno ukazała się w sprzedaży „Czarna wiosna" Józefa Nikodema Kłosowskiego, autora powieści „Jarzmo", „Mgła", „Walka z aniołem" i innych. Treścią „Czarnej wiosny' 'jest życie ucznia gimnazjalnego, wegetującego w nędzy wraz z matką i bratem (rzecz dzieje się w okresie przedwojennym). Warunki, w jakich żyje, wytwarzają w nim właściwe poczucie ówczesnych stosunków społecznych. Świadome rozpoczęcie walki z nimi przyjdzie po upły- 92 wie dłuższego czasu, kiedy dorastanie i dojrzewanie poprzez głód, upokorzenia i sui generis „grzechy dzieciństwa" wykształcą się w zrozumienie buntowniczej postawy społecznej. Gdy Rodak, bo takie jest nazwisko bohatera powieści, mający w sobie coś ze Szczęsnego Bidy, choć bez jego zawadiackiej fantazji, niesie pacz') Józel Nikodem telnik, 1953. Kłosowski: „Czarna wiosna", Czy- i: to akt ten jest jakby egzaminem, po którym i - : f i ; - i inne, a uczeń usunięty z reakcyjnej szkoły - - i i i rewolucyjną maturę i stanie się wiernym bojow: ł em sprawy, za którą w więzieniu zginął jego ojciec i i której żyje jego brat. Utworowi nadał autor formę autobiograficzną. Wątek -igo jest jakby wspomnieniem własnych przeżyć — słowa włożone w usta Franciszka Rodaka mają jakby charakter wyznań osobistych. Metoda taka ma tę zaletę, że bezpośrednio wprowadza czytelnika w klimat książki i każe mu przyjąć treść jako wynurzenie z pierwszej ręki. A tok opowiadania jest wartki i potoczysty, przeto przykuwa silnie uwagę. Kłosowski nie psychologizuje, nie stara się analizować stanów uczuciowych bohatera, nie poddaje ich żadnej próbie dialektycznej. Jego metoda jest inna. Kreśli proste obrazy, które swą pozornie niewyszukaną formą starają się najkrótszą drogą chwycić czytelnika za serce. Ten szereg obrazów, tworząc logiczną powieściową całość, wyróżnia się wielką różnorodnością. Każdy z nich ma jakby charakter noweli, samodzielnego opowiadania, mającego swój własny sens i swoją własną końcówkę. Wyodrębniony z tego szeregu mógłby żyć samodzielnym literackim życiem. Niektóre z nich mają kapitalne zacięcie. Gdybyśmy dobrze przeanalizowali „Czarną wiosnę", to byśmy się doszukali różnych związków ze znanymi pozycjami literatury powszechnej. Ale związki te są wysoce szlachetne. Odnaleźć by można i wpływ Prusa i Lwa Tołstoja i Mikołaja Ostrowskiego. Wpływy te nie stanowią reminiscencji. Są raczej udowodnionym pokrewieństwem nie tyle tematycznym, ile stylowym. Dotdają one książce Józefa Nikodema Kłosowskiego barwy i smaku. Tytuł jej, „Czarna wiosna", będący formalnym zapożyczeniem tytułu jednego z utworów poetyckich Antoniego Słonimskiego, stwarzał konieczność wylegitymowania swego rodowodu w sensie usprawiedliwienia jego użycia. Trudność tę autor pokonał całkowicie. Zapożyczenie zostało usprawiedliwione treścią książki. Mimo dramatycznej treści „Czarna wiosna" owiana jest pociągającą młodzieńczą pogodą. Jest jasna i prosta. Może tylko obraz szkoły, do której uczęszcza bohater powieści, jest zbyt pesymistyczny i ponury. Szkołą przedwojenna, będąca produktem systemu kapitalistycznego, miała niewątpliwie swoje ciemne strony, ale wśród ludzi na jej żywą treść się składających były szlachetne serca, wrażliwe na niedolę społeczną i rozumiejące anomalia ustroju. Kłosowski potraktował tę szkołę schematycznie z założenia. Powieść Józefa Kłosowskiego jest interesująca z wielu względów —• stanowi ona ciekawe powiązanie z jego poporzednimi pozycjami oraz daje rzut na literacką ewolucję autora. Wacław Gralewski „OPOWIADANIE INDYJSKIE"*) Nakładem Wydawnictwa „Pax" ukazała się książka Jerzego Krzysztonia pt. „Opowiadania indyjskie". Jest to debiut prozatorski młodego autora, debiut bardzo interesujący i udany, chociaż zbiór ten nasuwa szereg refleksji, uwag i nieraz nawet zasadniczych zastrzeżeń. Przede wszystkim już sam poziom poszczególnych .opcwiadań jest różny. Obok stron dobrych, a często wręcz znakomitych, tom Jerzego Krzysztonia zawiera i miejsca wyraźnie słabe, niedociągnięte i surowe. Trzonem „Opowiadań indyjskich" jest nowela „Tama", zajmująca prawie połowę zbioru. I tutaj właśnie możemy najlepiej poznać wszystkie blaski i cienie bezsprzecznego zresztą talentu J. Krzysztonia. Akcja tego opowiadania rozgrywa się w zapadłej, biednej i zagłodzonej wsi w dalekich Indiach, dokąd powraca z wojny jeden z bohaterów spod Monte Cassino, Prasad, syn miejscowego chłopa, by zaraz na wstępie stwierdzić, że jego najbliżsi padają z głodu i wycieńczenia. Prasad stara się pomóc swoim i sąsiadom, lecz niebawem rozumie, że wpadł na dno otchłani, z której trudno mu będzie znaleźć jakieś rozsądne wyjście. Pola spala susza. I ludzie tak, jak i rośliny, są mdli i spragnieni. Za to, za kamienną tamą rozciągają się bogate urodzajne łany maharadży, który kazał zamknąć śluzy, by ani kropla życiodajnej wody nie spadła na chłopskie wysychające zagony. Po uroczystym pogrzebie prababki Aruny, tłum runął w stronę rzeki, chcąc rozwalić przeklętą tamę, znieść ją, jak wielkie zło z po') Jerzy Krzysztoń: „Opowiadania „Pax", Warszawa 1953, str. 237. indyjskie", Wyd. wierzchni ziemi. Prasad, żołnierz spod Monte Casino, jest na czele. Razem z kowalem wiodą biedotę do szturmu. Ale zdała słychać grzmot wystrzałów. Zaczyna się akcja policji, tratującej głodnych, wynędzniałych pariasów. Na razie zryw ten zakończył się klęską, ale prędzej czy później powstaną głodne, sponiewierane masy, by raz na zawsze obalić tyranię książąt i brytyjskich kolonizatorów... Autor z dużym realizmem przedstawia nędzę pariasów. Ich biedę, wycieńczenie, bezdomność i bezgraniczną krzywdę. Są w „Tamie" sceny naprawdę mocne, wprost wstrząsające w wyrazie, takie, jak: głód całej gromady, skazanej na wymarcie, zachowanie się bezbronnych dzieci, dotkniętych czerwonką, szamotanie się Prasada, szukającego przed śmiercią miłości, ciche cierpienie matki czy pogrzeb prababki Aruny. Specjalną wymowę ma rozprawa z poborcą, symbolizującym cały ustrój kolonialny. J. Krzysztoń z prawdziwą siłą i dojrzałą wnikliwością maluje duszę swoich bohaterów. Jego ludzie są nam bliscy i naprawdę żywi, bez cienia pozy czy sztuczności. Tragedia zagłodzonej wsi przejmuje czytelnika. Budzi w nim bunt i pragnienie walki o lepszy, sprawiedliwszy ustrój na świecie. Wrażenie to potęguje język „Opowiadań indyjskich", piękny, wypracowany i bogaty. Dotyczy to przede wszystkim samej narracji. Ale „Tama" ma też i swoje cienie. Autor nieraz zapomina, że jego bohaterowie żyją pod obcym niebem Indii. Jego chłopi mówią językiem pełnym wyrazów zaczerpniętych z naszej, polskiej gwary. A często i tak 93 czują i myślą. Np.: „Jest krzepa w narodzie?", „mój kumie", niechaj mu „świeci światłość wiekuista". Toteż nic dziwnego, że tu i ówdzie Indie z „Opowiadań indyjskich" przypominają Polskę. A to odbarwia nam obraz tego dalekiego kraju, pomniejsza wrażenie. Wadą tomu są też zapędy naturalistyczne autora. Opis funkcji fizjologicznych często rozbija niejedną doskonale skomplikowaną scenę i płoszy znakomicie uchwycony nastrój. Tam, gdzie autor odstąpił od tego eksperymentu (w drobnych opowiadaniach), sprawa wygląda daleko lepiej i prościej. Krótkie „Wspomnienie indyjskie" jest piękne i wzruszające w swej bezpośredniości i głęboko ludzkim wydźwięku. Do najsłabszych w zbiorze zaliczyłbym dość sztuczną „Powiastkę o przewoźniku" i mało pogłębiony szkic pt. „Ojcowska koszula", gdzie znalazłby się materiał na całą powieść. Wszystkie opowiadania Jerzego Krzysztonia łączy jedna wspólna więź: głębokie ukochanie człowieka i to bez względu na rasę czy religię. I ta właśnie nuta nadaje „Opowiadaniom indyjskim" specjalny charakter. Z każdej strony tego tomu wyziera twarz cierpiącego, pokrzywdzonego brata, człowieka wyzutego z praw i sponiewieranego przez ustrój kapitalistyczny. Zbiór opowiadań Jerzego Krzysztonia jest zadatkiem nieprzeciętnego talentu. Świadczy o tym choćby niemal zupełna dojrzałość artystyczna kilku utworów, wchodzących w skład tomu. „Opowiadania" poprzedza wstęp A. Gołubiewa. ink. „WIERSZE I OBRAZY"*) Zdetronizowanego króla Faruka pytano niedawno, dlaczego nie lubi poezji. „Wiecie co?" — odpowiedział — „Poezja dla ludzi o słabych nerwach jest tym samym, co, ciastka dla osób chorych na żołądek". Król Faruk nie był na pewno nigdy w wielkiej paryskiej sali „Mutualite". Przed czterema laty w tej właśnie sali na zebraniu obrońców Pokoju, w obecności kilku tysięcy osób Paul Eluard zaczął czytać swe wiersze. Czytał je dość niespodzianie, gdyż w ostatniej chwili przyszło mu zastąpić nieobecnego mówcę. Czytał głosem cichym i jakby przygaszonym,'z lekkim drżeniem rąk, w których trzepotały się kartki. Wiersze nie były łatwe. Ale w tej sali, nabrzmiałej entuzjazmem i wolą walki, na zebraniu robotników i młodzieży, poezja Eluarda zabrzmiała tak mocnymi tonami, że do dziś pamiętam jednomyślny zachwyt i to uniesienie radości, jakie dać może prawdziwie artystyczne przeżycie. Czy była to przede wszystkim sprawa odbioru, a więc słuchaczów, na pewno nie zatroskanych o swoje nerwy? Myślę, że rację miał czeski poeta Nezval mówiąc: „Najlepsza definicja liryki brzmi następująco: jest ona zmaganiem się jednostki z wielkimi problemami swego czasu". Pisarz musi — jeśli chce być godny tego imienia — dźwigać na sobie poczucie odpowiedzialności. Dla poety to poczucie jest jeszcze mocniejszym nakazem sumienia, bo przecież słowo poetyckie nie jest niczym innym, jak słowem ustokrotnionym, spotęgowanym. Problem odpowiedzialności poetyckiej był zasadniczym zagadnieniem poprzedniego tomu Tadeusza Różewicza („Czas, który idzie", Czytelnik 1951). Zaczynał on wtedy od ostrej samokrytyki; mówił o głosie, który „łamie się w suchej krtani jak trzcina", wyznawał: Stare wiersze opadają ze mnie o nowych nie śmiem jeszcze marzyć. Ale już składał obietnicę; Ja człowiek pobity w tej wojnie jak drzewo i trawa *) Tadeusz Różewicz: „Wiersze i obrazy". Czytelnik 1952. Okładkę projektował Andrzej Heidrich. Str. 56. Red.: Jerzy Lisowski. 94 ja wyziębiony jak podziemia kościołów ja dół pełen wspomnień a jedne leżą na drugich stworzę dla was obraz nowy pożywny i pełen ciepła. Tom obecny — „Wiersze i obrazy" — jest pięknym sprecyzowaniem skomplikowanej sprawy. Nurtujący Różewicza dramat poetyckiej odpowiedzialności można analitycznie rozszczepić na kilka składników. Pierwszym z nich jest przekonanie o konieczności artystycznego pogłębiania swych wizji. Tytuł tomu brzmi: „Wiersze i obrazy", a zróżniczkowanie to nie wydaje mi się czymś przypadkowym. Ogromna praca i wysiłek, podjęty przez poetę, polega na przetwarzaniu surowych wizji — obrazów w dokłaanie skonstruowany wiersz: Nie piszę wierszy garść słów obracam z trudem jak w żarnach pisze Różewicz w utworze zatytułowanym „Nie wiersz". Ale jest i druga strona owego problemu. Daje jej wyraz poeta w sposób programowy w utworach takich, jak „Poetyka" czy „Pragnienie": Rozpadają się słowa którym odjęto miłość. Bez niej nasza pieśń jest jak brzęk owadów jak barwa woskowych owoców jak wrzask mosiężnych blach jak krzyki pijanego jak milczenie przedmiotów. Pieśń bez miłości jest martwa odwróci się od niej lud obojętny i surowy. • Jaka to jest poezja bez miłości? Taka, która upojona własną siłą kojarzenia obrazów, pojmuje swe zadania jako rozkosz upajania się samą •P - kołorów i światła, a nie zmaganie z wielkimi pro•:>j•iiir: epoki. ? Doewricz tłumaczy to w sposób jasny, podając za Bnykład własne poprzednie przeżycia: Myślałem że słowa są lekkie jak puch lśniące jak jedwab krągłe jak kolana dziewczyn beztroskie jak głosy ptaków myślałem że posłuszne przybiegają na każde wezwanie że można układać z nich obrazy których wieloznaczność kryje w sobie bogactwo. Otóż to był błąd, gdyż nie wieloznaczność, lecz precezyjna jednoznaczność stanowi prawdziwe bogactwo i prawdziwą drogę do wzbogacenia naszej wiedzy o świecie: Były w moim życiu słowa pożegnania i słowa nienawiści a potem słowa miłości a potem widziałem wydrapane na więzienuym murze słowa nadziei. «- Tylko tak jednoznacznie pojęte słowo poetyckie może trafiać do całego narodu, a więc stać się naprawdę pożyteczne. To jest jakby trzeci odcień owego złożonego problemu poetyckiej odpowiedzialności: problem komunikatywności. W wierszu „Pragnienie" mówi Różewicz: Chciałbym dziś mówić tak barwnie i jasno by dzieci biegły do mnie jak do parku co w słońcu stoi i światło ma w sobie Chciałbym dziś mówić tak ciepło i prosto by starzy ludzie czuli się potrzebni. Tak odnajduje poeta drogę do pieśni, która jest pełna miłości do ludzi i wiary w ludzi. Gromada ma oblicze jasne, dobre, szerokie aGh szerokie nie objęte. Westchnienie gromady jest jak westchnienie świata. Radość gromady jest ogromna jak słońce. Z tego przekonania rodzą się zachwyty poetyckie nad „Rzeką światła", jaka powstała w małej wiosce słowackiej, — w mroku, gdzie dotychczas nic się nie działo. W tym nastroju układa się obraz wzniesiony na chwałę Chińskiej Armii Ludowej, której oddziały idą naprzód w Tybecie. I z tej bardzo konsekwentnie pojętej potrzeby powstają też wiersze oburzenia i walki, jak dźwięcząca strofami Garci Lorki przepiękna ballada o zniszczeniu malajskiego miasta Yenderan, czy poemat o śmierci rozstrzelanego przez hitlerowców Gabriela Peri. Ty wiesz, że jestem ale nie wchodź nagle do mego pokoju mogłabyś zobaczyć jak milczę nad białą kartą. Czy można pisać o miłości słysząc krzyki zamordowanych i pohańbionych czy można pisać 0 śmierci patrząc na twarzyczki dzieci. Nie wchodź nagle do mego pokoju. Zobaczysz niemego 1 skrępowanego świadka miłości która zwycięża śmierć. Miłość zwycięża śmierć, „niemy i skrępowąny" świadek — poeta, właśnie dzięki poczuciu /wielkości zjawisk zdobywa siłę i wolność. ' Wojciech Natanson ..O SZCZĘŚCIU"*) Siłą, która mobilizuje wewnętrznie Annę Kamieńską, jest wielkie ukochanie człowieka. Wyraz osobisty tego ukochania znajduje w głębokiej miłości ku dzieciom własnym. Kamieńska jest matką, której miłość macierzyńska staje się akcentem życia i przybiera formę głębokiej wypowiedzi poetyckiej. Dla uczuć swoich szuka syntezy i dlatego w wierszu zatytułowanym „Mową prostą" woła: „Kochający wszystkich krajów łączcie się". Mimo że pozornie na zawołaniu tym cięży z lekko odcień barokowej trawestacji, słowa te mają ożyw') Anna Kamieńska: „O szczęściu" telnik", Warszawa, 1952. 1949—1951 „Czy- czy dech. Ależ to takie proste, aż dziw, że ktoś dotąd tego nie spostrzegł i nie powiedział. Dostrzegła i powiedziała Anna Kamieńska. Z uczuć macierzyńskich wyrasta postawa społeczna, która wykształca się w świadomy program walki o pokój i przyszłe niezamącone szczęście wszystkich ludzi. Dlatego przekonuje i pociąga silnie czytelnika tytuł zbiorku poetyckiego Kamieńskiej — „O szczęściu". Tak, droga do szczęścia jest prosta, acz niełatwa, ale zboczyć z niej nie można, bo stanowi oś wszelkich ludzkich poczynań. I tą prostą, ale wielką ideą, zwierającą społecznie, 95 przesiąknięta jest cała książka poetki. Podsumowawszy wszystko Kamieńska staje zdecydowanie na pozycjach obozu walki o pokój i sprawiedliwość społeczną. Ponura przeszłość nie- kazi strof autorki „O szczęściu" pesymizmem. Wierzy w zwycięstwo dobra, rozumiejąc konieczność oderwania się od goryczy własnej: ,,..i mieć idee większe niż pamięć o trumnie". nad cierpienie i cele większe wiedzenia się. Próba ta, acz stanowi osiągnięcie samo w sobie, rozpryskuje się w licznych lirycznych skojarzeniach, mających charakter poetyckich dygresji. Bo mimo pozorów Kamieńska jest przede wszystkim lirykiem i toi lirykiem czystej krwi. J e j próby zobiektywizowania swych twórczych podniet, nadania im kształtu ścisłej formuły uwodzą tylko powierzchownie. W rzeczywistości przemawiają bezpośrednio do czytelnika, wymijają stacje jego rozumu. Słowa te trącają w strunę bohaterską i są jasną i niewątpliwą deklaracją wyjścia z kręgu osobistych doznań i związania się ze zbiorowością i jej losami. Stanowią jakby hasło heroicznegoi uniwersalizmu, wyrażonego mową poetycką. . Patrząc na tych, co z różnych stron świata ściągają (mowa o Kongresie Pokoju) wiedzeni gwiazdą pokoju, poetka pisze: „Przynoszą w zmarszczkach słońce swoich horyzontów, krajobrazy ojczyste i skwarne i śnieżne". Tom „O szczęściu" zawiera większy utwór o zasięgu poematu, zatytułowany „Joliot". Kamieńska stara się w szerszych kręgach artystycznych umieścić obrazy i uczucia twórcze nurtujące jej osobowość. Sztuka w nich swej generalnej linii poetyckiej, syntezy wypo- W tym pozornie spokojnym obrazie jest szum morza i wichrów. I taka właśnie jest twórczość Anny Kamieńskiej, która „słońce swoich horyzontów" niesie w przyszłość wierząc głęboko w zwycięstwo idei. Wacław Gralewski POCISK I SŁOWO" *) Po sześciu latach od ukazania się „Godziny poezji" Seweryn Pollak, świetny tłumacz poezji rosyjskiej, wystąpił z drugim zbiorkiem wierszy oryginalnych pt. „Pocisk i słowo". Tytuł książki zaczerpnięty z tytułu utworu, który ją otwiera, ma widocznie charakter programowy, pragnie nakreślić linię drogi poetyckiej, na którą wstępuje autor. Jego słowo skupiające w sobie „wolę tysięcy" ma mieć siłę pocisku i to nie tylko wtedy, gdy „z czcionek się wydziera milionów pragnieniem słowo jak pocisk: pokój", ale w ogóle w dzisiejszej walce o lepsze, sprawiedliwsze życie. Takie sugestie nasuwa ten tytuł czytelnikowi, który nie poznał jeszcze treści książki. I tytuł ten dezorientuje, czego nie było w „Godzinie poezji'. Kojarzą się nagłówki w zbiorkach poetyckich innych poetów, tak różnych swą psychiką od Pollaka: „Słowa we krwi", „Bagnet na broń". Pocisk, zatem siła burząca, ruch, dynamika. A tymczasem wiersze Pollaka są w ogromnej większości refleksyjne, na tym polega ich specyfika i urok, w nich jest najmocniejszy i najbardziej przekonywa (nawet piękny, choć dezorientujący wiersz tytułowy jest typowo refleksyjny). Tam, gdzie słowo jego pragnie być pociskiem, przeważnie nie osiąga zamierzonego efektu i zamienia się w retorykę. Nikt mnie nie przekona, że dysonans w ślicznie zaczynającym się utworze „Antyelegia" jest szczery, a jeśli tak, świadczy to o neurastenii poety. Nie wyobrażam sobie, aby Marchlewski na przykład, ') Seweryn Pollak: „Słowo Czytelnik", 1952, str. 64. 96 i pocisk", Warszawa, odbywając swoje samotne wędrówki po Tatrach, poczytywał sobie za kwietyzm rozkoszowanie się pięknem natury i by w takiej chwili odprężenia niezbędnego dla każdego człowieka (a zwłaszcza dla człowieka czynu i walki) musiał myśleć o krzywdzie społecznej i wólce klasowej. Żywiioi refleksji panuje przemożnie w twórczości Pollaka i manifestuje się nieraz w urzekająco pięknych wierszach, jak np. „Tracki grobowiec", „Godzina życia" czy „Powrót młodości". Ale oto wśród utworów tego rodzaju —- unikat, niespodzianka, prosta i ujmująca bezpośredniością uczucia ojcowskiego „Kołysanka dla Joasi". W poezji znawcy, miłośnika i tłumacza poezji rosyjskiej zadźwięczą czasem jej pogłosy. Nie podważają one w niczym oryginalności Pollaka, gdyż są bardzo dalekie, nie każdy je dostrzeże, a koligacje są zaszczytne. Ale przyjemnie wytropić czasem Błoka (w pierwszej części „Hamleta" i w „Warszawie") czy Bagrickiego w „Radiszczewie". A znów „Ocaleniu", bodajże najpiękniejszemu wierszowi w zbiorku, p a t r o n u j e lozański Mickiewicz. W utworze „Szczecin" autor, transponując na język poetycki wypowiedź jednego z robotników pod adresem poetów, powiada: „Chcemy, ażeby słowa wasze dochodziły do nas nie jak surowe bryły, lecz by rozpalały żarem każdego z nas". Wiersze Pollaka nie rozpalą żarem. Ale przeciętnemu czytelnikowi dadzą wiele materiału do myślenia, a prawdziwy smakosz poezji z rozkoszą zanurzy się w rzeźwiącym chłodzie ich urody. kaj KRONIKA KULTURALNA LUBELSZCZYZNY Z PRACY LUBELSKIEGO ODDZIAŁU Z.L.P. C idział Lubelski Z.L.P. liczy obecnie 22 członków, z których 10 jest rzeczywistych: są to kol. kol. Feliks Araszkiewicz, Maria Bechczyc-Rudnicka, Konrad Bielski Włodzimierz Chełmicki, Eugeniusz Gołębiowski, T .\"acław Gralewski, Anna Jakubiszyn, Kazimierz Ane Jaworski, Józef Nikodem Kłosowski i Helena Piatta. Y. skiad nowego zarządu, wybranego w końcu września ub. r. wchodzą: Konrad Bielski jako prezes, K. A. Jaworski — wiceprezes, Wacław Gralewski — sekretarz, Helena PJatta — skarbnik i M. Bechczyc-Rudnicka — członek zarządu. Oddział pracuje w dwóch sekcjach literackich: twórczości óryginalnej, obejmującej prozę, poezję i krytykę literacką, i przekładowej. Przewodniczącym pierwszej sekcji, do której należą wszyscy członkowie Oddziału, jest K. A. Jaworski — drugiej M. BechczycRudnicka, kierująca jednocześnie pracą zespołu tłumaczy „Załoga Nr 1". Przv Oddziale istnieje Koło Młodych liczące 22 członków. Opiekuje się nim z ramienia zarządu kol. A. Jakubiszyn. Zebrania sekcji twórczości oryginalnej odbywają się dwa razy, przekładowej—raz w miesiącu. Część członków sekcji przekładowej (kol. kol. Araszkiewicz, Bechczyc-Rudnicka, Bielski, Gralewski i K. A. Jaworski) pracuje w zespole tłumaczy „Załoga Nr 1", który jesienią ub. roku powiększył liczbę dokonanych dotąd wspólnie przekładów a jedną pozycję; jest nią sztuka Nazima Hikmeta „Opowieść o Turcji". Od październiki ub. roku do chwili obecnej (kiedy działalność sekcji jest już zawieszona na okres letni) odbyło się 14 posiedzeń Sekcji Twórczości Oryginalnej: trzy z nich miały charakter organizacyjny, jedno przeznaczone było na ocenę poprzedniego numeru „Kameny", pozostałe poświęcono pracom oryginalnym kolegów, — omawiano na nich powieść Eugeniusza Gołębiowskiego „Kronika Imć Pana Woyszy" (obecnie tytuł zmieniony — „Kronika Ponikowska"), szkic literacki Feliksa Araszkiewicza „Pozycja Zygmunta Niedźwieckiego w naturalizmie polskim", przekłady z Goethego Stefana Zarębskiego, poemat Konrada Bielskiego ,,38 równoleżnik", essay'e Konrada Eberhardta ,,W kręgu miniatury literackiej (o moralistach francuskich) i „Dziwna zabawa współczesności" (o Rcger Vailland'zie), nowe wiersze Zygmunta Mikulskiego, wstęp A. Jakubiszyn do „Turcarefa" Lesage'a i jej broszurę o Stendhalu, nowelę Zbigniewa Jakubika, „Opowiadania indyjskie" Jerzego Krzysztonia. Z wymienionych tematów największe zainteresowanie wzbudziła proza E. Gołębiowskiego i J. Krzysztonia oraz poemat K. Bielskiego. Sekcja przekładów odbyła 6 zebrań (jedno organizacyjne, trzy odbyły się łącznie z sekcją twórczości oryginalnej). Tematy: tłumaczenia S. Zarębskiego drobnych wierszy Goethego, „O przekładach poetyckich" referat K. A. Jaworskiego, fragmenty tłumaczeń H. Platty książki Laffitte'a „Ceux gui vivent", poemat Majakowskiego „Człowiek" w przekładzie K. A. Ja- worskiego i tłumaczenia poetyckie z różnych języków B. Zyranika. Kolo Młodych przy Lubelskim Oddziale ZLP, przejawiało w rb. żywszą działalność. Na zebraniach omawiano wybitniejsze pozycje z współczesnej literatury polskiej (np. „Pamiątkę z Celulozy" Newerlego) i oceniano prace członków Koła. Do ożywienia działalności Koła Młodych przyczynił się w dużym stopniu jesienny konkurs rekrutacyjny, (który dał w wyniku dopływ nowych członków), Zjazd w Oborach i nawiązanie kontaktu z Warszawskim Kołem Młodych, którego przedstawiciele dwukrotnie przyjeżdżali do Lubelskiego. Wraz z nimi przybył w marcu i Jerzy Andrzejewski, który miał odczyt z zakresu literatury współczesnej w auli KUL-u. 14 marca rb. odbyło się nadzwyczajne zebranie Oddziału i Koła Młodych, zwołane z powodu zgonu Józefa Stalina. Po wysłuchaniu przemówienia prezesa K. Bielskiego uchwalono następującą rezolucję: „Zebrani w dniu 14 marca 1953 r. członkowie Lubelskiego Oddziału Z.L.P. oraz członkowie Koła Młodych wyrażają głęboką boleść z powodu zgonu Józefa Stalina, wodza postępowej lu'dzkości, wielkiego chorążego .pokoju. Wierzymy głęboko, że dzieło jego nauki i drogowskazy pozostaną dla nas podstawą w walce.o najszczytniejsze ideały ludzkości, a szczególnie w naszej pracy nad budową socjalistycznej kultury w Polsce Ludowej". Od sierpnia ub. r. Oddział korzysta z dwupokojowego lokalu przy ul. Granicznej 1 c. W mniejszym pokoju urzęduje sekretariat i odbywają się zebrania zarządu. Tu też zorganizowano punkt noclegowy dla przyjezdnych gości literatów. Drugi, większy pokój, przeznaczony jest na świetlicę, czytelnię i bibliotekę, tu zbierają się obie sekcje i Koło Młodych. Niestety, Oddział nie rozporządza większą salą, w której mogłyby się odbywać wieczory dyskusyjne, autorskie i inne imprezy literackie dla szerszej publiczności. W tych wypadkach korzystano z sal innych instytucji społecznych, najczęściej z wygodnej sali Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. . Członkowie Oddziału biorą żywy udział w pracy politycznej i społecznej. Niektórzy z nich pracują na terenie takich instytucji, jak Wojewódzki Komitet Frontu Narodowego, Komitet Obrońców Pokoju i in. K. Bielski jest wiceprzewodniczącym Komisji Kultury i Oświaty przy W.R.N., zastępcą przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Czytelnictwa i Książki i członkiem Rady Opiekuńczej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Kol. Bechczyc-Rudnicka jest członkiem Wojewódzkiego Komitetu Frontu Narodowego i brała udział w pracach nad broszurą wydaną przez ten Komitet, kol. Bechczyc-Rudnicka, Gołębiowski i K. A. Jaworski współpracowali z Komitetem Redakcyjnym książki o Lubelszczyźnie, która miała być wydana przez KW PZPR na Dni Oświaty, Książki i Prasy. Praca zawodowa niektórych kolegów wiąże się z różnymi placówkami kulturalnymi: M. BechczycRudnicka jest kierownikiem literackim Państwowego Teatru im. J. Osterwy, K. A. Jaworski jest kierowni- 97 kiem artystycznym lubelskiego „Artosu", M. A. Jaworski i Z. Mikulski pracują jako dziennikarze w „Sztandarze Ludu". Pismo to wydaje dodatek niedzielny pt. „Kultura i Życie", w którym literaci lubelscy często zamieszczają artykuły, przekłady i wiersze. Niektórzy z nich współpracują z miejscowym Radiem. Akcja imprezowa w pierwszej połowie polegała na zorganizowaniu 31 odczytów, wieczorów dyskusyjnych i autorskich, urządzanych bądź z ramienia Z.L.P., bądź indywidualnie przez niektórych kolegów w oparciu 0 instytucje społeczne i zakłady pracy w Lublinie 1 w terenie. (Tematy: „Książka w walce o pokój", dyskusje o „Pamiątce z Celulozy", o „Biegu do Fragala", „Jan Wolker-poeta miłości walczącej", „Aleksander Hercen —- człowiek i dzieło", „W 150-lecie urodzin Mikołaja Jazykowa", „O ludziach polskiego Odrodzenia", „Maksym Gorki — jego miłość do człowieka", „Dzieło Antoniego Makarenki", „Czeski ruch budzicielski w w. XIX" i in.) poranki i wieczory literackie K. Bielskiego, K. A. Jaworskiego i H. Platty; dwie imprezy w lubelskim „Domu Książki" miały charakter zbiorowy: jeden wieczór poświęcono postępowej literaturze niemieckiej, drugi — polskiej poezji współczesnej). W r. 1952/53 ukazały się jiastępujące książki literatów lubelskich: „Czarna wiosna" powieść J. N. Kłosowskiego („Czytelnik"), „Opowiadania indyjskie" J. Krzysztonia („Pax"), „Niedorostek" Fonwizina w przekładzie M. Bechczyc-Rudnickiej („Biblioteka Kameny") i tłumaczenia K. A. Jaworskiego: „Pieśń pokoju" Vitezslava Nezvala („Książka i Wiedza"), „Urwisko" Gonczarowa („Książka i Wiedza"), „Rzeczy minione i rozmyślania" t. III Hercena („Książka i Wiedza") i nowe wydanie „Kolchidy" Paustowskiego („Iskry"). K. A. Jaworski i Zygmunt Mikulski złożyli w „Czytelniku" swoje wiersze wybrane, Eugeniusz Gołębiowski — powieść „Kuźnica Ponikowska", Bechczyc-Rudnicka zawarła umowę z wyd. CRZZ na opublikowanie komedii muzycznej dla dzieci „Bajka o rzepce", a Konrad Bielski z „Czytelnikiem" na wydanie poematu „38 równoleżnik", Ryszard Liskowski złożył w wyd. M.O.N. wybór wierszy. Nakładem „Biblioteki Kameny" ukażą się essay'e K. Eberhardta, arkusze poetyckie Stefana Wolskiego i Marka Adama Jaworskiego oraz „Człowiek" Majakowskiego w tłumaczeniu K. A. Jaworskiego. kaj MIEJSKA BIBLIOTEKA IM. H. PUBLICZNA ŁOPACIŃSKIEGO Miejska Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego stanowi poważną pozycję w życiu kulturalnym naszego miasta i Lublin ma słuszne prawo być dumnym z szerokiego zasięgu jej oddziaływania, z jej powiązania z różnymi ośrodkami naukowymi w kraju, które szukają w niej częstokroć unikatowych wydań i znajdują je nieraz. Oryginalne dokumenty z rozpaczliwej przeszłości biblioteki od daty jej założenia — 26 maja 1907 r. w w konfrontacji z bujnym rozkwitem i perspektywami dalszego jej rozwoju w Polsce Ludowej są wymowną ilustracją wpływu przemian ustrojowych na los i zna- 98 czenie placówek oświatowych i kulturalnych w naszym kraju. W sprawie naszej biblioteki zabrał głos publicznie Bolesław Prus w r. 1911 w swych „Notatkach z Lublina", których rękopisy posiadamy: „Gdy zgasł zasłużony badacz rzeczy polskich Hieronim Łopaciński, znalazło się grono osób, które postanowiły nie dopuścić, ażeby zmarnowała się biblioteka zmarłego, a nawet zrobić ją zawiązkiem biblioteki publicznej. Utworzył się więc Komitet... wystarał się o pozwolenie rządu i wezwał do składek publicznych". Przytaczając niską frekwencję czytelników — 2 osoby dziennie —łe warunki lokalowe biblioteki i słabą ofiarność społeczną, autor „Lalki" z tej „tragicznej sytuacji", jak ją określa, wyciąga wniosek — „Czyli; w mieście liczącem kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców środki do wyższej oświaty podtrzymuje tylko usilna praca i ofiarność garstki ludzi, którzy czując swoją niemoc, wiedzą jednocześnie, że nie wolno im rąk opuścić. Z ich czcigodnych wysiłków może dopiero dzień jutrzejszy odniesie korzyść". Założenie Biblioteki wiąże się z rewolucją 1905 roku. Stwierdzają to jej założyciele w dziesiątą rocznicę działalności biblioteki w zachowanym protokole z dnia 25 maja 1917 r.: „Długie lata musiałby zapewne Lublin czekać na otwarcie biblioteki publicznej, gdyby wojna japońska nie zmieniła nagle, choć co prawda na czas tylko niedługi, nie wstrząsnęła do głębi ustroju monarchii absolutnej" i wówczas... „Lublin mógł był ze spuścizny po ś. p. Łopacińskim ocalić do użytku publicznego bogaty po nim księgozbiór". Kim był Hieronim Łopaciński, którego imię nosi biblioteka? Od r. 1884 nauczyciel gimnazjalny w Lublinie — „młody jeszcze, liczył wówczas zaledwie 25 lat, znany był już w nauce, zbierał i interesował się głęboko wszystkim, co tylko z przeszłością Polski się wiązało. Kamień węgielny widział w ludzie, jego ukochał, jego głównie studiował. Powstała z tego w pierwszym rzędzie zasobna i wielostronna biblioteka, a że szły 0 Łapacińskim wieści szeroko i daleko, nie dziw, iż zewsząd wyciągały się pomocne ręce i składały mu druki nowe i stare, sztychy, mtfpy itd" — pisze o nim dr Kazimierz Jaczewski, który wespół z dr Aleksandrem Jaworowskim wśród garsteczki ofiarnych był najbardziej ofiarny. Najsmutniejszym dokumentem z historii biblioteki jest tragiczne wołanie jej zarządu o pomoc, zamieszczone w „Głosie Lubelskim"*z 10 grudnia 1919 r.: „Dziś; kiedy zdawałoby się, że nareszcie otoczy ją troskliwie własne polskie opiekuńcze skrzydło, biblioteka i historyczny gmach po-Dominikański (tam się mieściła biblioteka) doszły do stanu, w jakim nie znajdowały się za najgorszych czasów. Woda przedostała się na sufit, wilgocią zaszły ściany. Stare, rzadkie, bezcenne książki nasiąkają wilgocią, psują się oprawy, niszczeje papier, zalewa się i plami druk. Czytelnia i pracownia zatrudniające dziennie po kilkanaście osób musiały stanąć. Zarząd Biblioteki od kilku miesięcy na próżno kołacze do Ministerstwa Oświaty 1 do Magistratu m. Lublina. Opuszczona przez rząd, zapomniana przez municypalność własnego miasta bi- blicteka apeluje do wszystkich, komu droga jest nasza kultura"... V. dwa lata później dopiero Biblioteka przeniesiona z:stała do gmachu po-Trybunalskiego, w którym uzys i i j a zaledwie 3 pokoje. W dalszym ciągu jednak : puszczona przez rząd, zapomniana przez municypalr.:sć własnego miasta", również w okresie rządów sanacyjnych utrzymywana była z ofiarności społecznej, r.:e zawsze dostatecznej. Komitet Towarzystwa Biblioteki w prośbie o ratunek z dnia 30 maja 1931 r., skierowanej do różnych instytucji, pisze, że „wobec wyczerpan-a szczupłych zasobów pieniężnych i zupełnego braku dalszych wpływów został zniewolony do wymówienia posad personelowi bibliotecznemu (2 osoby) za czym nastąpi likwidacja czynności samej Biblioteki". Na tę prośbę Lubelska Spółdzielnia Rolnicza zakomunikowała „w uprzejmej odpowiedzi, iż wobec wyjątkowo ciężkiej - sytuacji na cele kulturalno-oświatowe żadnych funduszów przeznaczyć nie jest w stanie", a Zarząd Kasy Przemysłowców i Rolników Lubelskich powiadomił, że „trzyma -do dyspozycji 50 zł." dla Komitetu Biblioteki. Po stokroć miał rację Bolesław Prus określając ofiarną pracę garsteczki ludzi w niezmienionych od 1911 r. warunkach „czcigodnymi wysiłkami, z których może dopiero dzień jutrzejszy odniesie korzyść". W 1939 r. w nowym gmachu przy ul. Narutowicza 4, budowanym ze składek społecznych przez Związek Pracy Kulturalnej w Lublinie od 1934 r., przekształconym następnie w Instytut Lubelski, w skład którego wchodziło i Towarzystwo Biblioteki, księgozbiór umieszczony został w specjalnych magazynach, na czytelnię wraz z katalogami przeznaczono dużą salę, a na pracownię dwa niewielkie pokoiki, co w porównaniu z poprzednimi warunkami lokalow--mi było dużym sukcesem. W dalszym ciągu jednak brak było funduszów na planowy zakup książek i czasopism, na konserwację posiadanego księgozbioru, brak było zapewnionych funduszów na utrzymanie dwuosobowego personelu bibliotecznego. Opłaty od czytelników, którzy za każdorazowe wejście do czytelni płacili po 10 gr, były najpewniejszym źródłem dochodu. Frekwencja czytelników, według zachowanych list odwiedzin z lat 1937—39, wahała się w granicach od 5 do 34 osób dziennie. Wypożyczalni biblioteka nie prowadziła. Lata okupacji hitlerowskiej zahamowały jej rozwój. W początkowym okresie została zamknięta, a następnie przemianowana na Staatsbibliothek służyła wyłącznie Niemcom. Wojna na szczęście nie naruszyła księgozbioru — ocalał. Przyszła Polska Ludowa. Przede wszystkim wydany został dekret o zbiorach bibliotecznych i bibliotekach z dnia 17 kwietnia 1946 roku, który stał się podstawą prawną ich działalności oraz określił obowiązki terenowych organów władzy ludowej wobec bibliotek na terenie całego kraju. Bibliotekę Publiczną im. H. Łopacińskiego na mocy uchwały Miejskiej Rady Narodowej w Lublinie przejęto na własność miasta w 1948 r. od reaktywowanego po wojnie Towarzystwa Biblioteki. Złączona w organiczną całość z rozwijającą się oddzielnie od 1944 r. Miejską Biblioteką Publiczną — pod wspólną teraz nazwą Miejskiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacińskiego rozpoczęła nowy żywot. Zniszczenia wojenne w gmachu biblioteki szybko usunięto, przeprowadzając w ciągu kilku tygodiii kapitalny remont. Pracownicy ówczesnego Wydziału Oświaty i Kultury Zarządu Miejskiego w czynie na cześć Zjednoczenia Partii Robotniczych w Polsce usunęli gruzowiska ze zburzonego bombą budynku, które, porosłe pokrzywami i ostami, zagradzały wejście do biblioteki. Na zniwelowanym terenie ułożono szeroki równy chodnik, założono trawniki i piękne rabaty róż. Do biblioteki przyszli nowi czytelnicy — robotnik, chłop, inteligent pracujący, jakże często z awansu społecznego, szukający w książce nie tylko rozrywki, ale i odpowiedzi na pytanie, co i jak robić, by w nowej Polsce było lepiej i szczęśliwiej. Do biblioteki przychodzi jako czytelnik absolwent kursów nauki początkowego czytania. Towarzysz Bierut w swym przemówieniu we Wrocławiu w 1947 r. rzucił hasło, „by dobra, tania, na wysokim poziomie artystycznym książka stała się dostępna dla najszerszych mas". Poszliśmy i idziemy z taką książką w dzielnice robotnicze. W ciągu ośmiu lat istnienia Polski Ludowej założyliśmy w Lublinie nasze filie w dzielnicach: Dziesiąta, Bronowice, Kalinowszczyzna, za Cukrownią, w ZOR przy Al. Racławickich, w śródmieściu na ul. Konopnickiej i w Trybunale na Starym Mieście. W Trybunale prowadzimy oprócz wpożyczalni obszerną czytelnię dla młodzieży i obszerną czytelnię dla dzieci. Cenralna biblioteka przy ul. Narutowicza 4 rozrosła się. Otwarte w dniu 15 września 1952 r. nowe obszerne pomieszczenia, lśniące od czystości, jasne i ciepłe — kontrastują ze smutną przeszłością. Nowa specjalna czytelnia czasopism o 56 miejscach, oprócz już istniejącej czytelni głównej o tyluż miejscach, zlikwidowała kolejki czytelników oczekujących na wolne miejsca w jednej tylko dotąd sali czytelnianej. Oddzielny pokój na katalogi wraz z bezpośrednio łączącym się działem informacyjno-bibliograficznym pozwala czytelnikowi na swobodne zasięganie informacji, podczas gdy przedtem szepty przy katalogach na sali czytelnianej przeszkadzały czytającym. Oddzielne pomieszczenia na pracownię rękopisów i kartografii, na pracownię starych druków, na pracownię książek dla filii, dla działu finansowo-gospodarczego, dla kierownika biblioteki — zapewniają spokój tak potrzebny w pracy bibliotecznej. Bezpłatna, obowiązkowa szatnia dla czytelników, obszerny, piękny hall, w którym można urządzać stałe wystawy książek o zmiennej tematyce, dopełniają całości obrazu warunków lokalowych, jakie Biblioteka nasza uzyskała w Polsce Ludowej. Ze wzrostem placówek bibliotecznych wzrosła liczba pracowników — do 37 osób. Ale nie tylko liczba wzrasta. Świadomość, że nie musimy dziś nikogo błagać o pomoc dla biblioteki, że właśnie od nas samych zależy, jak wykorzystamy warunki stworzone w Polsce Ludowej dla* jej rozwoju, łączy nas w kolektywnej pracy i kiedy trzeba było, odgruzowaliśmy przejście do biblioteki, a po kapitalnym remoncie, gdy tyle okien, drzwi i podłóg trzeba było wymyć, by dotrzymać 99 zapowiedzianego terminu otwarcia i urządzenia now y c h pomieszczeń na cześć wyborów do Sejmu — wszyscy bez w y j ą t k u stanęliśmy ze ścierkami i szczotkami do mycia, do przeniesienia sprzętu, do przenoszenia książek itd. Gdy kol. Jadwiga Racka została odznaczona Brązowym Krzyżem Zasługi za upowszechnianie czytelnictwa w dzielnicy robotniczej na Bronowicach, radość z nią dzieliła cała Biblioteka. O pracy t e j koleżanki tak pisze czytelnik Rafał Narkon w książce życzeń i zażaleń w dn. 4.XI.1952 r.: „Gdyby wszyscy obywatele Polski pełnili swe obowiązki jak ob. kierowniczka biblioteki ,,na naszych Bronowicach", Polska byłaby szczęśliwa". Jeśli w r. 1945 mieliśmy już 765 stałych czytelników, obecnie mamy ich aż 9.204. W ciągu 1952 r. odwiedzili oni bibliotekę 218.556 razy i wypożyczyli w tym czasie 233.205 książek. Wypożyczanie książek jest bezpłatne. Księgozbiór naszej bibloteki wzrósł przy władzy ludowej o 51.000 tomów i liczy łącznie z dawnym 135.778 tomów. Prenumerata czasopism w r. 1953 obejmowała 182 różne tytuły czasopism, w tym 3*2 radzieckie. Sprowadziliśmy po 38 latach poniewierki po różnych piwnicach klikunastotysięczny księgozbiór byłego gimnazjum rosyjskiego w ' Lublinie, w y w o d z ą c y się z kolei z biblioteki dawnego liceum lubelskiego, który, przyznany Bibliotece H. Łopacińskiego w 1919 r., nie mógł być sprowadzony z braku miejsca. Nasze działy specjalne są przedmiotem zainteresowania różnych ośrodków naukowych w k r a j u . Biblioteka Narodowa w Warszawie i Instytut Badań Literackich interesowały się rękopisami ks. Ściegiennego. Dokumenty z czasów działalności Komisji Edukacji Narodowej, listy Orzeszkowej otrzymane w „1950 r., rękopisy Bolesława Prusa, manuskrypty o sprzedaży rodzin chłopskich z 1808 r., o długotrwałych buntach chłopów na Lubelszczyźnie w XVII w., których stłumienie nakazał J a n III Sobieski, podpisując własną ręką dekret opatrzony wielką pieczęcią koronną, doskonale zachowaną, — oto przykładowe pozycje z liczby 2.000 naszych rękopisów. W dziale starych druków posiadamy ponad 8.000 pozycji, w większości jeszcze nie skatalogowanych, w tym 28 inkunabułów. W starych drukach unikatowe wydania stanowią „Sand Parysa Krolowica Troiańskiego", „Zielnik" Falimierza (nie komplet), „Psałterz Dawidów" J. Kochanowskiego z 1585 r., druk. Łazarzowa w Krakowie, który ostatnio wykorzystał Wrocławski Ośrodek N a u k o w y przy pracach przygotowawczych nad nową edycją dzieł wielkiego poety. Z satysfakcją odpowiedzieliśmy słynnemu Muzeum Plantin-Moretus w Antwerpii na jego zapytanie w październiku 1952 r., że posiadamy dzieła Seneki w y d a n e przed rokiem 1700 i że nasze wydanie pochodzi z roku 1529. Z najstarszych druków lubelskich mamy w y d a n y w 1630 r. „Słonecznik" Drexeliusa. W dziale kartografii, o b e j m u j ą c y m ponad 1.335 pozycji, możemy się pochlubić mapą PolsRi z XVI w. Grodeckiego, mapą Pomorza z XVI w. Lubinusa, mapą geologiczną Polski Staszica i innymi wydaniami unik a t o w y .mi, 100 W dziale grafiki i rycin, których posiadamy ponad 2.000, z n a j d u j e m y bardzo ciekawe ryciny i widoki z dawnego Lublina i Lubelszczyzny oraz z innych dzielnic Polski. W dziale czasopism, o b e j m u j ą c y m 897 tytułów z różnych lat, znaleźliśmy bogaty zbiór druków ulotnych różnych polskich ugrupowań politycznych z lat 1914— 1922, a wśród nich kilka ulotek SDKPiL oraz broszurę z 1906 r. — wydawnictwo „Czerwonego Sztandaru" pt. „Co ma czynić lud wiejski", napotkaliśmy wydawnictwo poświęcone 10-leciu działalności LSS — Lubelskiej Spółdzielni Spożywców — w 1913—1923, w którym z n a j d u j e się artykuł B. Bieruta pt. „Ideologia LSS". Posiadamy też „Codzienny Kurier Lubelski" z 1914 r. z artykułem B. Bieruta o towarzystwie „Przyszłość". Biblioteka zebrała z czasopism lubelskich z 1905 r,, 1918 i 1919 r. materiały o ruchach robotniczych* na naszym terenie w owych czasach — które żywo zainteresowały Wojewódzki Ośrodek Szkolenia Partyjnego w Lublinie, Szkołę Partyjną przy KC PZPR oraz katedrę marksizmu-leninizmu przy UMCS. Z posiadanych dubletów część oddaliśmy Centralnemu Instytutowi Badań Pedagogicznych, Muzeum Kultur Ludowych w Warszawie, a ostatnio nowemu Wydziałowi Humanistycznemu UMCS. Teraz przygotowujemy wykaz dubletów dla biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego. Sami również otrzymujemy w drodze darów wydawnictwa n a u k o w e z różnych ośrodków w Polsce. Biblioteka utrzymuje kontakt z prasą miejscową i centralną zawodową („Bibliotekarz"), informując tą drogą o s w e j pracy, osiągnięciach i planach, a często w y s t a w y książek na różne tematy zapoznają społeczeństwo Lublina z bogactwem naszych zbiorów, co w wyniku zawsze zwiększa liczbę czytelników. Mamy przed sobą jeszcze wiele pracy. Rozszerzymy sieć naszych filii i punktów bibliotecznych na dalsze dzielnice Lublina. Pragniemy upowszechnić formy pracy ze zbiorowym czytelnikiem, a przede wszystkim dyskusje na określone tematy. Skatalogujemy — oprócz książek aktualnie otrzymywanych z centralnego przydziału — 35.000 tomów z d a w n e j bibliotek: chełmskiej i biblioteki byłego gimnazjum rosyjskiego w Lublinie, które od 40 lat leżą bez użytku. Uporządkować musimy katalogi czasopism z dawnych lat, aby włączyć się do ogólnokrajowych akcji przygotowania Centralnego Katalogu Czasopism pod kierownictwem Biblioteki Narod o w e j w Warszawie. Sprawdzenie stanu magazynu biblioteki wg stanu katologów wobec zachodzących nieraz różnic, powstałych wskutek braku dostatecznej liczby fachowych sił w latach przedwojennych i konieczność sporządzenia nowych katalogów oraz wydanie drukiem dodatkowego katalogu opracowanych już rękopisów — to czołowe, wielkie zadania. Opieka Pol- * ski Ludowej nad bibliotekami, zagwarantowana w art. 62 Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, i praktyczne formy tej widocznej już z powyższych faktów opieki ze strony miejscowych organów PZPR oraz Prezydium MRN, są rękojmią, iż zadania te wykonamy. Antoni Kluczyk Z DZIAŁALNOŚCI LUBELSKIEGO ODDZIAŁU T O W A R Z Y S T W A LITERACKIEGO IM. A D A M A MICKIEWICZA W r. 1946 staraniem przebywającego w Lublinie prof. Kleinera został wznowiony po przerwie spowodowanej wojną Lubelski Oddział Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza. Celem Towarzystwa — jak głosi statut z r. 1886 — jest „umiejętne badanie dziejów piśmiennictwa polskiego ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Adama Mickiewicza i współczesnego mu ruchu umysłowego, budzenie zamiłowania do literatury polskiej, naukowe pogłębianie jej znajomości i badanie języka polskiego jako twórczości artystycznej; krzewienie czci dla wielkich poetów i pisarzy polskich. Ponieważ zatem z natury rzeczy Towarzystwo Literackie opierało się w dużej mierze na nauczycielach polonistach wykazujących zainteresowania naukowe i troskę o swój poziom zawodowy, pierwszy zarząd postanowił dostosować działalność Oddziału w dużej mierze do aktualnych potrzeb nauczycielstwa. Wyrazem tego była praca w osobnej sekcji dydaktycznej poza ogólnymi zebraniami. Po wyjściu ze stadium organizacyjnego i po okresie żywej, lecz stosunkowo krótkotrwałej działalności Oddziału nadszedł czas prawie całkowitej przerwy w jego pracy. Powodem tego był wyjazd z Lublina dwu kolejnych przewodnićsigcych Oddziału: prof. J. Kleinera i prof. S. Kawyna. Towarzystwo Literackie istniało tylko formalnie nie podejmując żadnych prac. Dopiero z początkiem r. 1951 nadszedł czas powtórnej organizacji Oddziału oraz nawiązanie ścisłej współpracy z Sekcją Naukowo-Metodyczną Języka Polskiego WODKO w Lublinie. Oddział lubelski liczy obecnie 95 członków. Przewodniczącym jego jest dr Feliks Araszkiewicz. W okresie sprawozdawczym Zarząd podjął akcję umasowienia Towarzystwa wśród nauczycieli polonistów i studentów starszych lat filologii polskiej. W wyniku tej akcji Oddział zyskał 51 członków. Zsynchronizowanie zebrań Towarzystwa z zebraniami Sekcji Języka Polskiego WODKO podniosło frekwencję nauczycieli polonistów przez udostępnienie obecności na zebraniach nawet zamiejscowemu nauczycielstwu. Zycie naukowe Oddziału ma za zadanie poszerzać horyzonty naukowe nauczycieli polonistów przez zaznajamianie ich z najnowszymi osiągnięciami na pplu nauk o literaturze oraz umożliwić członkom Oddziału publikację własnych prac naukowych. Znalazło to realizację w urządzaniu zebrań naukowych w ramach akcji odczytowej Zarządu Głównego oraz w zakresie własnych możliwości Oddziału. W r. 1952 odbyło- się 12 zebrań . naukowych poświęconych następującym tematom: tzw. prawdziwości dzieła literackiego (dyskusję zagaił Czesław Zgorzelski); Konrad Górski -— Żeromski a romantyzm; Zbigniew Nowak — Żołnierz w świetle poetyckim Mickiewicza (6.V.195l); Sławińska Irena — Problemat stygmatu w twórczości Norwida (1I.XI.1951); Czesław Zgorzelski •— Naruszewicz na tlę prądów literackich swojej epoki; Stanisław Papierkowski — Zagajenie dyskusji „Z przemyśleń nad literaturą"; Wanda Achremowiczowa — „Dźwięk jako element strukturalny Konrada Wallenroda"; Jerzy Pelc — Przedmiot przedstawiony w dziele literackim; Maria Rzeuska — Trudności i przeszkody w naukowym ocenianiu dzieła literackiego; Zdzisław Libera — Przegląd najnowszych pozycji z nauki o literaturze i przydatność ich dla potrzeb szkoły; Tadeusz Sivert — O dramacie mieszczańskim pozytywizmu warszawskiego; Maria Straszewska — Kierunki ideologiczne W i e l k i e j Emigracji; Eugeniusz Sawrymowicz — Ideologiczna interpretacja „Balladyny". W rb. wygłosili już referaty: Feliks Araszkiewicz —, Pozycja Zygmunta Niedźwieckiego w polskim naturalizmie oraz Jerzy Starnawski — Nauczyciel wobec tekstów literackich, Jerzy Eugeniusz Płomieński — Stanisław Ignacy Witkiewicz, dr Tadeusz Brajerski — Dyskusja nad pochodzeniem polskiego języka literackiego, dr K. M. Mayenowa — Z zagadnień teorii literatury. M. J. LUBELSKI ODDZIAŁ ZWIĄZKU PLASTYKÓW Lubelski Oddział Związku Plastyków lłczy 47 członków, w dużej części zamieszkujących w Lublinie. Na dorocznym walnym zebraniu wybrano zarząd, do którego weszli: Stanisław Brodziak (prezes), Antoni Michalak (I wiceprezes), Jarosław Łukawski (II wiceprezes), Joanna Szydłowska (sekretarz), Józef Abramowicz (skarbnik), Henryk Zwolakiewicz .Wiktor Ziółkowski, Janusz Świeży, Lucjan Pakulski i Piotr Wollenberg (członkowie Zarządu). W ciągu ubiegłego okresu sprawozdawczego odbyło się 12 plenarnych zebrań zarządu oraz 28 zebrań prezydium, jedno ogólne walne zebranie i trzy ogólne zebrania sekcji, poświęcone zagadnieniom plastyki. Plastycy lubelscy pracują w trzech sekcjach: malarstwa, grafiki i architektury wnętrz i sztuki dekoracyjnej. Oddział zorganizował dwie wystawy — pierwszomajową i okręgową jesienną. Wystawa okręgowa, będąca przeglądem prac ostatniego okresu członków Związku, zgromadziła 70 prac 27 malarzy lubelskich. Z liczby wystawionych obrazów 15 prac zakupiło Ministerstwo Kultury i Sztuki oraz Wydział Kultury i Sztuki w Lublinie. Malarze lubelscy wzięli też udział w III Ogólnopolskiej Wystawie Plastyki. Z ogólnej liczby 19 prac zaproponowanych — przyjęto na wystawę cztery (2 Brodziaka,- 1 Kononowicza i 1 Wollenberga). Zakupiono trzy prace. Sekcje często pracowały wspólnie, odbywając łącznie zebrania, na których omawiano zagadnienia zawodowe i społeczne. Tematem ojprad były kolejno: III. Ogólnopolska Wystawa Plastyki, włączenie do programu prac uchwał Zarządu Głównego, treść obrad Zjazdu w Szczecinie oraz plan pracy twórczej. Dyskusje były żywe i ciekawe. Hamująco na rozwój prac działa brak odpowiedniego lokalu. Malutki pokoik, w którym mieści się z trudem sekretariat, zaspakaja tylko w części potrzeby JpkSlowe Związku. Walne zebrania muszą plastycy lubelscy urządzać w wynajętych salach. W tych warunkach zorganizowanie- akcji odczytowej, uruchomienie świetlicy, zorganizowanie pokazów artystycznych jest przysłowiową piosenką przyszłości. (g) 101 SZKOLNICTWO WOJEWÓDZTWA W LATACH ARTYSTYCZNE LUBELSKIEGO 1944—1953 Szkolnictwo artystyczne dopiero w okresie po wyzwoleniu Polski przybrało formy organizacyjne umożliwiające właściwe szkolenie kadr artystów i pracowników na polu kultury. W Polsce przedwrześniowej na terenie województwa lubelskiego były dwie prywatne szkoły: Instytut Muzyczny i Wolna Szkoła Rysunku i Malarstwa. W latach 1944 i 1945 zaczęły wyrastać „jak grzyby po deszczu" nowe szkoły artystyczne (5 muzycznych, 2 plastyczne), prywatne, opierające swój budżet na subwencjach państwowych. Nie miały one wytyczonej wyraźnie linii szkoleniowej, nie zrealizowały jeszcze zadania upowszechnienia kultury, nastawione były raczej — podobnie jak w okresie przedwrześniowym — na zaspokojenie ambicji sferjŁ drobnomieszczańskiej, niż na szkolenie utalentowanych artystycznie dzieci robotników i chłopów, którzy nie mogli sobie pozwolić na uiszczanie wysokiego czesnego. Inicjatywa jednostek czy instytucji kulturalnych, jak Towarzystwo Muzyczne, Towarzystwo Miłośników Sztuki, polegająca początkowo na pożytecznym, ale jednocześnie chaotycznym i bezplanowym tworzeniu szkół wszędzie tam, gdzie znalazło się grono artystów, musiała zyskać opiekę Państwa, gdyż w przeciwnym razie szkołom artystycznym groziło zamknięcie z powodu braku funduszów, lub musiałyby one podnieść, i tak już wydatne opłaty miesięczne za naukę, przez co stałyby się szkołami elitarnymi. Ponieważ subwencje państwowe nie rozwiązywały całkowicie sytuacji materialnej szkół w sensie umożliwienia nauki bezpłatnej dla młodzieży robotniczo-chłopskiej, stało się niezbędne przejęcie szkół artystycznych na rzecz Skarbu Państwa. Najwcześniej, bo w roku 1945 upaństwowiono Średnią i - Niższą Szkoły Muzyczne w Lublinie, następnie Liceum Plastyczne w Zamościu, potem Liceum Plastyczne w Lublinie i w Nałęczowie (1949 r.). Z dniem 1.1.1951 r. upaństwowiono Szkoły Muzyczne w Zamościu, Chełmie, Łukowie i Białej Podlaskiej. Upaństwowienie ugruntowało bazę materialną szkół artystycznych: w związku z tym wzrósł fachowy, należycie opłacany personel pedagogiczny, powiększył się zasób szkolnych pomocy naukowych i inwentarza specjalnego, wzrósł poziom ilościowy i jakościowy wyposażenia pracowni plastycznych oraz — co najważniejsze — umożliwiono młodzieży robotniczej i chłopskiej rozwój wrodzonych zdolności artystycznych, stwarzając dla niej 3 internaty, w których mieszka 280 uczniów i przydzielając 178 stypendiów. Wyniki pozytywne są wyraźnie widoczne: w r. 1945 tylko 28°/o młodzieży pochodzenia robotniczo-chłopskiego uczęszczało do szkół artystycznych, zaś w r. 1952 uczęszcza już. około 75"/o. Z drugiej strony, będące wynikiem upaństwowienia ujednolicenie programów nauczania, zastosowanie nowoczesnych metod w pracy pedagogicznej, ustawiczne szkolenie ideologiczne i fachowe nauczycieli sprawiły, że w latach 1949—1953 podniósł się wybitnie poziom nauczania i wychowania w szkołach 102 artystycznych. Młodzież wraz z nauczycielami bierze czynny udział w życiu społecznym i politycznym Polski Ludowej, wykonując dekoracje okolicznościowe dla zakładów pracy i występując w części artystycznej obchodów i akademii. Ponieważ szkoły artystyczne były szkołami rozwojowymi, tzn. z każdym rokiem przybywały im nowe klasy, a tylko nieliczni uprzednio uczący się uczniowie wstępowali do wyższych klas, ilość absolwentów w latach 1944—50 była mała i wahała się w granicach 10— 12 absolwentów rocznie. Dopiero w r. 1951 szkoły wypuściły 97 absolwentów, a w r. 1953 będzie ich 85. W r. 1950 dokonały się w szkolnictwie artystycznym ważne przemiany, spowodowane nadaniem temu typowi szkolnictwa obowiązków i uprawnień szkół zawodowych. Obecnie szkoły muzyczne kształcą nie muzyków grających „dla własnej przyjemności", lecz przyszłych członków zespołów filharmonicznych, operowych, orkiestr symfonicznych, chórów i kierowników muzycznych w Domach Kultury. Proces uzawodowienia szkół muzycznych znalazł pełny wyraz w utworzeniu z dniem 1.IX. 1952 r. Państwowego Liceum Muzycznego i Państwowej Szkoły Muzycznej w Lublinie, których absolwenci będą obowiązani do pracy w zawodzie muzycznym. Podobnie absolwenci liceów technik plastycznych będą zatrudnieni w przemyśle w zakresie nadzoru- artystycznego oraz w pracach podejmowanych przez Spółdzielnie Usługowe Plastyków, najzdolniejsi zaś pójdą do Akademii Sztuk Plastycznych. W ten oto sposób szkoły artystyczne służą społeczeństwu. Artur Iskrzycki WOJEWÓDZKIE ARCHIWUM P A Ń S T W O W E W LUBLINIE W OKRESIE M I Ę D Z Y W O J E N N Y M I DZISIAJ Archiwum Państwowe powołane do życia na podstawie reskryptu Rady Regencyjnej w roku 1918 dalszą podstawę prawną otrzymało w postaci dekretu o organizacji archiwów państwowych i opiece nad . archiwaliami z dnia 7 lutego 1919 r. (Dz. Praw Nr 14/1919, poz. 182). Archiwa Państwowe powstałe w pięciu głównych miastach Polski kierowane były przez Wydział Archiwów Państwowych przy Ministerstwie W.R. i O.P. Państwowe Archiwum w Lublinie zasięgiem swym obejmowało dwa województwa: lubelskie i wołyńskie, jednakowoż nie posiadało większego znaczenia i nie miało odpowiednich środków materialnych do wykonywania swoich zadań. Władze ustawodawcze Polski sanacyjnej po wydaniu pierwszego dekretu całkowicie pomijały milczeniem archiwa. Zasób archiwów, zabezpieczony i powiększany wyłącznie dzięki staraniom poszczególnych pracowników, składał się z akt byłych władz i urzędów z okresu dawnej Rzeczypospolitej, Księstwa Warszawskiego, Królestwa Kongresowego oraz byłych władz zaborczych austriackich i rosyjskich; natomiast archiwalia prywatne magnackie i obszarnicze nie wchodziły do zasobu archiwum i były niedostępne dla ogółu. Dzięki usilnej i mrówczej pracy kilku archiwistów zgromadziło wówczas księgi grodzkie i ziemskie oraz miejskie tyczące się poszczegól* nych grodów, siedzib władz sądowych i administracyjnych oraz miast i terenu województwa lubelskiego. Księgi te zostały częściowo uporządkowane i udostępnione dla badań. • Korzystanie z zasobu archiwum lubelskiego przebiegało w dwóch kierunkach: dla celów naukowych i administracyjno-sądowych. Zainteresowanie zasobem dla celów naukowych było znikome, jedynie korzystali z materiału aktowego sami archiwiści piszący indywidualne prace oraz naukowcy miejscowi. Głód ziemi dający się odczuć na wsi oraz zatargi i procesy majątkowe z obszarnikami — zmuszały chłopa da szukania materiałów dowodowych w aktach archiwalnych. Działalność Archiwum na zewnątrz ograniczała się do bardzo nielicznych ekspertyz przy brakowaniu akt urzędów państwowych. Poszczególne archiwa żyły życiem własnym. Nie dzieliły się doświadczeniami dla stworzenia jednolitej metody i koordynacji pracy — nie istniało planowanie. Dlatego młoda nauka archiwalna stawiająca pierwsze kroki bez należytej opieki ze strony państwa nie mogła się rozwinąć. Jedyne czasopismo naukowe poświęcone zagadnieniom archiwalnym „Archeion" wydawane centralnie dla wszystkich archiwów, nie mogło zaspokoić potrzeb i zainteresowań naukowych nawet nielicznych archiwistów. W okresie okupacji hitlerowskiej Archiwum lubelskie, wyrzucone przez okupanta ze swojej głównej siedziby przy dzisiejszym pl. Stalina Nr 5 (obecnie gmach UMCS), znalazło schronienie w salach Instytutu Lubelskiego przy ul. Narutowicza 4. Hitlerowcy usuwając akta zniweczyli pracę archiwistów przez zniszczenie inwentarzy kartkowych oraz wielu katalogów. Cały porządek akt został zburzony. Nieliczny personel archiwalny (4 osoby) pracował w nieogrzanych salach przy trzydziestu kilku stopniach mrozu porządkując akta, aby je ocalić przed zniszczeniem. Hitlerowcy bezskutecznie poszukiwali w" aktach Archiwum lubelskiego materiałów do udowodnienia niemieckości miasta Lublina. Ustępując z Lublina wywieźli najstarszą część zasobu: księgi grodzkie i ziemskie oraz miejskie. Jednak szybko postępująca ofensywa wojsk radzieckich zmusiła najeźdźców do porzucenia zagrabionych archiwaliów. Ocalone księgi wróciły do Lublina z" Piotrkowa Trybunalskiego. Archiwum Państwowe w Lublinie rozpoczęło nowe życie. W ciągu kilku lat od zakończenia wojny władze Polski Ludowej w trosce o rozwój archiwów wydały cały szereg aktów prawnych dotyczących organizacji i pracy archiwów. W miejsce dotychczasowego Wydziału Archiwów Państwowych w ramach Ministerstwa Oświaty powstała na podstawie dekretu o Archiwach Państwowych z 1951 r. Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych w Warszawie jako urząd centralny podległy bezpośrednio Prezesowi Rady Ministrów. Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych kieruje obecnie całokształtem działalności Archiwów Państwowych. Sieć archiwalną stanowią centralne archiwa państwowe, wojewódzkie archiwa państwowe oraz powiatowe archiwa państwowe. Wojewódzkiemu Archiwum Państwowemu w Lublinie, które ma swoją główną siedzibę przy ul. Naruto- wicza 10, podlegają trzy archiwa powiatowe: w Chełmie, Łukowie i Zamościu, powstałe w pierwszych latach planu sześcioletniego. Do końca planu sześcioletniego powstaną na terenie województwa lubelskiego oddziały powiatowe we wszystkich miejscowościach będących siedzibami Powiatowych Rad Narodowych. Szczegółowy zakres działania archiwów państwowych określają statuty. Zgodnie z postanowieniami statutu do głównych zadań Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie należy: zabezpieczenie, groma- dzenie i scalanie, porządkowanie i rejestracja oraz udostępnianie materiałów archiwalnych wchodzących w skład państwowego zasobu archiwalnego, a wytwarzanych przez władze, urzędy, instytucje i inne zakłady gospodarki uspołecznionej na terenie objętym jego działalnością. Ponadto Wojewódzkie Archiwum Państwowe ma powierzony nadzór nad składnicami akt oraz prace naukowo-badawcze i wydawnicze w zakresie archiwistyki i źródeł archiwalnych. Przy Wojewódzkim Archiwum Państwowym w Lublinie funkcjonuje Wojewódzka Komisja Brakowania Akt podległa dyrektorowi, której zadaniem jest opiniowanie brakowania akt, dokonywanego przez urzędy, instytucje i przedsiębiorstwa mające siedzibę na terenie województwa. Do wybrakowania i zniszczenia akt, które może nastąpić dopiero po upływie wymaganego przepisami czasokresu, konieczna jest zgoda właściwej władzy archiwalnej, aby akta mające znaczenie wieczyste (kategoria „A") nie ulegały zniszczeniu, lecz zostały przekazane do Archiwum. Akta nie zasługujące na przechowanie wieczyste (kategoria „B") są zwalniane w trybie art. 4 ustęp 3 Dekretu o Archiwach Państwowych z 1951 r. (Dz. U. R. P. Nr 19) celem przekazania na przemiał, dla przysporzenia gospodarce narodowej cennego surowca, jakim jest makulatura. Zaniedbania z okresu sanacji ujawniają się m. in. w trudnych do przezwyciężenia przeszkodach w postaci braku uświadomienia co do wartości akt oraz konieczności chronienia ich przed zniszczeniem. Dla uwypuklenia różnicy warunków, w jakich żyje i działa dzisiaj Wojewódzkie Archiwum Państwowe w Lublinie, wystarczy przytoczyć kilka cyfr. W okresie międzywojennym personel Archiwum, obejmującego zasięgiem swoim dwa województwa, składał się z 4 osób, w tym trzech pracowników naukowych; obecnie zaś na obszarze jednego województwa — wynosi 28 osób, w tym 15 pracowników naukowych. Rekrutuje się on dzisiai prawie w całości z córek i synów chłopskich. Cały personel został już kilkakrotnie przeszkolony na kursach, część zaś brała udział w dwóch centralnych dwutygodniowych konferencjach naukowych, na których ustalono marksistowskie metody pracy archiwalnej. Liczne zobowiązania podejmowane przez pracowników Archiwum Państwowego, jak np. ostatnie dla uczczenia śmierci Józefa Stalina — coraz bardziej przyczyniają się do wzrostu wydajności i wyników pracy. Zasób Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w wyniku dokonanej reformy rolnej powiększył się przez przejęcie archiwaliów podworskich, między innymi olbrzymiego archiwum Ordynacji Zamojskich ze Zwierzyńca — największego latyfundium magnackiego w Europie. Przejęto również bardzo cenne akta byłego 103 Towarzystwa Rolniczego Hrubieszowskiego — fundacji staszicowskiej z Dziekanowa, będącej niejako prototypem spółdzielni produkcyjnej, akta, których bezskutecznie poszukiwano w okresie międzywojennym. Należy podkreślić, że Towarzystwo Rolnicze Hrubieszowskie było w czasie powstania drugą znaną na świecie instytucją tego rodzaju. • Do Archiwum napływają także materiały aktowe urzędów, przedsiębiorstw, spółdzielni i innych zakładów wytwórczych. Nabytki w okresie od zakończenia wojny do obecnej chwili określą się cyfrą ca 1000 mb akt. Wartość archiwaliów zarówno podworskich, jak i przejętych z zakładów produkcyjnych jest olbrzymia, gdyż zawierają one bezcenne materiały do dziejów klasy robotniczej i chłopskiej. Zasób Wojewódzkiego Archiwum Państwowego w Lublinie zamyka się chronologicznie w granicach 1317*)—1950 dzieląc się na K oddziałów, Wartość akt przechowywanych w tutejszym Archiwum jest tym większa, że archiwalia władz centralnych w Warszawie uległy w większości zniszczeniu i wobec tego materiały przechowywane w Archiwum Wojewódzkim mają znaczenie nie tylko regionalne, ale ogólnopaństwowe. Należy tu wymienić przede wszystkim materiały do ruchu robotniczego oraz materiały do historii wsi i ruchów chłopskich, a nadto źródła do walk narodowo-wyzwoleńczych: jak powstania listopadowego, ruchów chłopskich przed uwłaszczeniem, „wiosny ludów", powstania styczniowego. Oddzielną grupę w zasobie lubelskiego Archiwum stanowią akta samorządowe, a więc miasta Lublina, miast i miasteczek Lubelszczyzny, w tym pergaminy i księgi dawne miejskie od XV do XVIII w., akta dotyczące cechów i rzemiosła, szkół, urzędów do spraw wyznfiń i wiele, wiele innych. umożliwiają naukowcom opracowanie nowej, opartej na zasadach marksizmu-leninizmu historii klasy robotniczej i chłopskiej. Zainteresowanie materiałem archiwalnym w porównaniu z okresem międzywojennym jest znacznie większe. Podczas, gdy w latach 1920— 1939 korzystali z materiałów archiwalnych głównie miejscowi badacze, obecnie przyjeżdżają do Archiwum naukowcy z Warszawy, Krakowa i innych ośrodków uniwersyteckich. P r a c o w n i c y Archiwum mają możność wydawania drukiem artykułów w czasopismach poświęconych zagadnieniom archiwalnym oraz swych aprac w „Archeionie" i „Archiwum historycznym". Personel naukowy Wojewódzkiego Archiwum Państwowego Współpracuje z zespołami katedr historycznoprawnych i Wydziałem Humanistycznym UMCS służąc pomocą i radą w zakresie badań regionalnych. Poza przygotowaniem przez personel Archiwum materiałów archiwalnych do badań naukowych, ze zbiorów (kartograficznych) Wojewódzkiego Archiwum Państwowego korzysta Prezydium Wojewódzkiej Rady . Narodowej, traktując plany pomiarowe gruntów jako aktualny materiał użytkowy przy przebudowie wsi. Archiwalia podworskie posiadają niezastąpiony materiał dla historyka gospodarczego i socjologa. Zbiory kartograficzne są cennym obecnie materiałem przy aktualnej przebudowie wsi. Najpoważniejszymi osiągnięciami Archiwum w pracy nad zasobem jest: 1. inwentaryzacja materiałów do historii ruchu robotniczego, 2. inwentaryzacja materiałów do historii wsi. Celem zebrania materiałów do ruchu robotniczego przejrzano około 30.000 voluminów akt władz carskich, przy rejestracji materiałów do dziejów przeczytano około 700.000 stron ksiąg grodzkich i ziemskich z XV—XVIII w. Obecnie kartoteka tych ' materiałów jest już udostępniona pracownikom naukowym ośrodków uniwersyteckich z całej Polski. KSIĄŻKI N A D E S Ł A N E DO REDAKCJI W ramach innych prac nad zasobem, Archiwum zorganizowało w latach 1950 do 1952 wystawę pt. „Lublin i Lubelszczyzna w dokumencie archiwalnym", którą: zwiedziło 7.417 osób indywidualnie oraz 108 wycieczek, czek. W okresie powojennym nastąpiły bardzo poważne zmiany w zakresie korzystania z zasobu Archiwum, który został zużytkowany jako materiał źródłowy do tworzenia nauki socjalistycznej, dla badań ruchu robotniczego i poznania życia dawnej wsi lubelskiej. Wydobyte przez archiwistów lubelskich materiały ') Dokument lokacyjny m. Lublina z 1317 r. 104 W oparciu o prawnie zagwarantowaną opiekę Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Wojewódzkie Archiwum Państwowe w Lublinie ma wielkie możliwości rozwojowe. W przyszłości jego personel naukowy wzbogacą nowe kadry kształcące się na studiach archiwalnych w Warszawie i Toruniu. Ma jednak Archiwum duże braki i bolączki. Głównymi niedomaganiami są.: dający się bardzo odczuć brak pomieszczeń na magazyny, spowodawany ciągłym dopływem akt oraz niezrozumienie roli i zadań archiwów wśród społeczeństwa, w którym pokutują jeszcze pojęcia o Archiwum z okresu przedwrześniowego. (M.D.) Wydawnictwa „Naszej Księgarni" Natalia- Obrębska: Dobro i szczęście dziecka naszym celem, 1952. Anna Lanota: Tarcza i miecz, 1952. Anna Pawłowska: Bułczany strajk, 1952. Lucjan Rudnicki: Matka, 1952. Lew Linków: Warta na wielkim wrębie, 1952. Hanna Mortkowicz-Olczakowa: Piosenka o Nowej Hucie, 1952. Hanna Mortkowicz-Olczakowa: Na budowie, 1952. Lucyna Krzemieniecka: Jak to nad Bałtykiem bywa, 1952. Czesaw Janczarski: Wspólna sprawa, 1952, Władysław Łoziński: Nowe opowiadania imć pana Wita Narwoja, 1952. Jerzy Kierst: Rośnie dzielnica nowa, 1952. S. Mogilewska: Piotruś, 1952. Ludwik Maciąg: Zwierzęta domowe, 1952. T. Dąbrowska: Zagadki i gry literackie, 1952. F. Wigdorowa: Moja klasa, 1952. ^Iwan Wasilenko: Artiomka w cyrku, 1952. „Porównaj", 1952. „Łódź w walce" — wydawnictwo Łódzkiego Komitetu Wyborczego Frontu Narodowego. „Lubelszczyzna walczy o Plan", wydawnictwo Woj. Komitetu Frontu Narodowego, Lublin, kwiecień, 1953. str. RECENZJE: J e r z y S t a r n a w s k i — Drugie wydanie powojenne Dzieł Słowac- kiego; F e l i k s A r a s z k i e w i c z — Jan Parandowski „Zegar słoneczny; W a c ł aw G r a l e w s k i — Józef Nikodem Kłosowski „Czarna wiosna"; Anna Kamieńska „O szczęściu"; j n k — Jerzy Krzysztoń „Opowiadania indyjskie"; W o j c i e c h N a t a n s o n — Tadeusz Różewicz i obrazy"; k a j — Seweryn Pollak „Pocisk i słowo" . „Wiersze . . . 89 KRONIKA KULTURALNA LUBELSZCZYZNY: k a j — Z pracy Lubelskiego Oddziału ZLP; A n t o n i K l u c z y k — Miejska Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego; M. J. — Z działalności Lubelskiego Oddziału Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza; (g) — Lubelski Oddział Związku Plastyków; Artur I s k r z y c k i — Szkolnictwo artystyczne województwa skiego w latach 1944—53; M. D. — Wojewódzkie Archiwum lubel- Państwowe w Lublinie w okresie międzywojennym i dzisiaj 98 Książki nadesłane do redakcji 104 Okładkę projektował. FRANCISZEK SEIFERT SPROSTOWANIE Pod wierszem (Czytelnik, „Niewyrażalne" 1952) opuszczono Przekładu libretta wym, dokonali 107 operetki Eugeniusz zamieszczonym nazwisko drugiego Milutina Gołębiowski na str. 124 i 125 wydawnictwa: tłumacza „Niespokojne i K. A. Jaworski. „Kamena", organ Lubelskiego tego utworu szczęście", Na aiiszach W. — Anatola granej obecnie opuszczono Żukowski „Poezje" Sterna. w warszawskim nazwisko pierwszego Teatrze No- tłumacza. Oddziału Związku Literatów Polskich Kolegium redakcyjne: Feliks Araszkiewicz, Maria Bechczyc-Rudnicka, Konrad Bielski, Eugeniusz Gołębiowski, Kazimierz Andrzej Jaworski, Zygmunt Mikulski Redaktor naczelny: Kazimierz Andrzej Jaworski (Lublin, Bronowicka 14/4, teł. 35-30) Zastępca redaktora: Maria Bechczyc-Rudnicka (Lublin, Pstrowskiego 10/9, tel. 19-98) Wydawca: Kolegium redakcyjne Adres redakcji i administracji: Lublin, ul. Graniczna 1-c. Tel. 36-45 Lubelska Drukarnia Prasowa, Buczka 12. Zam. 2096 10 VII.1953. — 8.VIII.1953. A-4-12935 2200 A-4. Druk. sat. VII 60 g.