Untitled - Bazar

Transcription

Untitled - Bazar
~1~
Pan Zdzierski,
kupiec
Na Bazarze Różyckiego zacząłem pracować w latach dziewięćdziesiątych.
Handel kwitł, bo po przemianach roku ’89, to jednak towarów jeszcze tak
dużo w sklepach nie było.
Wejście na Bazar Różyckiego; 2009; fot. M. Cichomski; źródło Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek
kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010
Ul. Targowa 50/52; 2006; fot. Jarosław Zieliński; źródło Odkrywanie Żydowskiej Pragi; wyd. ŻIH;
s.170
~2~
Rozm. Olga
Kowalska, LR
Dom przy ul. Ząbkowskiej 2 do 6 (róg Targowej); 2006; fot. Jarosław Zieliński; źródło Odkrywanie Żydowskiej Pragi; wyd. ŻIH; s.185
~3~
Wejście na Bazar; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001
Plan Bazaru Różyckiego z 1987; źródło archiwum K. Wilińskiego za Wielkie Bazary
Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO
Warszawa 2010
~4~
Ul.Targowa; mal. Ludwik Jaksztas; źródło Warszawska Praga w malarstwie współczesnym; Towarzystwo Przyjaciół Pragi
Pan Marek, kupiec
Znalazłem się na bazarze bo tu były pieniądze. We wczesnych latach
dziewięćdziesiątych czułem, że jestem na fali. Miałem 22 lata. Początkowo
próbowałem handlować ciuchami. Rynek był chłonny. Miałem dwukrotne
przebicie ceny. To były moje najlepsze lata. Jak tu nie szło, to jeździłem
jesienią na słynne cebule (tulipany, lilie) do Holandii. W Norwegii zbierałem truskawki. Najmniej płacili w Izraelu. To był dziewięćdziesiąty drugi
rok. Zarabiałem 11 guldenów dziennie. W miesiąc tu bym tyle nie zarobił.
Wyjeżdżałem w sezonie, a od stycznia wracałem na bazar. Tu poznałem
moją drugą żonę. Dzięki bazarowi siedziałem też dwa lata. Teraz bym
nie dostał tyle. Na początku tak było, że coś się kupiło, coś się sprzedało.
Parę sygnetów, pierścionki. Byłem przekonany, że zaraz to sprzedam.
Zdawałem sobie sprawę, że może to być kradzione i wpadłem. Pani
sędzina, jak wydawała wyrok dwa lata z art. 215 (paserka), to powiedziała,
że mnie skazuje za włamanie. Była pewna, że to ja ukradłem. A po pół
roku złapali złodzieja, ale mnie już nie wypuścili. Miałem wtedy 25, 26
lat. Miałem niefart. Po pół roku nastąpiła amnestia, to się ucieszyłem, że
pewnie wyjdę. Ale nie – odsiedziałem swoje od deski do deski. Dostałem
jeszcze pół roku, bo zapragnąłem bardzo wolności. Pracowałem na Żeraniu, zobaczyłem, że mogę się oddalić, to poszedłem. Przyjechał klawisz z
Białołęki, to powiedziałem żonie, że lepiej jeśli on mnie odprowadzi. „Oddaliłem się” na dwa tygodnie. Zachłysnąłem się wolnością. I tak musiałbym
swoje odsiedzieć. Wszystko zależy od człowieka – jednego złamie rok,
drugiego dziesięć. Mnie potrzeba było pół roku, po pół roku nie wytrzymałem. Uciekłem. To umieścili mnie w Strzelcach Opolskich jako niebezpiecznego. Po wyjściu wróciłem na bazar. Wyglądał inaczej niż dzisiaj.
~5~
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
Aleja na Bazarze Różyckiego; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001
Bazar Różyckiego; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001
~6~
Sprzedawca używanych sztućców; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr Kulesza 2001
Bazar Różyckiego; lata 80; fot. Chris Niedenthal; źródło Agencja Forum
~7~
Bazar Różyckiego; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło; Niebieski Syfon Piotr
Kulesza 2001
Kunegunda Sanir,
ur. 1955, mieszkaniec Pragi
Na początku stały pawilony. Potem asortyment ogrodniczy, nasiona kwiatów, warzyw, sadzonki różne, w zależności od pory roku. Potem galanteria, w zależności od tego jakie mody, jakie trendy. Z jednej strony warzywa: kartofle, marchewki, pory, selery, włoszczyzna na wagę, a z drugiej
strony okienko było. W okienku kupisz spożywcze produkty, a więc i chlebek, ale przede wszystkim mąka, cukier, proszki do ciasta, też na wagę.
Tu od Brzeskiej kwiaciarki sprzedawały kwiaty, dalej ryby, smażone ryby.
Kupowało się i po prostu jadło od razu. Dalej jatki, a więc mięso: wołowe,
wieprzowe, cielęce i baranie, a czasem i końskie też można było kupić, bo
końskie to rzadko gdzie bywało. A tu było i mięso, i jatki, i wolna sprzedaż,
a za budynkiem ubiory, firany, dywany, a dalej to i suknie ślubne.
~8~
AHMMWP
Suknie ślubne na Bazarze Różyckiego; lata 90te; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni KBR
Suknie ślubne to był bardzo dobry interes. To do dziś jest widoczne na
Różycu: tyle tam sukni ślubnych, chyba najwięcej w Warszawie. Kiedy
ludzie mieli państwowe posady, większe czy mniejsze pensje, ale było ich
stać. A taki bogaty nie przyjdzie na bazar, tylko pojedzie sobie do Francji
i przywiezie sukienkę. Moda w sukienkach zmienia się mniej więcej raz
w roku. Na Zachodzie raz do roku wychodzą katalogi z sukniami ślubnymi. Zauważyłam, że do nas do Polski moda ślubna dociera z rocznym
opóźnieniem. Teraz modne są najgładsze sukienki, zupełnie proste. Mało
halek u dołu, kliny, delikatne hafty. Dużo odkrytych ramion, co jest nie
dla wszystkich. No i welony do pasa. W zeszłym roku były długie. Ostatnio
popularny jest też kolor różowy, ale generalnie biel. Teraz panny młode są
biedniejsze i bardziej wymagające. To jest połączenie, którego nie da się
zrealizować. Ludzi zmieniły ciężkie czasy. Kiedyś nawet młode dziewczyny
wiedziały, na co sobie mogą pozwolić. Można było tak je ubrać, żeby wyglądały prawie tak samo jak w drogich sukniach. Teraz klientki są bardzo
wymagające, a co najgorsze w ogóle nie mają gustu. Kierują się portfelem. „Zastaw się, a postaw się”. Jak koleżanka miała sukienkę za 3000 to ja
muszę mieć za 3200. A to, że gorzej wyglądam, to nie ma znaczenia. Taki
snobizm.
~9~
Rozm. Irena Gruca,
LR
Suknie ślubne na Bazarze Różyckiego; lata 2009; fot. Mariusz Cichomski; źródło archiwum K.
Wilińskiego za Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz Cichomski, Krzysztof
Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010
Pan Jurek,
zegarmistrz
Mój zakład przyklejony jest do Bazaru, co było jego błogosławieństwem
i zmorą zarazem. Dziwna sprawa, chciałem być gajowym, a zostałem
zegarmistrzem. Naprawiam i psuję zegary. Za dużo, żeby umrzeć za mało,
żeby żyć. Kiedyś kolejka wychodziła aż na ulicę. Byłem drugim zakładem
w Warszawie, który robił elektroniki. „Ty się bierz za elektroniki, bo to jest
przyszłość”, mówił mój kolega. Rzeczywiście, do 90. roku żyłem jak panisko. No i przede wszystkim byłem wolny. Mogłem jechać na tydzień na
polowanie, na kozły. Jeśli tylko chciałem. Brałem zegarek do naprawy,
jeśli chciałem go naprawić. A były takie, których nie chciałem ruszać.
Niedawno naprawiałem z ciekawości Patka. Zrobiłem go za trzysta złotych. Napisałem na rachunku pięćset, bo było mi wstyd, że za takie pieniądze naprawiam Patka. Chciałem zobaczyć, co w tej cenie jest. Muszę
przyznać, że się rozczarowałem, bo to urządzenie niczym się nie różni
od zegarka za tysiąc złotych. Wolę elektroniki. W łebku od zapałki mieści
się tyle liczników, dzielników przekaźników. Cudów. Na imieniny podarowałem tacie elektronika „Synku, co to za zegarek, który nie cyka?”, pytał tata. Patrzę, za miesiąc tata go nosi. „Wiesz co? Nie nakręciłem zegarka,
a ten ciągle chodzi”.
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni KBR
W tym zawodzie konieczna jest niesamowita cierpliwość. Anielska wręcz.
Nie mam humorów, nie jestem złośliwa, ale czasami źle się czuję i nie
mam ochoty rozmawiać. A jak się nie rozmawia z klientem, to niczego
się nie sprzeda. To jest bardzo ciężka branża. Mama mi kiedyś mówiła
„Dziecko, zastanów się, co ty robisz!” No i na początku ciężko mi było. Nie
radziłabym nikomu tej branży. Chociaż jest sympatyczna, czysta, biała,
rzadka. Nie mam żadnych sentymentów na widok sukni ślubnych, co to,
~10~
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
Rozm. Irena Gruca,
LR
to nie. Jestem uodporniona. Wszyscy w tej branży jesteśmy uodpornieni.
Patrzymy przede wszystkim na to, czy młoda w sukni dobrze wygląda,
czy jej ona pasuje. Suknia ślubna, niezależnie od kroju, zdradza wszystkie
mankamenty figury. Nasłuchałam się tego wszystkiego od mamy. Siedziałam pod budką, słuchałam, jak klientki mierzyły. Także po sukienki
komunijne kolejki stały przed budką. Rzecz już dziś zupełnie niemożliwa. Suknie komunijne są strasznie ciężkie do sprzedania. Trudniejsze od
ślubnych. Matki mają po prostu za duże wymagania. Ślub nie jest wcale
taki ciężki do sprzedania, trzeba mieć towar, fasony, owszem, ale można
sprzedać. Trzeba mierzyć, doradzić, ale jakoś idzie. Sukienkę komunijną
może pani mierzyć i pół dnia i tak nie kupią, pójdą dalej. Jednak kiedyś,
gdy mama handlowała, to sprzedawała ogromne ilości sukienek komunijnych. Od paru lat mam też dodatki ślubne, kartki, książki, kwiaty ozdoby
na samochody, na sale, szarfy. Ludzie o to pytali , a na Warszawie tego nie
ma. A firmy, które ubierają samochody biorą straszne pieniądze. A ludzi
po prostu nie stać. W tym roku ludzie w ogóle nie ubierają samochodów.
Sama brałam ślub w brzydkiej sukience. Wymyśliłam sobie ją sama, a potem żałowałam. Mam ją do dzisiaj, bo podobno sukienki się nie sprzedaje.
Mama mi zabroniła, a wiązankę ślubną kazała spalić. Suknia była z atłasu,
na 12 tiulowych halkach, z marszczonymi, drapowanymi bufiastymi
rękawami. Krawcowe szyły tą sukienkę 3 tygodnie ręcznie. Miałam stroik,
który przywiozłam sobie z Grecji. Później go sprzedałam i jeszcze na nim
zarobiłam.
~11~
Suknie ślubne na Bazarze Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Na wszystkim można zarobić. Numizmaty, Niki, po obejrzeniu wielu
monet robił wrażenie, że nic tu dla niego interesującego. Odchodząc,
KONKURS od niechcenia zapytał sprzedawcę o zestaw dziesięciu monet ułożonych
w specjalnym etui. Na cenę 300 dolarów parsknął śmiechem i szybko
BRAKUJE
NAM GENzwrócił etui. Odeszliśmy, ale niezbyt daleko.
ERALNIE WE
– A ile pan by dał?
WSZYSTKICH – Ile? Dla mnie to nic nie warte. Ale mam wnuka, który zbiera stare piOKRESACH
eniądze. Wziąłbym je wszystkie, no… za sto dolarów.
OPISÓW TARPokręciliśmy się trochę po bazarze i przed wyjściem znów podeszliśmy do
GOWANIA SIĘ
numizmatyka.
– No to jak, namyśliłeś się pan?
– Pan idziesz mnie obrażać?
~12~
Z własnego życia,
Moi pasażerowie,
„Magazyn” nr 41
dodatek do „Gazety
Wyborczej” nr 207,
wydanie waw z dnia
1997/10/10
– Nu jak pan chcesz, pański towar, mój pieniądz. Ja mogę dodać 20
Waszyngtonów, to wszystko.
– Jeśli jesteś pan poważny kupiec, to cały zestaw oddam za 240. To moje
ostatnie słowo.
Po wielu wzajemnych podchodach Niki nabył zestaw za 160 dolarów.
Kunegunda Sanir,
ur. 1955,
mieszkaniec Pragi
Miała skrzynie i stare książki kupowała i sprzedawała. Przez wiele lat u niej
kupowałam. Najpierw w szkole zaczęłam do niej chodzić – kupić coś, obejrzeć, bo może znajdę coś ciekawego. W językach obcych też miała i stare
książki o sztuce i literaturze i lektury i wszystko miała, w różnych rodzajach
i gatunkach, a potem miała w innym miejscu ten swój punkt, właśnie
bliżej bramy przy Brzeskiej, jak się kończył duży pawilon, tam gdzie były
nasiona, rośliny, to tam stała. W roku 95-ym, 96-ym to chodziłam do niej
co pewien czas oglądać, kupić coś i pytałam. Potem tu tylko skrzynia stała,
ale ona już chyba nie żyła. Bo ona nie mieszkała tutaj, jeździła autobusem
do domu, zawsze zadbana, elegancka, starsza pani siwa taka. Pani Zosia.
AHMMWP
Pan Jurek,
zegarmistrz
Niech pani popatrzy za kalendarzem. Są to pozostałości po włamaniach.
Tu się nie przekłuli. Tam (wskazuje sufit), tam jest dziura po większym
włamaniu. Kiedyś zegarek miał większą wartość. Wystarczyło, że został
na wystawie. Taki dzieciak z Pragi był szczęśliwy, nawet jak miał zegarek
popsuty. Widzi pani, do mnie zawsze przychodziły dzieci. Do dziś przychodzą. – Przed drzwiami zakładu stanął siedemnastoletni chłopak – widziała
Pani. Rozmyślił się i odszedł zaraz.– To jeden z tych, co przychodzili od
dzieciaka. Płacę mu dwadzieścia złotych za sprzątanie podwórka. Kiedyś,
w 1988 zdarzyło się włamanie. Zginęły narzędzia, jakieś wkrętaki. Same
duperele. Ale na ladzie zostały odciski butów, tak wyraźne, jakby zostały
tu celowo. I ja je sobie zapamiętałem. Tomek przychodził i przesiadywał u
mnie wtedy często. Przychodziło dużo dzieci, ale on pojawiał się częściej.
I jego buty mi się zgadzały. Byłem pewien, że to on je zostawił, choć nigdy
mi się do tego nie przyznał. Zainteresowałem się nim, bo to był dzieciak
z Pragi, z rozbitej rodziny. Załatwiłem, że zabrali go do domu dziecka.
Uciekał stamtąd kilka razy, zawsze wtedy przychodził do zakładu. I zawsze
przyjeżdżała po niego milicja, żeby zabrać go z powrotem. „Panie Jurku,
przyjedzie Pan do mnie?”. A ja patrzyłem, żebym za daleko nie zabrnął, bo
potem możesz być rozczarowany niemiłosiernie. Obiecałem mu kiedyś
za dobre stopnie na świadectwie, że zabiorę go na wakacje. Miał same
szóstki, więc pojechaliśmy z nim na Roztocze. Miał być tam całe wakacje.
Któregoś dnia byliśmy na kaczkach. Psy nie chciały kaczek przynosić, więc
on wskoczył do wody i sam po te kaczki popłynął. Wróciliśmy z polowania
i okazało się, że jego matka zmarła. Za dużo wypiła. O ten urlop miałem
w domu problem z żoną. Bo ja zacząłem myśleć o czymś takim, żeby go
do domu w ogóle wziąć, żeby go zaadoptować. Tylko widzi pani – ja mam
dwójkę swoich własnych dzieci. Kuba był od niego cztery lata młodszy
i widziałem, że jest zazdrosny. Czy Tomek przychodzi tu jeszcze? Często. Jego narzeczona właśnie urodziła synka. Tomek przyszedł ostatnio i
zapytał, czy nie chciałbym zostać ojcem chrzestnym… Chciałem, żeby mi
kiedyś powiedział, czy to on, czy to nie on zostawił te ślady na ladzie.
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
***
~13~
Jacek Hugo-Bader,
reporter
Wysiadłem z autobusu 125 przed Bazarem Różyckiego i sztychem przebijałem się do ulicy Brzeskiej. Przystanąłem w miejscu, gdzie handlują
złotem. Kruszec ma tu lekko czerwonawy odcień, co znaczy, że pochodzi z
Rosji.
Ulica Brzeska,
„Gazeta Wyborcza”,
05.09.1997
Tutaj nie ma straganów. Handlarki siedzą na stołkach, a cały dobytek zawieszają na sobie.
Pani Violetta z Brzeskiej pożera hamburgera. Nie może ugryźć, więc
miażdży kanapkę ciężkimi od kilkudziesięciu pierścieni palcami.
Nieszczęsna bułka krwawi pikantnym sosem. Kobieta goni rozchylonymi
wargami uciekające od łokcia strużki, błądzi szybkim językiem pomiędzy
gruzołami sztucznych rubinów, malachitów i akwarynów.
- Co potrzeba? - pyta i pod nos podstawia mi upierścienioną dłoń jak do
pocałowania.
- Ach! Ja to bym całom tom rączke urżnął – próbuję zabłysnąć bazarową
galanterią.
- Niektórym to nawet jęzory urzynają.
Wyczuła obcego.
Kunegunda Sanir,
ur. 1955,
mieszkaniec Pragi
Jak przyjeżdżali, z Litwy, z Rosji, z Ukrainy, to sytuowali się od Brzeskiej,
tam mieli swoje stoiska. W różnych innych częściach też, ale ta część to
przede wszystkim przez nich była zajmowana.
Policjant A.
Tam od tyłu wyburzono wtedy część pawilonów i zrobił się mały placyk.
Ludzie z Różyca nazywali go „Plac Czerwony”, bo tam samo Ruscy stali.
~14~
AHMMWP
Piotr Kulesza,
Niebieski syfon, s.77
KONKURS
BRAK ZDJĘĆ ROSJAN, BIAŁORUSINÓW, UKRAINCÓW NA BAZARZE
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
~15~
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Pani Ola, kupiec z
Białorusi
Woziliśmy praktycznie wszystko zaczynając od zabawek dziecięcych,
kończąc elektryką, alkoholem, papierosami. Niektórzy wozili na sprzedaż
wędzone węgorze. Duże torby pełne węgorzy zastawiały całe miejsce w
autobusie. Wszyscy, którzy mogli jeździli do Polski. A dokładniej wszyscy, którzy mieli dostęp do towaru, ponieważ na Białorusi też był kryzys.
Dojeżdżaliśmy do bazaru w Warszawie, sprzedawaliśmy wszystko i wracaliśmy do domu. Wszystko było zorganizowane, nawet mieliśmy przewodnika. Można powiedzieć, że wtedy była moda handlować w Polsce na
bazarze.
Tuż przed granicą białorusko-polską, z lasu, jak wilki, wyskakiwały samochody. Jeden z przodu przecinał drogę, drugi dociskał z tyłu. Kierowca
musiał hamować. Z samochodu wysiadali „chłopaki”, stawiali przez okno
kierowcy pistolet do głowy, drzwi autobusu się otwierały. Każdy pasażer
musiał zapłacić za przepustkę 20 dolarów i oddać część swojego towaru.
Zazwyczaj ich interesował alkohol, a najbardziej lubili szampan. Jedynie
co było dobre, to że na powrotnej drodze już nikt nas nie dotykał. Musieliśmy tylko powiedzieć, że „grupa „Alex” nas już sprawdzała” i wszyscy
pozostali od razu się odczepiali. I tak za każdym razem, wjeżdżasz – płacisz i wjeżdżasz.
Jednego razu pojechało z nami kilka nowych kobiet i nie za bardzo orientowali się w sytuacji na drodze. Znów spotkała nas grupa „Alex”, a nowe
kobiety siedziały na pierwszych miejscach. Zbulwersowani, odmówili
pieniądze. Wtedy naprawdę zaczęliśmy się bać. Te kobiety natychmiast
wyciągnęli z autobusu, przynieśli butle z paliwem i zapytali pasażerów:
„Czy chcecie, żebyśmy my urządziliśmy tutaj „Hatyń”? Jeżeli nie, to wiecie
~16~
Rozm. Ruslan
Soszyn, LR
co macie robić”. Wszyscy zaczęli szukać kasę. Wtedy zabrali najwięcej.
Bandyci nie ograniczali się reketą na drodze. Handlując na bazarze w
Warszawie, koleżanka poznała jednego z kierowników, tak zwanej grupy
„Alex”, ważnego chodzącego z towarzyszącą mu dziewczyną po rzędach.
Niektórzy mówili, że oni szukali nowych ofiar, niektórzy, że po prostu
robili zakupy. Natomiast my na bazarze nie mieliśmy z nimi bezpośredniego kontaktu, rozliczaliśmy się na granicy. Wracając z Polski do pełna
tankowaliśmy swoje torby ubraniami, butami. Wtedy polskie ubrania były
bardzo popularne na Białorusi i bardzo drogie. Swojej produkcji nie było,
a jeżeli była to nie dla wszystkich dostępna. Mieć polskie buty albo dżinsy
było modne i prestiżowe. Do dziś mam dżinsy z polski, mają ponad 20 lat,
zachowałam sobie na pamiątkę.
Była sytuacja, że po kolejnym udanym handlu, rozjeżdżaliśmy się po
Warszawie i każdy załatwiał swoje sprawy. Robiąc zakupy spóźniłam się
na autobus i zostałam z torbami na dworcu. Dobrze, że wiedziałam adres
Pani Basi – koleżanki z bazaru, do której udałam się na nocleg. To była
jedyna znajomość i jedyna nadzieja. Mieszkała Pani Basia niedaleko od
bazaru. Miała dorosłą córkę, ale była z nią pokłócona. Bez żadnej znajomości językowej, świetnie się porozumieliśmy. Najbardziej charakterystyczna cecha, która od Pani Basi zapamiętałam do dziś – to papierosy i
rum. Wtedy jej było około siedemdziesiątki, tak, że dziś już jej pewnie nie
ma. Dobrego serca był człowiek. Zawsze otwarta, pomocna.
Grażyna Dylewska,
ur. 1953,
mieszkaniec Pragi
Większość ludzi w podwórkach wynajmowała lokum, bo nie mogę powiedzieć że mieszkania, bo w mieszkaniach sami mieszkali, ale jakiś kąt dla
ruskich mieli i zarabiali na tym pieniądze. Oczywiście złodzieje czatowali
na Ruskich. Wiedzieli dokładnie, kto, gdzie, co ma i rzucali się na chama.
Mogłaś iść i patrzeć jak złodzieje w parę sekund wybierają wszystko.
Włamują się w sekundę. Zabierali pieniądze i rzeczy, które mieli na handel. Jak stawiali samochody, to je rozpruwali, w parę sekund. Ludzie nie
myślą, no bo przecież wiadomo było, że są złodzieje, i że kradną. A ruski
podjeżdża pod bazar tu na Brzeskiej, cały samochód w środku jest pełen
kożuchów. Obydwoje z żoną wychodzą i idą na bazar. Za nim idzie jeden,
troszkę dalej drugi i mają komórkowy telefon i do siebie mówią, gdzie oni
są, a tutaj ci otwierają i wynoszą. I oni wracają za pół godziny i nie ma już
żadnego kożucha. Ta kobieta mało nie dostała zawału. No bardzo przykre,
ale ja powiedziałam: „Proszę pani, czy pani nie wie, gdzie pani przyjechała? W każdym miejscu, gdzie pani postawi samochód, żadnej teczki,
nic na wierzchu nie zostawiać, bo rozwalą samochód dla tej jednej rzeczy,
a zostawić samochód wyładowany kożuchami, no czy pani jest normalna
czy jaka?”.
Mirosław Mikulski,
Proboszcz Parafii
św. Floriana na
Pradze
w latach 1989 –
1996
Rosjanki nosiły te torby. Przyjeżdżały na Dworzec Wileński i szły Brzeską. W
bramach stawało dwóch, trzech mężczyzn i dzieciaki. Jak szła jakaś „Ruska” objuczona tymi torbami, to oni podlatywali i kłuli ją szpilką w rękę.
Ona z bólu puszczała tę torbę i jakiś dzieciak łapał tę torbę i ciągnął ją do
bramy. A gdy ona się zorientowała i chciała lecieć za nim, to dorośli, którzy
stali w bramie, podkładali jej nogę. Ona się przewracała, tłukła. Zanim się
pozbierała już dzieciaki pouciekały. A tobrba znikła.
~17~
AHMMWP
Rozm. Joanna
Wiśniewska, LR
Policjant X.
Nie dawało się patrzeć, jak po całym dniu, kiedy nasi zdążyli już przejrzeć
ich portfele (żeby to chociaż były portfele… to raczej torebki foliowe), to
rżnęli ich rodacy. Prawo dżungli. Nasi to przynajmniej rąbali z finezją, a nie
tak na chama ze spluwą w łapie.
Rosjanie to była najbardziej „pechowa” grupa na bazarze w okresie ostatnich pięćdziesięciu lat:
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 139.
Jak nie okradli ich przed bazarem, to w drodze na niego, jeśli zaś to się nie
udało, to na miejscu, albo przy wyjściu, a na dobranoc, w domu też różnie
bywało.
Ruscy mieli u nas tak przesrane, że nawet policjanci się z nich nabijali. Ale
szacunek! Oni mają takie wschodnie zawzięcie i nie upłynęło parę lat, jak
się odkuli, a bazar bez nich upadł. No i kto wyszedł na głupiego?
Policjant Y.
Tu na Różycu to Rosjanie byli do bicia, podczas gdy od połowy lat dziewięćdziesiątych ich mafia kontrolowała już cały Stadion. Dla mnie było
zaskoczeniem, kiedy dwóch z nich [przedstawicieli mafii wołomińskiej i
pruszkowskiej] przyszło do mnie na rozmowę, przedstawiając problem
(to był rok 1992 albo 1993 rok) powstania mafii zorganizowanej i kierowanej, ale przez Rosjan. Proszę pana, ja nie zapomnę nigdy tych słów, kiedy
jeden z nieżyjących przestępców z mafii powiedział w ten sposób: wy
[policjanci] w ogóle nie dacie sobie z nimi rady, bo my już sobie nie dajemy. My wam pomożemy, ale dacie nam też coś za coś. Oni chcieli po prostu pewien immunitet nietykalności i oni by wystawili wszystkich Rosjan.
Oni dali nam na początek parę spraw, żeby być wiarygodnymi.
Częścią członków mafii rosyjskiej to byli „Afgańczycy”, czyli dawni żołnierze radzieccy szkoleni na potrzeby wojny z Afganistanem, którzy po
ustaniu działań zbrojnych „musieli z czegoś żyć”: Jednym z przywódców
grupy, która wchodziła na bazar dogadywała się z naszymi [polskimi
przestępcami], był major wywiadu radzieckiego i myśmy go zatrzymali,
ale wyjechał – prokuratorzy bali się go zatrzymać, pan sobie wyobraża –
mieliśmy stuprocentowe dowody na niego. To jest osobna bajka, w to by
człowiek nie uwierzył.
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 181.
G. Pikora,
dziennikarz
Oni troszki obyczaje tu pozmieniali. Nie dalej jak trzy lata temu jeden taki
Rusek pokonał grubasa Tadka, od skór handlarza. Tadek przez wiele lat był
tu jeden z największych. Nikt nie dawał mu rady. A ten Rusek raz palnął.
Tadek na ziemię poleciał i uciekać musiał, bo się tak mocno przestraszył.
Najwięcej to ostatnio u mnie Ruskie kupują. Hurtem biorą krzyżyki,
łańcuszki i Matki Boskie, bo u nich podobno teraz takie rzeczy idą.
Kiedyś to tu był raj.
Życie,
97-01-30
Mieczysław
Janiszewski,
przewodnik
Kto rządził tym wszystkim? Różnie. Takich postaci było dużo jak Niewiadomski. Po Afganistanie szefem bazaru był facet, którego policjanci
nienawidzili, tłukli go do tego stopnia, że on chodził bez koszuli po bazarze, cały pocięty. Jak go już tak strasznie poturbowali to wtedy ku ich
przerażeniu, pokazał, że jeden mógłby ich wszystkich zabić. To było przy
jabłkach, i pokazał uderzenie, gdzie wywaliła się cała ściana. No i dzięki
temu został szefem tutaj różnych zdarzeń.
~18~
Rozm. Katarzyna
Sołowiej, LR
Policja z Pragi Północ zlikwidowała skład broni.
Wielki arsenał broni, amunicji i materiałów wybuchowych wykryła wczoraj
stołeczna policja w pomieszczeniach prywatnej firmy przy ul. Ząbkowskiej. Sprawę prowadzą funkcjonariusze z komendy rejonowej na Pradze
Północ.
Zatrzymaliśmy na razie trzy osoby – właścicielkę firmy i dwóch mężczyzn
w wieku 56 i 35 lat. Wszyscy są mieszkańcami Warszawy – mówią północnoprascy policjanci. – Kobieta wynajmowała pomieszczenia i, jak twierdzi, nie miała pojęcia, że były one nielegalnym arsenałem. Zatrzymani mężczyźni nie tylko przechowywali, ale także rozprowadzali broń.
Jest bardzo prawdopodobne, że współpracowali ze zorganizowanymi
warszawskimi grupami przestępczymi. W pomieszczeniach firmy znaleziono tysiące sztuk amunicji, broń ostrą, m.in. mausery, browningi, pistolety
gazowe, tzw. strzelające długopisy, kilkukilogramową kostkę trotylu i dwa
granaty bojowe typu F-1, zwane potocznie cytrynkami, oraz pistolety
własnej produkcji. Policja przeszukała także mieszkania obu zatrzymanych
mężczyzn. W jednym z nich znaleźli dużą ilość złotej biżuterii – bransolety,
łańcuszki, pierścionki, sygnety, kolczyki, obrączki i monety – pochodzące
prawdopodobnie z kradzieży.
„Życie Warszawy”,
15 czerwca 1995 r.
(sobota)
„Łysy”
Ten, co to nas sprzedał, to musiał się powalić. Był u mnie na wiosnę i wziął
jednego gana. A potem przyszedł za trzy miesiące. I zamówił trzy sztuki.
Rozumiem, trzy sztuki to jest kawał grosza. Wakacje mam już prawie za
darmo. Gościu – mówi – przyszykuj mi na jutro. Mówię, w porządku. W
porządku i koniec. I on przyjechał. A od samego rana było więcej tych po
cywilnemu. Od groma ich było. Więcej niż kupujących i sprzedających.
Jeden, ten cały ich szef, to pięć czy siedem razy podchodził do mnie do
stolika i ciągle pytał o to samo radio. I tak się pytał jak szpak w dupę. No
i potem przyszedł tamten. Poszliśmy ze wspólnikiem po towar. Wychodzimy. Wspólnik pierwszy i od razu go pod mur. Ja wychodzę, mnie pod
mur. Ręce na ścianę! Jeden leciał przez jezdnię z czterdziestką piątką, chyba bęben, na pewno. I krzyczał: kurwo, tylko się rusz, to ci łeb odstrzelę.
Skuli nas jak psy, rzucili do tej kanciapy. A ten młody takiego kopa mi
zapierdolił, że przez dwa miesiące nie mogłem oddychać. Potem rozbrajał
granaty, to śmiać mi się chciało. Wspólnik, jak zobaczył jak on to robi, to
mówi do mnie: Gieruś, lepiej zamknij oczy. Z godzinę te granaty rozbrajał.
Wspólnik robi to w 15 sekund. Wpadłem, potem siedziałem na Białej, a potem wyszedłem. Bazar już nie ten i ja już nie ten.
Rozm.
Piotr Kulesza,
Niebieski syfon,
s. 39
Policjant X.
Ostatecznie benkle zniknęły z Różyca na początku lat dziewięćdziesiątych.
Sytuacja ich zmusiła. Musieli stąd odejść, bo nie mieli klienta. Nie mieli
kogo oszukiwać i naciągać – na Bazarze było coraz mniej ludzi. Benkel
stawał się jedynie wspomnieniem. Zastąpiły go mafie.
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 182.
Pan Marek
Grupy mafijne powstały od benkli. Jedni poszli w stronę Pruszkowa
drudzy Wołomina. Najpierw był benkiel, potem spirytus – słynne podrabianie wódy. Wszyscy nagle zapragnęli robić fortuny. Przez miesiąc można
było zarobić do 100 000 dolarów. Ja się na to nie załapałem. Z drugiej
strony nie żałuję, bo sporo tych ludzi już nie żyje. Żyli dobrze, ale krótko.
Niektórzy jeszcze siedzą. Niektórzy z nich są nadal wysoko ustawieni w
grupach przestępczych. Przerzucili się na narkotyki. Część z nich to są
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
„Życie Warszawy”,
dziennik
BRAK
~19~
też znani biznesmeni. Policja wie swoje, ale nie ma na nich haka. Czekają. Wielu jest też takich, którzy się nie wstrzelili. Złote lata dla matactw
i fałszerstwa zaczęły się, jak weszła demokracja. Ludzie zachłysnęli się
pieniędzmi. …No i wszyscy też zapragnęli mieć maturę. Pracują przy tym
przynajmniej dwie osoby: ja i pisarz. Pisarz to ten, co pisze na dokumentach. Zaopatrywali się u nas wszyscy. Nawet policjanci. Kiedyś przyjechał
jeden po świadectwa maturalne dla całego posterunku z nowosądeckiego. Paszport – nie ma żadnych problemów, nawet czerwony. Najlepiej
byłoby, jakby ktoś się zgodził dać swój czerwony paszport. On zostanie
przerobiony, wstawi się dane drugiej osoby. W tej chwili najlepiej idą
matury. Najczęściej jest to kradziony dokument, do tego wkleja się zdjęcie i stawia pieczątki. Nowe prawo jazdy jest zbyt kosztowne – trzeba
by było zainwestować w narzędzia. Stare – nie ma żadnych problemów.
Jest to najprostsza rzecz do zrobienia. Praktycznie każdy papier jest do
podrobienia. Piszę na kartce i orientuję się szybko, czy da się to załatwić.
Jak chodzi o dokument z Warszawy, to załatwiamy w godzinę. Jak spoza,
najczęściej na drugi dzień. Studia wyższe – też nie ma żadnego problemu.
Na miejscu nikt nie robi dokumentów. Tu się idzie od razu po gotowe. Jak
trzeba zrobić, to dzwonię do odpowiednich osób spoza bazaru. Mamy
gościa, który wypisuje. Ma wzory różnych szkół. Ważne czy chodzi o LO,
czy technikum. W każdej szkole są inne przedmioty. Potem składa się pięć
podpisów, np. na maturze. Są dokumenty, np. First (First Certificate of
English), których nie zrobię, bo są za dobrze zabezpieczone. To by musiały
być szalone pieniądze. Wchodzimy do mojej budki i ustalamy, co potrzeba. Ustalamy dane, ustalamy cenę. Wpłaca się zaliczkę. Minimum połowę.
Potem przychodzi klient, siadamy, on akceptuje i wychodzi. Patent
żeglarski najtańszy śródlądowy kosztuje 450 złotych. Inne dokumenty idą
od 600 złotych w górę. Są dystrybutorzy, którzy mają towar. Pytam, czy
akurat mają konkretny dokument od ręki. Przebywają tutaj, a gdzie mieszkają, to mnie nie interesuje. Taki policjant jakby chciał nagrać jakąś akcję,
to nie ma problemu. Trzeba tylko trochę sprytu. Pojawiał się tu taki. Już
tak się zachowywał, jakby był nasz. Ale zgubiło go to, że on biegł za mną
i patrzył, do kogo ja idę po dokumenty. Teraz też boję się kontroli i policji,
ale staram się nie mieć nic przy sobie. Oni doskonale wiedzą, czym my
się zajmujemy. W każdej chwili mogę wpaść. Próbowałem też handlować
czymś innym: bluzy różne, potem miałem bar, ale to się nie opłaca. Mam
tu kolegów. Znam praktycznie wszystkich. Ale trzymam się sam. Gdyby
coś się stało, to ja wpadam sam. Nie muszę się martwić, że poplączą mi się
zeznania. I w razie czego mogę mówić, co mi ślina na język przyniesie.
Piotr Machajski,
dziennikarz
W 2005 roku, po prowokacji przeprowadzonej przez dziennikarzy jednej z ogólnopolskich gazet, dokonano zatrzymań niektórych z fałszerzy
dokumentów: Uzbrojeni po zęby anty terroryści wyciągnęli wczoraj z
łóżek dziewięciu mężczyzn. Zaczęło się od 40-letniego Dariusza Z. W jego
mieszkaniu w Markach Policja nie znalazła jednak nic ciekawego poza
kluczami do innego mieszkania przy ulicy Skoczylasa. Ale tam odkryła
trzy walizki wypełnione podrobionymi pieczątkami. – Pieczątek są tysiące
– Na tym jednak nie koniec. W mieszkaniach innych zatrzymanych Policja odnalazła kolejna pieczątki oraz dokumenty: świadectwa, dyplomy,
indeksy uczelni z całego kraju oraz niewypełnione blankiety prawa jazdy,
dowodów osobistych i paszportów. Magazynek z lewymi dokumentami Policjanci odkryli też w jednej z bud na bazarze Różyckiego. Oprócz
paszportów i praw jazdy były w nim między innymi zaświadczenia lekarskie.
***
~20~
„Gazeta stołeczna Gazety wyborczej”, „Walizki
z pieczątkami”,
22-23.10.2005
Grażyna Dylewska,
ur. 1953, kupiec
Bazar jest przepięknie skonstruowany, lepiej niż supermarkety. Bo w
supermarketach najpierw musisz przejść wszystkie zabawki, pierdoły,
mydełka, pachnidła, żeby kupić jedzenie, bo oni uważają, że po drodze
coś kupisz. Bazar jest… skonstruowany tak jak należy. Główne wejście jest
na Brzeskiej i wchodzi się na jedzenie od razu. I słusznie, bo się idzie na
bazar po jedzenie, to się wchodzi na jedzenie. Jeżeli ktoś nie chciał jedzenia, to nie wchodził tędy. Wchodził z tamtej strony i tam już stali cinkciarze, dalej były buty. Wszystko ułożone w kolejności: buty, palta, czyli
jesionki, płaszcze, garnitury, sukienki. Potem wchodziło się w sferę ekskluzywną, a sfera ekskluzywna to były towary kolonialne. Najlepsze ryby
ze świata, kawiory, czekolady. Mogłaś zamknąć oczy, upić się w trupa i iść
na azymut. Pamiętałaś, że tam to było, wchodzisz i jest. Nawet ten sam
człowiek za każdym razem, który cię pięknie witał. Bazar to dla mnie tak
jak u Harolda (Harrodsa – przyp. K.S.). Wszystko co najmodniejsze. Handel
kwitł tu zawsze. To była jedyna dziedzina współżycia międzyludzkiego na
świecie, której nie zniszczyły ani podboje, ani wojny. Ci na górze ze sobą
walczą, a ci na dole handlują. Ja pojechałam do Izraela i byłam zdumiona, bo z jednej strony… walczą, jedni zakładają na siebie te bomby, inni
na czołgach i bombardują, a normalni ludzie – Palestyńczycy i Żydzi –
współżyją ze sobą - handlują, bo przecież mają się o krok, rozmawiają,
zapraszają się na swoje imprezy. Bazar jest podstawą, jest zawsze.
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
~21~
AHMMWP
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
~22~
Kunegunda Sanir,
ur. 1955,
mieszkaniec Pragi
Złoto, srebro, pierścionki. Potem kożuchy, futra, lisy, kołnierze, a jak się
szło do Ząbkowskiej, tam były sklepiki jeden za drugim, w ciągu, nie było
przerwy, tylko jeden sąsiadował z drugim i tam było obuwie, kapcie, kalosze, odzież robocza, ubrania. Można było coś tam taniej kupić i dobrać
u sprzedawców, w alejkach, mieli stoliki albo na ręku coś trzymali, albo
na krzesełku, narzędzia różne, a więc wihajstry, klucze francuskie, kłudki.
I książki używane, płyty jak były kiedyś, płyty rozumie pani (śmieje się),
płyty na adapter i długogrające. Bo kiedyś to jeszcze były pocztówki. Pan
miał pocztówki grające i puszczał muzykę.
AHMMWP
Pan Grzegorz,
mieszkaniec Pragi
Nasz bazar wylansował na pocztówkach Laskowskiego. Tu się
sprzedawało pocztówki grające, a na nich ówczesne disco-polo. Bo
Laskowskiego nie było w telewizji ani w radiu. Ale ja sam tego nie
słuchałem, taką inną muzykę wolę – Led Zeppelin, Pink Floyd, Beatlesów.
Rozm. Patrycja
Macierewicz, LR
KONKURS
BRAKUJE NAM
DOBRYCH
HISTORII O
POCZTÓWKACH GRAJĄCYCH
Marian Pręgowski,
kupiec
Jeżeli wejdziecie na bazar i zapytacie o tego ze słuchawkami na uszach, to
od razu mnie pokażą. Ja sobie tutaj do roboty discmana biorę, dwadzieścia płyt i później zmieniam – Miles Davis, Coceine, i głośno słucham, bo
słuchanie jazzu cicho to jak oglądanie bitwy Grunwaldzkiej na znaczku
pocztowym.
Rozm. Renata
Sudoł, LR
Pan Boguś, kupiec
Ze wszystkiego można zrobić biznes. Widzisz pani tą budkę? Tą, tą drewnianą. Tu facet sprzedawał pocztówki grające. Dużo osób tu przychodziło.
A to na imieniny, urodziny, dla cioci czy panienki. Robił na zamówienie,
kombinował. Polskie, zagraniczne. No powiem pani, że to średnio legalny
interes był. Ale zarobił dużo kasy, wybił się i wyrwał z bazaru. Tylko budka
po nim została. Już kilka innych interesów w niej się później kręciło.
A zna pani Laskowskiego? Tego od „Kolorowych jarmarków”. No on się
dzięki naszemu bazarowi wybił! Na początku to on przecież tylko tutaj
grywał. Władza gnoiła go strasznie, jego piosenki recenzowano w prasie
tak: „Gdyby dało się dać notę niżej 0”. Nie pasował do ich szablonu grzecznego chłopca. „Kolorowe jarmarki”, to jedna jego piosenka. Reszta utworów, to warszawskie szlagiery, które zostały przez niego wylansowane
tu na bazarze.
Rozm. Aleksandra
Gałka, LR
Pani Anna, kupiec
Urodziłam się w 1961 roku, więc wychowałam się naprawdę na bardzo
dobrej muzyce. Próbowałam handlować bluzkami, ale wyszło na to, że
to co mi się podoba, nie podobało się klientom. Stwierdziłam, że skoro
nie mam takiego gustu, by móc wstrzelić się w gusta masowe, to muszę
zmienić dziedzinę. A muzykę bardzo lubię, znam ją, wiem gdzie kupić,
jak ją zdobyć. Muzykę należy mieć bardzo różną, zwłaszcza tutaj, no
przede wszystkim zespoły warszawskie, biesiady. A jeśli chodzi o ambitniejszą, to ludzie zamawiają i staram się zdobyć, jeśli klientowi mocno
zależy. Z muzyką na bazarze to jest tak, idzie człowiek, który specjalnie
nie jest klientem Empików ani innych sklepów muzycznych raptem
Rozm. Aleksandra
Gałka, LR
~23~
usłyszy melodię, ona mu przypomina jakąś sytuację, epizod z dzieciństwa, być może pierwszą narzeczoną – „Och, jakie to piękne, ja muszę to
mieć”. Ludzie zatrzymują się i płaczą. Mam tu taką płytę biesiadną i m.in.
jest tu piosenka „Matko moja, ja wiem” i przychodzi pani, która całkiem
niedawno matkę swoją pochowała. Zatrzymuje się przy mojej budce i
szlocha. I to jest płacz dziecka, prawdziwie zranionego, skrzywdzonego,
pełnego poczucia straty. Przychodzi też pan, który od wielu lat grywa co
jakiś czas na bazarze. Traktuje to zarobkowo. On, harmonia, jego głos, jego
interpretacja. Teksty ładnie opanowane, teksty, które śpiewa nawet ja nie
słyszałam. On śpiewa piosenki, prawdziwie podwórkowe, które być może
są już w kulturze zapomniane, ale śpiewa to z sercem, wokal może mu nie
pracuje jak trzeba, bo trochę za dużo pije i pali, ale to i tak się czuje. Nawet
jeśli ktoś będzie po konserwatorium, technicznie profesjonalny, a robi to
bez serca, bez przekonania, to nie będzie poruszające. Nie wiem proszę
pani jak on się nazywa, gdzie mieszka. On po prostu się zjawia, raptem
słyszę jego akordeon, jego śpiew, przyjdzie i wyjdzie. Ludzie uśmiechają
się, podrygują, ale inni wzruszają ramionami i mówią; „Ooo, wiocha!”. Co
jakiś pan z akordeonem, kiedy on ma mp3. Ludzie młodzi nie czują tego
klimatu – dla nich to prostactwo, zapominają, że to jest część kultury i
historii miasta, tego miejsca. Tutaj zdarzało się tańczyć ludziom przed
moją budką. Ludzie zatrzymują się, ponosi ich muzyka i tańczą. Ulubione
piosenki to „Bal na Gnojnej”, Czerniakowskiej „Przyznaj się”, „Skrwawione
serce”. Te słowa, melodyka mają urok – jeśli się posłucha uważnie, bo jeśli
się posłucha tego tak jak muzyki klubowej teraz, to rzeczywiście może być
nudne.
Kapele grały na bazarze, a także na osiedlach – na Woli, na Pradze.
Niedziela była wyjątkowym dniem. Zawijało się złotówkę w gazetę i
rzucało grajkom. Ludzie wychodzili na ulice, tańczyli. To był rytuał. Rano
szło się do kościoła. Kto wierzący. Wracało się z mszy, jadło śniadanie, no
a potem przychodziła kapela. Nie włączało się radia ani telewizji. Jakaś
gospodyni domowa krzątała się w kuchni, wychylała przez okno, jak
dosłyszała muzykę. To była jedyna rozrywka. Panny się podkochiwały w
muzykantach. Ładne oczy, ładny głos, może na nią spojrzał. Tak jak dzisiaj
dziewczyny kochają się w liderach grup muzycznych – jeśli on jest wyeksponowany wszyscy przy nim bledną.
Rozm. Aleksandra
Członkowie kapel nie byli obiektem westchnień młodych panien. A
Gałka, LR
to głównie dlatego, że członkami kapel byli raczej starsi faceci, cwaniaczki, pijaczki. Nie żadni młodzi chłopcy. Były to przeważnie dwu- lub
trzyosobowe grupy. Składały się najczęściej z akordeonu, skrzypiec. Kapele przychodziły po południu bardziej. Na bazarze jak był tłum to zdarzało
się tak, że muzykanci nie mieli warunków, żeby przejść. Przede wszystkim
KONKURS główną aleją przemaszerowali i muzykowali. Straganiarzom się podobała muzyka kapel, podrygiwali, rzucali monety, ale ja ci powiem, każdy
BRAKUJE
pilnował swojego interesu, weźmie odejdzie, a tu nagle świsss, ktoś mu
NAM
nagle coś zasunie… Pamiętam, że te kapele grały utwory jak: „Czerwone
HISTORII
maki”, „Ostatnia niedziela”. Większość piosenek nie była do tańca, to były
KAPEL
GRAJĄCYCH raczej ballady. Sporo piosenek powstawało w więziennych celach. Układane były na melodię kolęd. Teksty wiązały się z perypetiami miłosnymi
NA
opryczników (bandziorów), ulicznych złodziejaszków.
Bogusław Bocheński, mieszkaniec Pragi, członek
projektu „Cała
Praga śpiewa z
nami”
BAZARZE
~24~
sł.: Henryk Rejmer
muz.: Jarema
Stępowski
„Na Bazarze Różyckiego”
Na Bazarze Różyckiego
Na Bazarze Różyckiego
Idzie handel na całego.
Stare buty, nowe gacie,
Twarde porno, słoń w krawacie
Puszka farby, jasne piwo,
Pączki, wódka i pieczywo.
Kawior, szampan, śledzie z beczki,
Czapka z daszkiem, hełm niemiecki,
Jakiś rower bez pedałów
Czajnik z gwizdkiem, sztyft z regału…
Grać, obstawiać, bombardować
I bankiera nie żałować!
Jeszcze nie było takiego zdarzenia,
Żeby ktoś wygrał od samego patrzenia!
Ktoś może lubić befsztyki,
Ktoś inny de volaj
Kaczki, kurczaki, indyki
Drób dla jednych to raj,
Jak kto mi fondnie to proszę
Nie płacę, ale owszem zjem.
Choć ja tych łakoci nie znoszę
Co lubię opowiem, bo wiem!
Dla mnie nie ma jak pyzy z bazaru
Pyzy à la Różycki to cud
A, ze zna się na kuchni cały nasz naród
Wszyscy mówią te pyzy sam miód
Dla mnie bomba te pyzy z bazaru
Na stojaka je wtryniać nie wstyd
Do nich piwko z warszawskiego browaru
I już w dechę i dobra i git!
Ileż par butów i spodni!
Różności tysiąc sto!
Łapciuch zawsze wyjdzie jak modniś,
Ale nie bawi mnie to.
Nie patrzę w te kramy jak gapa
I nikt nie mówi nic
Aż w pobliżu nagle ten zapach
Co nawet po nocach mi się śni!
I już czuję te pyzy z bazaru
Więc kupuję, a w gębie sam miód
Już kolejka i młodzik i staruch
Bo na kuchni nasz zna się lud
Na te pyzy nie szkoda gotówki
Jak cudownie parują, no spójrz
Do nich dodaj dwa łyki z piersiówki
I cała Praga jest twoja już!
Więc spróbujcie te pyzy z bazaru
Niech handlarka w słoiku wam da
A na deser walczyka z gitarą
I jest gites, jest wszystko jak trza!
~25~
Sylwester Kozera,
muzyk
Siostra moja mieszka na ul. Brzeskiej 11, a starsza jest ode mnie o 10 lat.
Ja tu przychodziłem na chrzciny, imieniny, wesela. Później biegaliśmy na
bazarze od budki do budki i graliśmy.
W naszym repertuarze są zawarte ciekawe historie, mini sytuacje. Jak pan
się wczuje w teksty, które Grzesiuk śpiewał, to w nich niby tak na pierwszy
rzut oka, jest niewiele, ale jak się z nimi usiądzie i człowiek się w nie wczyta, to okazuje się, że jest tam coś takiego… co trudno określić. Bo w sumie, to życie i takie było i takie jest. O czym te teksty mówią? O życiu, o tym,
co się dzieje. Tylko, że teraz w tekstach jest dużo gadki. A w tych starszych
było tego mniej i musiała być puenta. A to jest trudniej napisać, żeby był
krótki, a jednocześnie celny.
Rozm. Maciej
Łopuszyński,
czerwiec 2012 r.
Informacje dodatkowe na stronie 107
Sylwester Kozera,
muzyk
Można powiedzieć, że Bazar Różyckiego to epicentrum kultury praskiej.
Na przykład Wojtek Mścichowski z zespołu „Co wy na to” napisał o Bazarze coś takiego: „Ach Targowa, Ząbkowska, Kijowska/Ach te Szmulki,
Targówek, Zacisze/Tu przyjezdny się łamie, tutaj kupisz gdzieś w bramie/lewe buty czyszczone na glanc/Na Bazarze Różyckim dziewczyny/
sprzedają z kieszeni cytryny/nylony, stylony, świeże pączki, herbata de
lux/Proszę zwrócić wycieczko uwagę/właśnie tu mamy dzielnicę Pragę/Z
prawej strony jest Wisła/ jej bulwary, ta przystań/zakochanych gdzie zresztą nie brak/Środkiem leci arteria Targowa, każda inna ulica się chowa/tutaj
są dwa bazary, słychać żargon nasz stary/ten warszawski: gdzie smutniaku
się pchasz?”. Bo były dwa bazary. Tam za Dworcem Wschodnim był drugi
bazar, na Mińskiej. Tam były ciuchy i ptaszki. Później ptaszki poszły gdzieś
tam, a ciuchy do Rembertowa. Przenieśli ten drugi bazar, jak zbudowali
Dworzec Wschodni, od Lubelskiej, od tamtej strony. Dlatego te „dwa bazary”.
Zdaję sobie sprawę, że mam głos, jaki mam. Ja utwory po prostu po
swojemu interpretuję. Nie staram się silić na nikogo. Chcę według mojego, własnego odczucia i mojego zrozumienia sprzedać tekst tak, jak ja
go czuję. I niektórym to się podoba, a niektórym nie. Zaprzyjaźniłem się
z Markiem, synem Stanisława Grzesiuka. Kiedyś pamiętam byliśmy „Pod
Karpiem”, zaprosiłem go na śledzia. Pamiętam, że Marek powiedział mi wtedy: - Tak coś podobny jesteś właśnie do mojego ojca, jak na tej bandżole
grasz. – No i co zrobić. Markowi się zmarło dość wcześnie. Córka Grzesiuka
też zmarła w młody wieku. Kiedyś wnuczka zaprosiła mnie na imprezę. W
szkole na Kawęczyńskiej poproszono mnie, żebym parę piosenek Grzesiuka zaśpiewał. I tylko tyle. Ja sam nie porównuję się do Stanisława Grzesiuka wcale. Lubię to. Wyszło po prostu tak, że gram na bandżo.
Rozm. Maciej
Łopuszyński,
czerwiec 2012 r.
Informacje dodatkowe na stronie 108
***
~26~
Bazar Rozyckiego na Pradze; 2000r.; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News
Bazar Rozyckiego na Pradze; 2000r.; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News
Pani Wanda,
kupiec
Miałam koleżankę na Różyckim – Jadźkę. Jadźka umarła kilka lat temu.
Ale ona to dopiero mogłaby opowiadać o miłości. Na Bazarze męża sobie
znalazła. Jadźka handlowała warzywami i przychodził codziennie taki
jeden i zawsze, a to pomidorka, a to ogóreczka od niej kupił. Aż kiedyś lało
jak z cebra i Jadźka zmoknięta wracała, a on z parasolką się pojawił nie
wiadomo skąd. Odprowadził ją pod dom i już tak został. Odprowadzał ją
do końca życia, umarł rok przed nią. Zgodne to było małżeństwo. Chociaż
swoje lata mieli, bo i on wdowiec i ona wdowa byli.
~27~
Rozm. Oliwia
Kwiecień, LR
Marysia, kupiec
KONKURS
BRAKUJE NAM
CIEKAWYCH
HISTORII
MIŁOSNYCH
ZAKORZENIONYCH NA
BAZARZE
LAT 90TYCH.
Rozm. Agata
Codziennie dzwonię na OIOM do Instytutu Kardiologii w Aninie. Lekarz
Koschmieder,
LR
jest oszczędny w słowach. „Jego stan jest stabilny. Jeszcze za wcześnie” –
odpowiada, gdy pytam kiedy będę mogła odwiedzić męża. Skończyłam
sześćdziesiąt pięć lat. Mierzę ledwo metr sześćdziesiąt, a i budowę ciała
mam filigranową, choć werwy mi nie brakuje. Wacek operację przeszedł trzy dni temu. Wszczepianie by passów po zawale. Choć codziennie
dzwonię i pytam czy już mogę zobaczyć się z mężem i choć wiem, że to
jeszcze za wcześnie to codziennie wsiadam w metro na stacji Stare Bielany, dojeżdżam do stacji Politechnika, a tam łapię 525, które zawozi mnie
prosto pod szpital. Siedzę godzinami pod salą, tak samo jak podczas operacji. Nie odeszłam dopóki nie skończyli operować.
Jestem z Wackiem od ponad czterdziestu lat. To był mój pierwszy chłopak.
Poznaliśmy się na Bazarze Różyckiego. Miałam szesnaście lat, właściwie byłam jeszcze dzieckiem. Przychodziłam popałętać się po szkole z
koleżankami. Bez specjalnych planów na zakupy, raczej dla atrakcji – bazar to było miejsce, gdzie wrzało życie. Wypatrzył mnie Wacek. Trzy lata
starszy, przystojny, z urodą amanta. Przenikliwe spojrzenie, lekko kędzierzawe włosy, opalony. Przychodził tam z kolegami, w celach towarzyskich,
ale też jak każdy, żeby złapać okazję. Wypatrzył mnie przy stoisku z porcelaną. Miałam wtedy włosy ścięte od ucha do ucha, ważyłam zaledwie
44 kilogramy. Wyglądałam wciąż jak dziecko. Nie polubiłam go od razu,
ale zgodziłam się umówić. Nie sądziłam, że właśnie poznałam przyszłego
męża, i to na Różycu. Na kolejną randkę Wacek przyjechał na damce. To
był prezent dla mnie, kupiony też na Różycu, za wtedy nie małe pieniądze.
Szczególnie dla niego, sieroty. Matka zmarła, gdy miał szesnaście lat,
ojca nigdy nie poznał. Zginął w czasie powstania warszawskiego, gdy
matka była z nim w ciąży. Żył z czterema braćmi, każdy grosz w domu się
liczył. Dla mnie rower z Różyca to też była nie lada gratka. W domu się nie
przelewało, ojciec miał problemy z alkoholem, każdą wypłatę przepijał.
Nie zastanawiałam się długo, gdy zobaczyłam prezent od Wacka. Od razu
wsiadłam na rower. W całej euforii wynikającej ze spotkania i roweru,
niefortunnie weszłam w zakręt. Opony zakręciły się na zapiaszczonym
chodniku i łup – leżałam na ziemi, z podartą spódnicą i wybitą jedynką. To
nie przeszkodziło Wackowi, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej zakochał
się w szczerbatej. Trzy lata później pojawiłam się na tym samym bazarze
ze swoją kuzynką, Wiesią. Wiesia towarzyszyła jako doradca – w końcu wybór sukni ślubnej to nie byle co. Tak, Wacek oświadczył się, a ja zgodziłam
się, choć nie bez zastanowienia. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale wiedziałam, że na Wacka zawsze można liczyć, a iść przez życie
samej to też niedobrze. Wtedy to nie było tak jak teraz, że budka koło
budki, do wyboru, do koloru. Parę babeczek stało, sprzedawało kiecki
albo swoje, używane albo przywiezione nie wiadomo do końca skąd.
Dorwałam prawdziwe cacko – koronkową, do połowy łydki, lekko rozkloszowaną, mocno zaznaczoną w talii, rodem z lat 50. Wyglądałam w niej
niczym Grace Kelly, tylko z ciemnymi włosami, no i wciąż bez jedynki.
Taki okaz w tamtych czasach, czyli w sześćdziesiątym siódmym roku,
kosztował fortunę. Szczególnie, że koronka w sukience była prawdziwa.
Miałam ograniczony budżet, 19 lat, pracowałam w delikatesach. Wiedziałam, że na skromnym przyjęciu po ślubie jedzenia i wódki nie zabraknie – w końcu byłam obrotną dziewczyną, a i znajomości w sklepie były
do wykorzystania. Mimo tego, do wypatrzonej na bazarze sukienki mi
zabrakło. Żadne przekonywanie Wiesi nie pomogło, że znajdziemy inną,
może z gorszej koronki, ale taką, na którą będzie mnie stać. Oprócz tego,
~28~
że byłam obrotna, byłam też uparta i żadne racjonalne tłumaczenia Wiesi
nie pomogły. Zaczęłam płakać przy właścicielce sukienki, w nadziei, że
zejdzie z ceny. Właścicielka jednak była starą wyjadaczką, która znała się
na swoim fachu nie od dzisiaj i wiedziała jakie triki trzymają w zanadrzu
klientki skore do targowania. Jednak nad moimi mokrymi oczkami zlitował się ktoś inny - obcy przechodzień, z wyglądu warszawski cwanieczek, może nawet cinkciarz. Z uwagą przystanął obok. Szybko zorientował
się w czym tkwi problem. Z kieszeni wyjął zmięty plik banknotów i wcisnął
w dłoń właścicielki sukienki. „W porządku, szefowo?” – zapytał i puścił
do niej oczko. Po chwili stałam z papierową torbą, a w niej wymarzona
sukienka. Cwaniaczek nie chciał spłaty długu. Poprosił o jedno: zaproś
mnie na ślub, to będziemy kwita. Zapisał na skrawku serwetki swój adres i
odszedł. Dotrzymałam obietnicy. Wysłałam liścik z zaproszeniem na ślub.
Nie dostałam jednak nigdy odpowiedzi. Ukryłam ten fakt przed Wackiem,
nie chciałam by był zazdrosny. Nie raz potem wspominałam, że to chyba
sam Anioł Stróż z nieba zszedł, by pomóc mi z tą sukienką. Dziś ze łzami
wspominam te wydarzenia. I tego samego Anioła Stróża proszę by dał
Wackowi zdrowie i siłę. Wiem, że to moja największa miłość i nikogo lepszego znaleźć nie mogłam. W końcu do ślubu też poszłam bez uzupełnionej jedynki, a Wacek mimo to nie uciekł sprzed ołtarza. A to dla mnie
najbardziej rozczulający dowód miłości.
~29~
Na Stalowej; lata 90te; mal Janusz Lewandowski; źródło Warszawska Praga w malarstwie
współczesnym; Towarzystwo Przyjaciół Pragi
~30~
Pan Kazik,
cinkciarz
Miałem wspaniałą kobietę. Żonę. Wyrozumiałą. Przymykała oczy na
moje sprawy. W sumie to nie bardzo interesowała się tym, a jej po prostu nie mówiłem. Miałem wszystko podane. Nie wróciłem na noc. „Gdzie
byłeś?” – pytała, a ja że w karty graliśmy z chłopakami czy coś. Tak było
nie raz. Sam się później źle czułem z tym. No, parę razy ją zdradziłem, nie
będę się wybielał. Raczej rzadko, tak może raz na miesiąc, czasem więcej,
czasem mniej. Ale to… dzisiaj mi, może nie ciąży, ale żadnej satysfakcji nie
przynosi. Jestem facetem, więc to było tylko tak fizycznie, nie zdradziłem
jej uczuciowo, umysłowo. To chyba najważniejsze. Ona w domu rządziła.
Opierdzielała mnie. Nie bała się, chociaż czasami się bała, co robię. Była
kobietą inteligentną, to się domyślała, czuła, że coś nie tak, że coś musi
być na lewo. No ale miała wygodnie, nie musiała pracować. Pracowała
tylko jak ją poznałem, ale po ślubie dosyć szybko przestała. Jak dziś
pamiętam, na Nowym Świecie jako urzędniczka robiła w Pezetmocie.
Lidkę poznałem przez kolegę. Spodobała mi się. Telefony wymieniliśmy.
Po nitce, po nitce i tak żeśmy się związali. Ona mnie odpowiadała urodą,
intelektem, to była tak zwana chemia. Pobraliśmy się w stanie wojennym.
W osiemdziesiątym drugim. Jakoś tak. Mam jej tylko jedno zdjęcie w
portfelu. Albumów nie ruszyłem od lat. Na łódce, śmutce, nad jeziorem,
na plaży, z córką, która tak w ogóle to od 13 roku życia w Belgii mieszka
z siostrą moją. No, nie mogę wrócić do tego. Na razie jeszcze nie. Może
przyjdzie dzień, że będę oglądał zdjęcia. Na pewno przyjdzie. W tym momencie nie…
Zajmowaliśmy się głównie cięciem – to taka nazwa w żargonie naszym
– to była wymiana waluty. Głównie polegało to na oszukiwaniu ludzi niż
na wymianie. Byli ludzie, którzy stali pod Peweksami i handlowali na tak
zwanym legalu. Oni tam zarabiali na punktach, a punkty to były takie, że
kupił sto dolarów za powiedzmy 1200 złotych, o ile pamiętam, a sprzedał
za 1250. To miał 50 złotych zarobku na tej setce. Jeśli to przemielił w ciągu
dnia wiele razy, to jakąś dniówkę miał niezłą. My staraliśmy się to samo
zarobić w ciągu 10 minut, żeby nie stać i nie pieprzyć się z handlem. Było
dużo kruczków technicznych: z ręki, nie z ręki, z portfela, nie z portfela,
z saszetki. To takie typowe określenie cinkciarzy. Trudno to opisać. No
i jak wymieniałem pieniądze, to osoba, która miała dostać powiedzmy
dwanaście tysięcy złotych za 100 dolarów, dostawała tysiąc złotych. Tak
dziewięćdziesiąt procent tych ludzi, to było oszukanych. Zauważali, że coś
jest nie tak dopiero po pewnym czasie, ale już nikogo nie było. Z reguły
robiło się to z obcokrajowcami. Ja nigdy nie dotykałem się Polonusów:
„Polonusa nie tykaj, bo będziesz miał problemy”. Polacy zgłaszali na policję, a policja musiała wszczynać śledztwa i wiele osób siedziało za to. A jak
ludzie przyjeżdżali do Polski na dwa, trzy dni, to gdzie on później będzie
przyjeżdżał na sprawy, na konfrontacje. Olewali te sto, dwieście dolarów,
czy tam niektórzy większe uderzenia. A z policją było tak, że dostawali od
nas dniówki. Nie były to wielkie kwoty. Tak, że im to na wódkę starczało.
Nie znałem żadnego uczciwego policjanta. Podjeżdżali nieoznakowanymi samochodami. Cześć, cześć. Dawało się mu pieniądze i miało parę dni
spokoju. Oni wiedzieli gdzie jesteśmy i co robimy. Było też tak, ze jakaś
akcja była to nas ostrzegali, żeby się nie wynurzać. Mówili: „Siedźcie w
domach, albo jedźcie na Zegrze”.
Oczywiście trzeba było mieć powiazania, żeby wejść do miasta i się utrzymywać. Obca osoba raczej nie miała szans. Ja znałem trochę ludzi, różne
grupy, mafie, śmafie, jak to nazywała policja. Później zaczęły się wojny
między nimi – głównie o kasę chodziło i wpływy. Początek lat 90-tych,
policja folgowała, był kilkuletni okres bezprawia. Były wymuszenia, morderstwa, handel, narkotyki, hazard. Wszystko. Dzisiaj połowa siedzi, a
druga połowa dwa metry pod ziemią.
Szósta dwie, walenie, a nie pukanie, nie wiem czym w drzwi. „Policja otwierać! Policja otwierać! Bo drzwi wyłamiemy.” No to otworzyłem, bo nawet
~31~
Rozm. Karina
Węgiełek, LR
nie miałem podstawy, żeby się ukrywać ani schować. Otoczony byłem ze
wszystkich stron. Wyjrzałem przez okno. Wszędzie policja. Tu stali, tam stali, w czarnych specjalnych kamizelkach. Wpadli do domu, przewrócili na
ziemię, założyli kajdanki. Może po pięciu minutach nakaz mi pokazali, że
zatrzymany jestem do jakieś sprawy. Mówili, że kogoś pobiłem, że pistolet
mu do buzi wsadziłem, że go żelazkiem prasowałem, ale nie było mnie
przy tym ani takiego czegoś nie zrobiłem i zostałem wypuszczony po jednym dniu. To było z pomówienia pewnego gościa. On się nie porozliczał
z moimi kolegami, narobił sobie problemów, a później policji mówił, że
przyjechaliśmy we trzech. Mnie tam przy tym nie było. Jednak z samego
pomówienia i sprawdzenia policyjnego miałem nieprzyjemny nalot w
domu. O szóstej rano brygada antyterrorystyczna, pistolety przy głowie i
na posterunek. Na komendę. Do prokuratury. Wtedy byłem ze swoją żoną,
która się najadała strachu, bo ja raczej nie. Nie byłem taki bardzo przerażony tym. Nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia, tym bardziej, że
wiedziałem, że czysty jestem.
Rok 2006, późny wieczór, Chmielna. Znów to samo: kasyno, pieniądze,
alkohol, kac, Dom chłopa, pieniądze, alkohol, kac i tak w kółko. To się nigdy nie zmieni. Dlaczego odeszła? Jeszcze miesiąc temu wszystko było w
porządku. Nic się nie działo. Nic nie wskazywało. I tak nagle. Dlaczego los
mnie tak potraktował? Nikomu nic takiego nie zrobiłem.
Życie składa się z samych przypadków. Nikt mi nie wmówi, że nie. Jeśli
tak powie, to się sam siebie oszukuje. Całe życie z przypadków się składa.
Żonę spotykam przypadkowo. Jestem, kim jestem, też przypadkowo.
To, co zrobiłem, myślę, że zrobiłbym jeszcze raz. Krzywdy jakieś wielkiej
nikomu nie zrobiłem. Wierzę w Boga, czasem pójdę do kościoła. Zrobiłem
dużo dobrego i złego – myślę, że to się niweluje. Pół na pół. I pójdę na
górę.
KONKURS
BRAKUJE
DOBRYCH
HISTORII
ZWIĄZANYCH Z SEXSHOPEM
Bazar Rozyckiego na Pradze; 2000r.; fot. Wojciech Druszcz; źródło East News
~32~
Pan Marek
Po wyjściu z więzienia zmienia się podejście. Trochę się docenia to, że
możesz tutaj coś zrobić. Tam jesteś wyłączony. Chyba wydoroślałem.
Spojrzałem na moją żonę i na nasze małżeństwo z boku i zadałem sobie
pytanie, dlaczego się z nią ożeniłem. Spakowałem walizki, zostawiłem
jej mieszkanie i odszedłem. Dwa lata przerwy dużo zrobiło. Kilka osób
też mi coś tam powiedziało. Każdy jest tylko człowiekiem. Ona też – nie
wymagałem od niej Bóg wie jakiej wierności. Małżeństwo trwało jeszcze
kilka miesięcy. Po wyjściu czułem się tak, jakbym patrzył na to z boku.
Powiedziałem sobie – nie, ja nie chcę. Podjąłem decyzję, zacząłem się
rozglądać. Poznałem moją drugą żonę. Rozwód był bez orzekania o winie.
Nasze kontakty po rozwodzie były czysto koleżeńskie. Z drugą żoną mam
dwójkę dzieci. Córka kończy szkołę podstawową. Mają bal pożegnalny i
idę dziś jako rodzic pilnować dzieci. Jestem bardzo dumny z mojego syna.
Niedawno zdał egzamin z angielskiego. Pokazał mi ten certyfikat. On się
nazywa First Certificate. Jest tak dobrze zabezpieczony, że nikt na bazarze
go nie podrobi.
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
***
Pani „Ula”, kupiec
Kiedyś tu była orkiestra, ludzie obchodzili hucznie imieniny, urodziny.
Żyliśmy jak jedna rodzina. Tu był nasz drugi dom. A teraz? Samo badziewie… Lakiery do paznokci, łańcuszki, klipsiki, sztuczne paznokcie, tatuaże,
breloczki, naklejki, puzzle, albumy na naklejki. Dziś mąż utargował mi
pięć naklejek po dwa złote. A jest 11:15. Kiedyś przychodziłam tu o 5:30.
Pracowałam od 6:00 do 13:00. Czas szybko leciał. Napracowałam się, ale
wiedziałam, za co. Kiedyś dbało się o klienta, więc ostrzegałam, gdzie stał
złodziej. Teraz nie ma o kogo dbać. Ludzie chcą czegoś lepszego… Ale co
jest lepsze?
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
Pan Marek
Obok mnie stoi były policjant – antyterrorysta. On był kiedyś po drugiej
stronie. Paru jest tu byłych policjantów. Kiedyś często mnie zamykali na 48
godzin, a teraz stoimy tu razem. Jest tu taki jeden. Zaczął tu przychodzić,
nękał nas. Potem poznał jakąś kobietę i wtopił się w bazar. To nie było tak,
że ktoś by go za to zastrzelił. On wtedy wykonywał swoją robotę. Był po
to, żeby nam utrudniać życie, my – żeby go unikać. Historia zatoczyła koło.
Ale śmiejemy się z tego. On próbuje robić to samo, ale ja mu tego nie
ułatwiam.
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
Jolanta Chodyna,
Kupiec, prezes
Spółdzielni KBR
Na bazarze jest tak, że się nikt z nikim nie przyjaźni. Tam nie ma przyjaźni.
Wydaje mi się, że wynika to z zawiści. Kiedyś było inaczej. Sama pamiętam, że jak chodziła milicja to jedna drugiej pomagała. Mama chowała
bezinteresownie innym towar do swojej budki. Wiele osób tak robiło. Na
bazarze świętowało się wspólnie imieniny, śluby dzieci. W święta wielkanocne każda alejka organizowała wspólny stół, każdy przynosił coś do
jedzenia, dzieliliśmy się jajkiem. To było sympatyczne, no i skończyło się.
Rozm. Irena Gruca,
LR
***
~33~
Anna Dmowska,
dziennikarz
Przyjechał odwiedzić stare kąty pewien Polak z USA. Wychował się w
sąsiedztwie bazaru. Dziś chciał założyć na targowisku przedstawicielstwo
własnej firmy sprzedającej samochody. Wylądował u znajomej handlarki,
która trzydzieści lat temu dokarmiała go flakami.
„Sztandar Młodych”,
09.07. 2000
G. Pikora,
dziennikarz
Dziś są schabowe, mielone i gołąbki. Do tego ziemniaki i surówki. Wielka
na cały talerz porcja kosztuje zaledwie trzy złote. – Ale jak klient jest ładny
i koleżance się spodoba, to i taniej może zjeść albo wcale nie musi płacić.
Na Różyckim co jakiś czas zmienia się „chodliwy” towar. Kiedyś były to
zachodnie waluty, tureckie kożuchy, dżinsy, kawa…
– A dzisiaj, to panie w cenie są tylko młode dziewczyny. – A najbardziej to
takie z długimi włosami, blondynki.
Kiedyś to tu był raj,
„Życie”,
97-01-30
Palker – Internauta
Był na bazarze jeden, „gorący towar”. Dostępny tylko zimą. Wśród przekupek zawsze krążyło jakieś indywiduum, proponujące bezcenny towar.
„Gorące cegły! Gorące cegły! Komu cegłę! Komu marznie dupa, u mnie
cegły szuka!”. Taką cegłę wkładała przekupka po prostu pod spódnicę i
miłe ciepełko pozwalało jej przetrwać następną godzinę handlu.
Tatiana Hardej,
„Dziś prawdziwych
bazarów już nie ma”,
„Stolica”, nr 6, 2009
rok, s. 24-26.
Jacek Hugo-Bader,
reporter
– Stary Bronek Pszczółkowski, który miał sinicę od serca, lubił się poznęcać. Żona mu umarła, bo ją bił, córka uciekła do Domu Dziecka, a syn
aż do Ameryki. Został się sam jeden w tylu pokojach. Mąż pani Sabiny
wykrył, co stary Pszczółkowski robi z tymi psami. Bo u niego coraz to inny
pies przywiązany był na balkonie. Łapał je i robił flaki na bazar.
– Ja to się aż do świętego Franciszka modliłam o te psiny. To jest patron
zwierząt i bardzo dobry święty. Mówiłam: Panie Bronku, pan zostawi te
psiny, bo spotka pana kara. No i sparaliżowało go.
Ulica Brzeska,
„Magazyn” nr 36,
dodatek do „Gazety
Wyborczej” nr 207,
wydanie waw z dnia
1997/09/05
G. Korczyński,
A. Pawlak,
dziennikarze
- Tu nie ma normalnych ludzi, samo „grandziarstwo”. Oszukują, kradną, potem się napierdalają. Ja Różycki to znam. Z życia i przeżycia. Tu był kiedyś
piękny bazar. Flaczki, raczki i smaczki. A teraz?
- Pan go nie słucha, on jest nienormalny.
Nowe klimaty
Różyckiego,
„Życie” 98-08-18
Wiesław Ochman,
ur. 1937, śpiewak
operowy (tenor
liryczny)
Czy mogłaby powstać opera o Bazarze Różyckiego? Opera wymaga dramaturgii, która nie odbiega od pewnych kanonów, musi być miłość, trzeba
by włączyć szefa bandy. Już nawet operetka by nie zdała egzaminu, choć
była taka piękna próba „Student żebrak”. Ale myślę, że musical jest do
tego powołany, bo i tańce i zabawy można by zmieścić w tym pojęciu.
Bazar nadaje się jak najbardziej do musicalu! Wspaniały folklor, można
wynaleźć historie, w których jest duma, zazdrość, można dopisać do tego
konflikt, historię miłosną, bo bez tego musical jest niemożliwy. Taki Bazar
Różyckiego to temat na wielki musical.
Rozm. Leszek
Nurzyński, LR, 2014
~34~
PRZED BITWĄ
~35~
„Kupcowa”
Niby przyszła wolność, ale z tą wolnością rozsypała się nasza przyjaźń.
Przecież były wielkie plany, żeby budować nasz… bazar. Po wielkim
dachem, latarenki, stylizowane stoiska, w środku brukowane uliczki,
atmosfera starej Pragi. Wszyscy wyłożyliśmy oszczędności, każdy dał, co
miał. I co? Pieniążki zniknęły, Prezes też. Potem przyszła nowa Prezesowa,
znowu mieliśmy płacić, zrobiła się wielka wojna.
Rozm. Piotr Kulesza,
Niebieski syfon,
s.110
Wejście na dawny “Jarmark Europa” po rozpoczęciu budowy Stadionu Narodowego; 2009; fot. Mariusz
Cichomski; źródło archiwum K. Wilińskiego za Wielkie Bazary Warszawskie,Jacek kurczewski, Mariusz
Cichomski, Krzysztof Wileński, wyd. TRIO Warszawa 2010
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Przełom wpłynął na losy bazaru, nie był jednak odczuwalny od razu. W
89 roku to ludzie jeszcze mieli swoje pochowane zasoby. Jakoś to egzystowało, ludzie jeszcze wyciągali skądś pieniądze. Ale od 96. 97. roku było
coraz gorzej. Najgorszą konkurencją stał się dla nas – Stadion. Nie tylko
dla Bazaru Różyckiego, ale dla całej Warszawy. To jest konkurencja, która
niszczy cały handel. Na bocznych ulicach na Pradze pełno jest zamkniętych sklepów, które jej nie wytrzymały. Czynsze wysokie, handlu nie ma,
to ile można dokładać? Dlatego to wszystko pada. Bo co to za hurtownia,
co przyjeżdża na Stadion i nigdzie nie zapisuje co sprzedała? Pan idziesz
do niego, chcesz rachunek a on panu mówi, że panu nie da. No to przepraszam, co za hurtownia? W dodatku sprzedaje w tej samej cenie w detalu i hurcie. To jak ja mam przykładowo narzutu na spodniach 10 czy 15
procent a ktoś idzie na Stadion i kupuje w cenie, za którą ja też kupiłem,
to przecież on do mnie po te spodnie nie przyjdzie. Stadion to wielki
ośrodek złodziejstwa i przekrętów. Tam nikt nie dojdzie, kto ma zezwolenie, kto nie. Tam przyjeżdżają ludzie z całej Polski. Jak urząd skarbowy
ich rozlicza? Władze patrzą na to wszystko, widzą jakie to jest gniazdo
przestępczości i mimo to milczą.
~36~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Marcin Komar, LR
Nie uregulowana kwestia handlu stworzyła kupcom jeszcze jedną
konkurencję – Wietnamczyków.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
– Oni mają własne hurtownie, do których Polak nie ma wstępu. Wory
wożą wszystkiego. Kto to sprawdził, skontrolował? Jakie oni faktury
wystawiają? Owszem wykaże taki na fakturze, że sprowadził kurtkę za
80 groszy i odprowadzi od tych 80 groszy podatek, ale kurtkę sprzeda za
65 złotych. Polacy posprzedawali na Stadionie swoje obiekty Wietnamczykom. Poszły za jakieś 10 czy 20 tysięcy dolarów i Wietnamczycy w nich
teraz zarabiają, a Polacy już tych pieniędzy nie mają i płaczą teraz, jaką
głupotę zrobili, bo się połakomili.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Zygmunt
Broniarek,
dziennikarz
Dziś kupcy na bazarze czują się zagrożeni przez Wietnamczyków i ich
tanie towary z Azji Południowo-Wschodniej. Więcej. Na początku swej
działalności, to Wietnamczycy ciągnęli wózki z towarami. Dziś ciągną je
Polacy zatrudniani przez Wietnamczyków.
Rozm. Dorota
Kamińska, LR
Marek Pręgowski,
kupiec
Idź do Wietnamczyka, on będzie z tobą pięknie rozmawiał, a jak podejdzie
do niego jakikolwiek urzędnik to on będzie mówił „Nie joziumiem”. Ale z
tobą będzie się targował o każdą złotówkę. Niech płacą podatki jak każdy
jeden Polak i wtedy w porządku, proszę bardzo. Ale jak to jest 85% z przemytu, to nie czarujmy się, to jest tańsze.
Rozm. Renata
Sudoł, LR
W rozmowie bierze
udział: Boguś (B),
jego żona Beata
(Beata) i ja (ja)
B: Dlaczego nikt się nie odważy naruszyć tego tematu tabu?
Ja: Ja właśnie próbuję.
B: Ja Pani dam dokumenty. Na to na przykład, że mój kolega, Mirek - zresztą policjant z PG - przyszedł do mnie i mówi: „Bogdan daj mi lufę. Zobacz,
trzydziesty skurwysyn na tej samej karcie pobytu. Dalej nie sprawdzam”.
Ja: A czy ma Pan jakieś dokumenty, namiary?
B: Ale kto się odważy to pokazać? Jedna Wietnamka, proszę Pani, co się
odważyła, trzy lata temu została znaleziona na przystanku na Rondzie.
Ja: Ale jak to „odważyła się?”
B: Ona się odważyła powiedzieć cokolwiek. Była pokrojona, leżała w torbie foliowej.
Ja: A kto za tym stoi? Mafia?
B: Ichniejsza. I pytam, dlaczego nikt nic nie zrobi z tymi Ukraińcami na
górze? Nie ma takiego miejsca w całej Europie, na całym świecie, w tak
małym punkcie tak kryminogennego towarzystwa, jak tam na górze Stadionu.
Beata: Niech Pani powie, nie ma na nich jakiejś kary?
Ja: Ale. Czy oni coś robią złego, poza tym, że są bez kart pobytu?
B: Robią, proszę Pani. Położyli handel w całej Warszawie. Pani wjedzie na
Tarchomin na osiedle, i w co drugim bloku jest produkcja. Oni przeszywają metki. Ta kurtka w sklepie, kosztuje 120 zł. Oni sprzedają to za 60. Pani
wytłumaczy dlaczego?
Beata: Dlatego, że to jest nieclone! Ten towar, który idzie powinien tylko
przejeżdżać przez Polskę, a on tu się zatrzymuje. Nieoclony. Dlatego my
bankrutujemy!
B: Czy ktoś Piskorskiemu powiedział coś… palec w oko wsadził?
Ja: Co Piskorski ma do tego?
B: No przecież Kozak podpisał teraz przedłużenie Stadionu na dwa lata.
Na jakiej zasadzie? Pani mi wytłumaczy jedną rzecz. Jaki strażak, jaka Straż
Pożarna, podpisze „górę”? No Pani mi powie? Przecież tam jeden samochód się podpala i wszyscy giną, przecież to jest masakra!
Rozm. studentka
Laboratorium
Reportażu
~37~
Beata: Tam po prostu idą, kochana, walizki pieniędzy, to jest jasne jak
konstrukcja cepa.
B: To jest znana sprawa. My sfinansujemy pani wyjazd do Sajgonu. Pani
rozstawi stoisko w Sajgonie. Ile pani przeżyje? Dzień, dwa?
Beata: Ale po co do Sajgonu. Niech Pani jedzie do Moskwy! Do Moskwy
niech Pani pojedzie! I jest to samo! Oni się u nas rozpanoszyli, a my…?
B: Beata, nie krzycz. Po dwóch dniach wyjdzie Pani z nożem w plecach.
A coś w tym jest, że u nas toleruje się takie rzeczy. No jak tak można?
Mówię: ludzie, nad tym się zastanówcie, zróbcie hit sezonu, zróbcie film o
Wietnamczykach. Albo o tych Czeczeńcach, co są na górze. Idzie policjant
mundurowy i boi się przejść. Na górze Stadionu.
Beata: Nie, bo nie przejdzie, nie przejdzie. Ja na górę nie pójdę.
B: O tym zróbcie film. Nad tym się trzeba zastanowić. Ludzie, przecież my
jesteśmy Polakami. I my mamy patrzeć na to?
B: Przecież niech Pani idzie na Stadion i Pani ma dowody na ręku. Niech
Pani zrobi jedną rzecz: da ogłoszenie, że Straż Graniczna w poniedziałek
wjeżdża na Stadion. I we wtorek nie będzie ani jednego Wietnamczyka.
Kurna, dlaczego ten Polak jest wiecznie gnębiony? A ten Wietnamczyk
śmieje się nam w oczy?
Beata: Jeszcze powiem Pani przykład głupi: otworzyliśmy sklepik. Mieliśmy malutki sklepik, mini delikatesy, myślałam, że SANEPID nas zje!
Beata: Pani z Sanepidu przyjechała, wodę badała. Ja mówię: „Proszę Pani
cały Grochów ma taką wodę, mieszkamy na Grochowie, taka woda jest
wszędzie”.
B: Za tydzień dostaliśmy z SANEPID-u, że nasza woda nie nadaje się do
sklepu spożywczego. Przecież ta woda jest z kanalizacji miejskiej!!!
Beata: To co mamy zrobić? Przecież taką wodę pijemy! A pani pójdzie vis a
vis „Prażanki”, nie wiem jak się teraz nazywa, wie Pani gdzie? Tu na Targowej, taki duży sklep. Tam stoi budka z tym żarciem azjatyckim, mim jam
jom. Pani zobaczy, jak ta kobieta, która sprzedaje to jedzenie, jest ubrana;
jak wygląda to wszystko w środku. To, co mąż powiedział, że załatwia się
do wiadra, tam nie ma ani wody, ani nic. A ręce to ma takie jak Pani kapotka. I ona jedzenie podaje! Gdzie ten SANEPID? Gdzie ten SANEPID?!
A ja miałam glazurę, terakotę, szafeczkę, czyściutko, ekspedientka miała
fartuszek, wszystko jak trzeba, badania… No, ja przepraszam…
B: I nieszczęsny Piskorski…
Beata: I to, co powiedział Lepper, to powiedział dobrze, może za mocno,
ale to, że biorą pieniądze, to biorą pieniądze…
B: Ale jak Pani to ruszy, to na następny dzień złamią Pani nogę…
Beata: I niech Pani zobaczy, my - mieszkając u siebie - nie mamy żadnych
praw. Gdzie skwerek, gdzie jakiś lepszy punkt, Pani miejsca nie dostanie.
Skośnooki dostanie, bo za pieniądze, da łapówkę, bo nas na to nie stać.
B: I niech Pani zobaczy, co druga Wietnamka jest w ciąży. Wystarczy przejść się alejkami, gdzie oni stoją…
Beata: Mogę jeszcze coś powiedzieć? Ja jestem taka trochę zabobonna i
kiedy mojej matki żyła matka i miała tą przepowiednię Świętej Sybilli…
B: Oj, teraz to idę…
Beata: I wszystko się z tej księgi sprawdza. I była końcówka taka, że żółta
rasa zaleje świat. Nie na zasadzie wojny, tylko po prostu, że będziemy ich
niewolnikami, do tego dojdzie.
~38~
„Pani Beata”
W ogóle nie ma komu dbać o Polskę. Nie miejmy nadziei na poprawę. Na
pogorszenie – tak. U nas w Polsce doszło do tego, że każdy dba o to, żeby
miał u siebie w kieszeni. Ten co nie ma, niech zdycha. Niech pani rozejrzy
się jak to wygląda, to jest bazar? Jak nie ma kupujących i sprzedających?
Pamiętam przedwojenne czasy i to wróciło. Przed wojną byli bardzo
bogaci hrabiowie, i biedni u nich służyli. Tak że każdy na nasz biedny kraj
się pcha. Rządzą nie Polacy, bo jakby Polacy rządzili, to by coś o nas dbali,
a tak to każdy dba o siebie. A z resztą się pani przekona. Ja już nie będę
żyć. Spotkałam się z taką panią. Ona ma syna w Ameryce. Ona mówi tak,
że jak Ameryka nie ma zbytu na towar to go niszczy albo wypycha na
nasze tereny. A nikt o nas się nie martwi. Wyprzedane jest wszystko, bo są
zadłużenia. Słyszy się: Wedel sprzedany, monopol sprzedany. A tak ludzie
by pracowali. A sprzedać łatwo i ludzi na ulice wyrzucić bez pracy. I co
ten Polak zrobi? Za nic nie ma kary. Jak tu patrzeć na przyszłość. A gdzie
Polaków wywieść? Co to Polska nie powstała? Nie istnieje? Inni domagają
się o swoje. Polacy nic nie mają? Tak ta Polska podzielona. Komuna była
dobra, ale jak skończyła się komuna, skończyła się Polska. Za komuny i na
bazarze jakoś szło, bo zachód nie wszedł do nas. Były budowane drogi,
szkoły, wszystko, a teraz... Kto ma pieniądze będzie płacił, będzie chodził
do szkoły, a kto nie, no to zastrzyk i trzeba go uśpić. Miała pani przykład
w Łodzi1. Ludzie są niepotrzebni. Wnuczek mojej koleżanki ożenił się z
Żydówką. Jego teść jest dyrektorem w Olsztynie. I dał mu pracę. Zarabia
majątek. Wiec ja się pytam, skąd taka praca? Jakby ożenił się u Polaka, to
by tyle nie zarabiał. Ja tylko porównałam to i się zastanawiam. W polskim
rządzie są Żydzi. Jeszcze przed wojną Żydzi mieli magazyny, pobudowali
sklepy. To są żydowskie domy. Handlowali tu, a teraz wracają do swego. O
cała Brzeska. Teraz przyjechała Żydówka, powiedziała, że to jest jej, pokazała dokumenty i zobaczymy. Pewnie będą remontować, jeśli chcą to
objąć. Przecież to było kiedyś powiedziane – wasze ulice nasze kamienice.
A z Żydami było tak, że jeśli Żyd poszedł kupić coś do Żyda to sprzedawał
mu 10 procent niżej, a jeśli Polak coś kupował, to Polak musiał zapłacić
to 10 procent. Tak był wykorzystywany. Każdy czeka, co będzie dalej, jak
przyjdą Chińczycy.
Rozm. Renata
Sudoł, LR
„Siwy”
-Chińczycy zalewają.
- Na Różycu nic już prawie nie ma. Co podrabiać jak i tak wszystko chińskie, oni wmawiają, że w Polsce produkowali. Potem patrzysz i jak byk:
MADE IN CHINA - tandeta. Co ma być, dajcie spokój. Brak widzenia, brak
kultury, brak czytania, brak myślenia, przede wszystkim, Ciągle wielkie
błędy w oświacie. Nie uczymy się i to nas zgubi. Błądzenie po pustyni
trwa. Od ’69 roku. Życie napisane jest na 40 lat. Byli Żydzi. Wspaniali rzemieślnicy, to nie byli niewolnicy. Oni robili ogromne pieniądze. Niewolnik
nie ma w ogóle pieniędzy. Pan ma pieniądze. Pracy nie ma. I o to chodzi.
Gonimy gdzieś i co? Do czego? Przejdź się na bazar teraz i zobacz. Gdzie
tam życie, gdzie tam praca?
Pytasz się co to bazar. Rózyc to jest całe życie. Tam się wszystko działo.
Teraz upada i to znaczy, że upadnie też ludzkość. W tą stronę się kierujemy. Będzie jeden błysk, jeden rozbłysk i koniec świata. Nie będzie
ani lodówki, ani samochodu, ani komunikacji, ani komórki. Zapalniczki
nie zapalisz. Od czego zapalisz, jak gazu nie będzie. Zostaną tylko ludy
pierwotne, ludy Azji i ci z północy, co chodzą za reniferami. Ameryka
Południowa zostanie i Afryka Środkowa, pigmeje. Tam sobie poradzą.
Reszta wyginie. Choróbska, cholery, szczury. Jeden błysk. Jesteśmy tak
Rozm. Magdalena
Seweryn, LR
~39~
słabiutcy. Nic nie zabezpieczyliśmy przed naszą haniebną cywilizacją.
Morsa nawet nie umiemy. Jak nie będzie gazu, światła, przyjdzie zima i
koniec. Jak ogrzejesz, jak nie będziesz miała czym, jak wodę będziesz czerpała, jak nie będzie studni? Komputera nie włączysz do prądu, tramwaj
nie pojedzie, a koni nie ma. Gdzie podładujesz akumulator? Kto będzie
miał jeszcze trochę ropy, będzie miał skarb. Ludzie się będą bili o ropę.
A czym ją wypompujesz? Czym ją przewieziesz? Ile tysięcy samolotów
spadnie w ciągu jednego dnia? Żadnego sterowania nie będzie. Wysiądzie
wszystko. Czołg nie wystrzeli, rakieta nie wybuchnie. Nic. Koniec. Ludzie
sobie nie zdają sprawy, co sobie sami zmajstrowali. A w dalszym ciągu
siedzimy i pieprzymy, o tym czy można palić zioło, czy ten sra w balon
czy nie sra, czy będzie euro, kto będzie piłkę kopał, kto kogo wylosował. Wczoraj pokazywali tundrę, zalana całkowicie, a jak taka zmarzlina
grubości kilkudziesięciu centymetrów stopnieje to będzie klapa dopiero,
a nie tam euro jakieś. Asteroida przyleci dokładnie w 2018 roku, będzie
bardzo blisko i dostanie kopa. W 2024 dostanie drugiego kopa, bo będzie
leciała 300 km nad ziemią i w 2036 walnie prościutko w nas. Jeżeli nic nie
zrobimy, nic obliczymy, może nawet nie będziemy mieli możliwości i co
wtedy? Koniec będzie. Szlag trafi ten bazar cały, gdzie kiedyś się kręciło
całe miasto, życie było. A teraz nic nie będzie, ani bazaru, ani życia. Pycha
ludzka nie zna granic. Ludzie tylko chodzą i gadają, najlepiej za twoimi
plecami.
Ale się postęp cywilizacyjny nas przyczepił i sobie sami czarną przyszłość
zgotowaliśmy.
~40~
KONFLIKT
~41~
Policjant Z.
Stadion to było „hulaj dusz, piekła nie ma”. Podejrzewam, że nigdy na
Bazarze nie było tak, jak na Stadionie Dziesięciolecia na górnej koronie,
gdzie można było wynająć płatnego mordercę. Oni się wcale nie ukrywali.
I to kosztowało nieduże pieniądze. Za 5 tysięcy to mogła pani wskazać
osobę niewygodną, przyjeżdżał klient i robił, co do niego należało.
Policjant U.
Większość mocnych handlarzy wyniosła się na Stadion.
„Gierek”
Te lata nie były dla bazaru dobre. Opustoszały bazarowe alejki, na wielu
budkach zawisły kłódki. W urzędowych pokojach zawisła myśl, że dobrze
byłoby, jak by go nie było. Kiedyś nie pasował do Pałacu Kultury, dziś zajmuje cenne miejsce pod supermarket.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Pracowałam w Orbisie, wcześniej studiowałam iberystykę na uniwersytecie i angielski na Shakespeare School of English w Londynie. Wiele podróżowałam. Zawierałam duże kontrakty na obsługę ruchu turystycznego.
Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby nie to, że zachorowała
moja matka. Była już starszą osobą. Od wielu lat samotnie prowadziła
rodzinny interes – zakład krawiecki i mały sklepik. Zostawiłam więc turystykę i zaczęłam jej pomagać. Ale nie było łatwo. Ludzie nie mieli pieniędzy, klientów w sklepie mało. Szukałam więc innych sklepów, które
mogły by brać nasz towar. I tak trafiłam na Bazar Różyckiego. Szyłyśmy
płaszcze, marynarki, eleganckie garsonki. Na bazarze nie znałam nikogo.
Coś tam do mnie docierało, że jest jakiś konflikt, jakiś spór, ale ja byłam
tam wtedy obca. Dla mnie było to zamknięte środowisko. Jednak powoli
zaczęłam się wczuwać w tę atmosferę, atmosferę strachu i bezradności.
Wszyscy się bali, najzwyczajniej się bali, to były chwile pełne grozy. Poczucie zagrożenia narastało. Coraz bardziej oczywistym stawało się, że lada
chwila wszyscy stracą swoje miejsca pracy. Miejsca gdzie pracowali ich
rodzice, a często i dziadkowie. Miejsca, do których byli przywiązani od
dzieciństwa. I gdy zadzwonił do mnie pan Zenon, zdałam sobie sprawę, że
muszę im pomóc. I to nie tylko dlatego, że działa się tam jawna niesprawiedliwość, ale też dlatego, że jeżeli oni stracą swoje miejsca pracy, to i
moja mama zbankrutuje. Wszystko, do czego z takim trudem doszła,
przepadnie.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
– W 1994 roku powstała Spółdzielnia Kupców Bazaru Różyckiego, która
tak sobie gdzieś była, słyszałem, że coś takiego jest. Dopiero w 1997 roku,
pod koniec, dowiedziałem się, że spółdzielnia stara się o wydzierżawienie terenu. Ładnie, pięknie. Wszyscy to popierali, bo wcześniej przechodziliśmy z rąk do rąk. WSS Społem, Porty Praskie, Urząd Dzielnicy – nie
mieliśmy własnego pana. Wszyscy byli zadowoleni. Ja też się cieszyłem,
bo warunki, jakie mieliśmy na bazarze, były tragiczne. Kiedy przychodziły
mrozy, to aż się płakać człowiekowi chciało. Ani klient nie miał się jak
przebrać, ani my jak ogrzać. Wystarczyło włączyć piecyk i zaraz całe oświetlenie siadało. Więc cieszyłem się, że człowiek będzie mógł wreszcie się
w budce rozebrać, że nie będzie opatulony, w kamaszach, trzech parach
gaci. Przedstawiono nam jakieś projekty, z początku nie bardzo konkretne. W końcu powstał projekt hali. Kupcy się na to zgodzili i przyklepano
Rozm. Marcin
Komar, LR
~42~
Rozm. Katarzyna
Siewruk, LR
Rozm. Patryk Vega,
LR
to na walnym zgromadzeniu spółdzielni. Chwilę później zaczął się ruch,
żeby obalić prezesa Włodarskiego. Zaczęto krzyczeć, że robi przekręty.
Resztki Różyca od Ząbkowskiej; 1994; fot. Teodor Walczak; (zbiory PAP) - https://www.facebook.com/Praga.na.Starych.Fotografiach/photos/
pb.302133686490535.-2207520000.1419260817./552091038161464/?type=3&theater
Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii
~43~
Dziś prawdziwych bazarów już nie ma; Wycinek z gazety; Tatjana Hardej; Stolica, 6/2009 s.24-26
Tak wygląda większość budek na Bazarze Różyckiego w 2009 roku.
Wizualizacja Centrum handlowego Bazar Różyckiego; 2001; źródło “Niebieski Syfon” P. Kulesza
~44~
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Ten konflikt ma swoje początki jeszcze w 91 roku. Kiedyś Bazar podlegał
WSS „Społem”. Kiedy „Społem” zaczęto reorganizować, Bazar pozostawiono samemu sobie. Ponieważ z powodów administracyjnych ktoś musiał
mieć nad nim pieczę, to powołano Spółdzielnię Kupców. Ta Spółdzielnia
była jednak jakby uśpiona, nic nie robiła, nie przejawiała żadnej aktywności. Dopiero gdy w 96 roku Gmina postanowiła wystawić bazar na przetarg,
powstała konieczność jakiegoś jej reaktywowania, ożywienia. Chodziło
o to, żeby kupcy też mogli stanąć do przetargu. Na prezesa spółdzielni
powołano pana Włodarskiego, człowieka od trzech pokoleń związanego
z Bazarem. Kiedyś handlowała tu jego babka, potem matka, a potem on z
żoną. Pan Włodarski miał całkiem niezły pomysł. Chciał, aby kupcy wybudowali nowoczesne centrum handlowe. Przygotował projekt, kosztorys.
Koszt stanowiska handlowego był tak skalkulowany, aby każdego było
na to stać. Jedno stanowisko, 12 m kw miało kosztować 40 tys. Ludzie to
zaakceptowali. Zaczęli wpłacać pieniądze. Przygotowywano się do zmian.
W kwietniu 1998 roku Włodarski zawarł z Gminą umowę dzierżawy terenu
bazaru na 30 lat. I wszystko potoczyło by się dobrze, gdyby nie to, że ktoś
wyczuł dobry interes i postanowił się kupców pozbyć.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Włodarski obiecywał gruszki na wierzbie, miał zrobić piękny bazar, pod
wielkim dachem, latarenki, zabytkowy bruk, stylizowane stoiska. To mi się
podobało. Ale bardzo szybko ta koncepcja uległa zmianie i zamiast budek
miała już powstać hala na trzy piętra. Koszty cały czas rosły. Wybuchł bunt.
Prezes zapominał, że jest kupcem, że wywodzi się z kupców. Z ludźmi
trzeba rozmawiać, trzeba ich przekonywać. A on uważał, że hołota i tak da
i tak zapłaci i że te ćwoki na wszystko się zgodzą. Bo to były takie teksty. A
tu przecież pracuje też wielu wykształconych ludzi, a nawet ci, co przeszli
tylko szkołę bazaru, też potrafią liczyć.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Pewnego dnia pan Włodarski powiadomił ludzi, że za 14 dni podpisuje z
Gminą umowę dzierżawy terenu. Każdy musiał wpłacić po 2,5 tys. wadium. Przetarg na teren ogłoszono w taki sposób, żeby nikt się o nim nie
dowiedział. Nawet spadkobiercy Różyckich zorientowali się w ostatniej
chwili. Zaraz potem Włodarski zaczął zbierać następne pieniądze. Po 2,5
tys. pierwsza wpłata na budowę centrum handlowego i 1,1 tys. na zakup
placu przy ul. Markowskiej. To jest teren tuż przy bazarze. Mieliśmy się
tam przenieść na czas przebudowy bazaru czyli na 2 lata. Wszyscy wpłacali. Problem pojawił się wtedy, kiedy założona cena pawilonów zaczęła
ze spotkania na spotkanie rosnąć. I to drastycznie. Zaczęłam się obawiać
o swoją przyszłość, czy nie stracę swojego miejsca na Bazarze? Co się
stanie z moimi pieniędzmi, co stanie się z pieniędzmi mojej rodziny?
Moja siostra wpłaciła na pięć pawilonów. To był powód, że zaczęłam sama
chodzić do Spółdzielni, bo coś mi w tym wszystkim nie pasowało. Nie
pasował mi ten projekt, którego nikt na oczy nie widział, nie pasował mi
ten przetarg, który odbył się tak po cichu i nie pasowało mi wiele innych
rzeczy. I chodziłam do Spółdzielni, prosiłam o dokumenty: jedne, drugie,
trzecie... przeglądałam, sprawdzałam. I dostałam od pana Włodarskiego
propozycję dogadania się... za pieniądze. To znaczy, jeżeli nie będę robiła
szumu, nie będę nic sprawdzała, jeżeli się uspokoję, to dostanę posadę
wice-prezesa i pieniądze. Albo pawilon za darmo. Mnie to bardzo zaniepokoiło. To był dowód, że coś jest nie tak. Poszłam więc do jednej z
warszawskich kancelarii adwokackich i poprosiłam o pomoc. Spisałam z
Rozm. Irena Gruca,
LR
~45~
nimi umowę, jako osoba prywatna, jako członek Spółdzielni. I zaczęliśmy
chodzić razem do biura i prosić od dokumenty, o rejestr, o umowy... Do
mnie dołączyły jeszcze cztery osoby. Zawiązaliśmy małą koalicję. Finansowaliśmy adwokatów. I oni nam pomogli odkryć część prawdy. Jak się okazało, brakowało dokumentów księgowych, nie było żadnych poświadczeń
wpłat, nie było rejestru członków spółdzielni, nie było kosztorysu... To było
niepokojące, bo gdyby nam to wszystko wyjaśniono, pokazano, że taniej
się nie da, że to jest dobre rozwiązanie, to pewnie byśmy to zaakceptowali i dali pieniądze. Rozpoczęła się cicha wojna. Na zebraniu, które było
poświęcone tymczasowemu bazarowi na Markowskiej, wyszło na jaw, że
działka nie jest kupiona na własność, jak nam mówiono, a jest to tylko dzierżawa. Miały tam stanąć tymczasowe pawilony a ich cena miała wynosić
2,5 tys. zł. Ale kiedy na tym zebraniu zaczęłam się dopytywać, jakie to
będą pawilony, z czego zrobione, jak zrobione, jakie zaliczki, kto to będzie
robił... to doszliśmy do ceny 7,5 tys. złotych. I wtedy ludzie zrozumieli, że
są oszukiwani. Mówiło się co innego, wyciągało się pieniądze, a potem
wszystko było inaczej. Właśnie na tym zebraniu wszystko się zaczęło. Ja
wstałam, powiedziałam, że wszystko to jest oszustwo, że tak się nie robi i
wyszłam. I cała sala wyszła za mną. Złożyliśmy wniosek o zwołanie Walnego Zgromadzenia. To Walne Zgromadzenie odbyło się 12-ego września w
98 roku. Trwało trzy dni i trzy noce. Piątek, sobota, niedziela.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Ludzie, którzy wystąpili przeciw Włodarskiemu byli już od dawna szkoleni przez prawników, co i jak robić. Chodyna do końca twierdziła, że nie
chce być prezesem, miała wejść do Rady Nadzorczej. Prezesem miał być
ktoś z zewnątrz. Z samym walnym zgromadzeniem też były problemy.
Brakowało quorum, ludzi ściągano praktycznie na siłę. Trwało to trzy dni.
Trzeciego dnia zamknięto drzwi na klucz, postawiono ochronę i nikogo
nie wypuszczono aż do trzeciej nad ranem – aż wszystko przegłosowano.
Jolanta, kupiec,
prezes Spółdzielni
BKR
Na przewodniczącego zebrania sala wybrała mnie. To bardzo się nie spodobało panu Włodarskiemu. Zaczęła się awantura. Wyrwano mi mikrofon. Odebrano nam listę obecności, weszła ich ochrona, żeby najbardziej
aktywne osoby siłą wyprowadzić, doszło do rękoczynów, pan Włodarski
usiłował nas pobić, pan wice-prezes Skrzypkowski chciał mnie uderzyć w
twarz. W ostatniej chwili adwokat złapał go za rękę. Musieliśmy przychodzić na własne zebranie z ochroną, inaczej by nas tam stłukli. Przyczyną
tego wszystkiego były oczywiście pieniądze, duże pieniądze. Na dzień
tego zebrania, co wyszło późnej, wpłynęło do kasy spółdzielni ok. miliona dolarów! I te pieniądze zniknęły. Zarząd odmówił przedstawienia
sprawozdania z działalności, Rada Nadzorcza uciekła. Trzeciego dnia, o 12
w nocy odbyło się głosowanie za odwołaniem Włodarskiego. Na sali było
290 osób, 278 głosowało za. Ciechońska i Jędra, którzy trzymali cały czas
z Włodarskim byli załamani. Ochrona pilnowała, aby nikt kto nie jest w
spółdzielni nie był na sali. Około 180 osób, kupców ale niezrzeszonych w
spółdzielni, stało na zewnątrz i o północy, jak się dowiedzieli, że odwołano
Włodarskiego, zaczęły strzelać szampany. Z radości, że go wyrzucono, że
wreszcie może wprowadzimy porządek.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Problem był taki, że nikt nie chciał zostać prezesem. A trzeba było zgłosić
do sądu nowe władze. Ja też nie chciałam, ale zostałam.
Rozm. Irena Gruca,
LR
~46~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Pan Włodarski został odwołany. W jego miejsce powołano marionetkowy Zarząd na czele którego stanęła pani Jolanta Chodyna. Całą operację przeprowadzili w sposób mistrzowski prawnicy z kancelarii pana
Smoktunowicza. Ludzie, którzy już powpłacali spółdzielni niebagatelne
kwoty, potracili wszystko. Pani Chodyna była kupcem. Miała stoisko z
sukniami ślubnymi. Tu pracowały jej mama i siostra. Była to zwykła prosta
dziewczyna, zaślepiona rządzą władzy i pieniędzy. Prócz niej do Zarządu
weszli jeszcze: pan Szprejer, pan Kliszka i pani Krawczyk. Co ciekawe,
pan prezes Włodarski nawet nie zaprotestował, oddał wszystko, odsunął
się. Na walnym się ani razu nie odezwał – podobno wcześniej parę razy
wywieźli go w bagażniku do lasu (podobno może potwierdzić to Pani
Halina, sekretarz zarządu Włodarskiego – nadal handluje na bazarze). To
jego milczenie i nie bronienie się było tym dziwniejsze, iż zarzucono mu
jedynie „złe zarządzanie”, nie udowadniając tego w żaden sposób. Z tym
że cała atmosfera wokół jego osoby była niedobra, „chodynowcy” ciągle
podgrzewali atmosferę i część kupców im uwierzyła. Jednocześnie zainscenizowano prowokację. „Nieznani sprawcy” pobili pana Jacka Łukasika, późniejszego członka zarządu Chodyny, a winą starano się obarczyć
Włodarskiego. Gdy go odwołano – odszedł z bazaru. On i żona. Pozostali
członkowie jego zarządu zostali, ale nie mieli na początku lekkiego życia.
Ich też posądzano o robienie przekrętów na szkodę kupców. Włodarski
starał się, chciał coś po sobie zostawić. Nie widziałem żadnych przekrętów,
owszem coś komuś trzeba było czasem dać, ale to normalne, takie jest
życie.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Odwołaliśmy Włodarskiego. Dostał od nas mnóstwo pieniędzy, a zostawił
pustą kasę. Z niczego się nie rozliczył, nie zostawił żadnej dokumentacji. I
dziś tych pieniędzy nie ma. Wyparowały.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Wzywaliśmy Zarząd i Radę Nadzorcza przez 3 dni, żeby przekazali nam
biuro i dokumentację. Nikt się nie odezwał. Włodarski i jego ekipa chodzili
tylnymi ścieżkami po bazarze, żeby nas nie spotkać. Więc w końcu trzeciego dnia zawiadomiliśmy policję, wzięliśmy ślusarza. Ten przeciął kłódki,
przeciął kratę. Ludzie klaskali jak to widzieli.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Informacje dodatkowe na stronie 109
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Włodarski zostawił nam po sobie istne pobojowisko, dosłownie i w
przenośni. W nocy z 12-ego na 13-ego, ktoś z nich, podejrzewam że z
Zarządu, był na górze w biurze, ludzie widzieli palące się w nocy światło,
i niszczył dokumenty. Gdy weszliśmy, biuro wyglądało jakby wybuchła
w nim bomba. Resztki podartych papierów. Bałagan. Żadnych umów,
żadnych faktur, żadnych przelewów. Nic. Kompletnie zero. Skasowano
wszystkie dane na twardych dyskach. Chodziło o to abyśmy nie mogli
odtworzyć operacji, które oni wykonywali. Ale my to i tak odtworzyliśmy.
Wzięliśmy hackera – o tym wie tylko kilka osób – i on odtworzył zawartość
tych dysków. I dokładnie wiemy, jak te pieniądze były wyprowadzane.
Wszystkie pieniądze poszły na budowę, której w ogóle nie było! Dziwne
spółki, dziwne powiązania pana Włodarskiego. Powołaliśmy cztery komisje, które robiły pełną inwentaryzację. Do tego stopnia, że spisywane były
długopisy! Szpilki! Gumki! Tak jest zrobiona inwentaryzacja. Żeby nam
nikt nie zarzucił, że coś zginęło. Zgłosiliśmy do banku informację, że są
powołane nowe władze Spółdzielni i żeby zablokowano konto do czasu
uzyskania przez nas wpisu do rejestru. Mimo to bank wypłacił panu
Włodarskiemu pozostałą na koncie gotówkę, 86 tys. złotych. Na rachunku
~47~
Rozm. Irena Gruca,
LR
zostało 36 złotych. Z miliona dolarów pozostało 36 złotych! I do tego 120
tys. długu bieżącego. Nie był zapłacony prąd, śmieci, woda, podatki od
nieruchomości i pracownicy nie mieli wypłaconej pensji.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Pani Chodyna jak została prezesem, to od pierwszego dnia szukała dowodów na machlojki Włodarskiego. Co drugi dzień ogłaszała, że już coś ma,
że idzie wniosek do prokuratury, ale do końca nic nie znalazła. Początkowo pani Chodyna twierdziła, że z budową nic się nie zmienia. Dopiero
w styczniu 99 na zebraniu spółdzielni pełnomocnik zarządu – „pan inżynier” – przyjaciel Łukasika, mający powiązania z „Dziadem” (znajomym
ojca Łukasika), wyskoczył z podniesioną ceną. Chcieli odstraszyć kupców,
a przynajmniej ich większość. Liczyli, że z garstką, która zostanie, łatwo
wygrają. Ale źle to rozegrali. Z „Dziadem” związana była też firma ochroniarska pilnująca bazaru za czasów Chodnyny. Z jej właścicielem kiedyś
pracowałem (w milicji). Jego żona pracowała z żoną „Dziada” i „Dziad”
zlecił mu ochronę bazaru i tej knajpy przy ZOO – chociaż ten mój znajomy
zawsze się tych powiązań wypierał. Chodyna nie płaciła mu za ochronę,
a on nie mógł zejść z obiektu bez zgody „Dziada”. Chodyna od początku
swoich rządów przestała płacić nie tylko za ochronę. Nie zapłacone były
rachunki za: energię, śmieci, wodę, nie opłacony czynsz z tytułu dzierżawy, ZUS, urząd skarbowy. A od kupców zbierała pieniądze co miesiąc.
Jeszcze podniosła im stawki. Czynsz początkowo dzielnica potrącała
sobie z wadium, ale to skończyło się w listopadzie i aż do maja dzielnica
nie dostała stąd ani grosza. Dyrektor Urban nie reagował. Rozpoczęto
budowę. Wylano fundamenty „pierzei” od Ząbkowskiej. ENERGOPOL –
główny wykonawca – też nie dostał pieniędzy. Chodyna wezwała kupców
do wpłat do kasy spółdzielni – podobno na coś brakowało pieniędzy, ale
na co, jak niczego nie płaciła. Pieniądze, które były na koncie spółdzielni,
gdy Chodyna przejmowała władzę, gdzieś wypłynęły – powiedział nam to
znajomy dyrektor banku.
Tereska, kupiec
Ludzie położyli nadzieje w Joli Chodynie, ale ona tak jak i pierwszy prezes
zapomniała, że jest kupcem. Wielu ludzi bardzo ją lubiło, bardzo jej ufało.
Ona pracowała na sukniach ślubnych. Tam w tym kręgu, tych garniturów,
sukienek, była bardzo znana. Miała zmienić koncepcję budowy bazaru.
Miała to zrobić tak, żeby to było na kieszeń kupca. Ale zrobiła odwrotnie.
Tak to jest, jak wchodzi się w jakieś podejrzane układy i potem nie ma już
odwrotu.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spódzielni BKR
Gdy w końcu zobaczyłam projekt, to zdałam sobie sprawę, że to są
straszne pieniądze. Straszne pieniądze. Problem był w tym, że projekt ten
był integralną częścią umowy dzierżawy. Jeżeli byśmy od niego odstąpili,
gmina miała prawo wypowiedzieć umowę. Wystąpiliśmy do prezydenta
Warszawy, do pana Guza, do pana Szklarskiego, z prośbą aby zmienić
projekt. Elewacje pozostałyby bez zmian, ale aranżacja wnętrza byłaby
zrobiona oszczędniej, tak żebyśmy mogli to udźwignąć. Otrzymaliśmy
odmowę. Ja o tym wszystkim informowałam. Wprowadziłam taki zwyczaj,
że co dwa tygodnie odbywało się zebranie w trakcie którego informowaliśmy o wszystkim kupców.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Początkowo nowy zarząd miał poparcie na bazarze. Jednak to poparcie
szybko zaczęło maleć. Pani Prezes i jej pomocnicy zaczęli traktować kupców bardzo pogardliwie, lekceważąco. Niewygodnych petentów wyrzucano z biura. Były nawet takie przypadki, że kogoś zrzucono ze schodów. Ale
prawdziwe intencje Zarządu i ludzi za nim stojących ujawniły się wtedy,
kiedy podniesiono kilkakrotnie kwoty, jakie kupcy mieli wpłacić na rzecz
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~48~
Rozm. Marcin
Komar, LR
spółdzielni. Choć w samej inwestycji nic się nie zmieniło, a nawet wielkość
stanowisk handlowych zmalała, to cena poszybowała w górę. Na takie
kwoty nikogo nie było stać. No i wtedy stało się jasne, że ten bazar to ma
być dla nich, że to wszystko to jeden wielki przekręt. No i to był moment,
kiedy poproszono mnie o pomoc. Wtedy zadzwonił do mnie pan Zenon
Jędra z prośbą, abym mu pomogła, że tam po prostu dzieje się krzywda i
zło, że nie można tego tak zostawić.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Szybko okazało się, że obiekt już nie będzie kosztował 40 tysięcy złotych
tylko 20 tysięcy dolarów i nie za 12 metrów a za 8. A i to nie było powiedziane, że to górna granica, bo mogą jeszcze jakieś koszta dojść i trzeba
będzie podwyższyć. No i wtedy się zaczęło. Zawsze byłem skromny i
wstydliwy. Nigdy się nie odzywałem. Wierzyłem ludziom, że dobrze robią.
W głowie mi się nie mieściło, że kupcy, którzy handlują, znają życie, mogą
postąpić podle. A przecież pani Chodyna i inni członkowie jej zarządu to
wszystko byli kupcy. I nagle się podniósł szum na bazarze, że robią jakiś
przekręt z kupieckimi pieniędzmi A rzeczywiście pieniędzy uzbierało się
dużo. Ja sam wpłaciłem na dwa obiekty w nowej hali, zapłaciłem też za
dwa tymczasowe blaszaki, które miały stanąć na działce przy Brzeskiej na
czas budowy. W sumie uzbierało się tego 20 tysięcy. Dlatego podjąłem
taką decyzję. Mówię: trudno i darmo, ale musiałem się w to włączyć.
Widziałem, że wszyscy krzyczeli, ale wszyscy siedzieli na miejscu. W końcu
dostałem telefon pani Eli Ciechońskiej, której wcześniej w ogóle nie
znałem. Zadzwoniłem, Pani Ela przyjechała i tak się wszystko rozpoczęło.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Kasa była pusta, czynsz trzeba było płacić. Mało tego, nowy czynsz musiał
być wyższy od starego. Bo przecież umowa podpisana przez spółdzielnię
zakładała bardzo wysoką opłatę za dzierżawę. A zwolennicy pana Włodarskiego namawiali kupców, żeby nie płacili czynszu, podburzali, że podnosimy czynsze. I oczywiście sami nic nie płacili. Handlowali na bazarze,
ale nic nie płacili. Staraliśmy się to opanować. Zaczęliśmy egzekwować
czynsze. Osiem budek zamknęliśmy. Część osób zaczęła regularnie płacić.
Ale w tej sytuacji łatwiej było podburzyć przeciwko nam kupców. Mamy
dużo informacji i dowodów na to, że spółdzielni pod naszym zarządem
należało za wszelką cenę uniemożliwić przeprowadzenie tej inwestycji.
Za wszelką cenę. Bo ten teren miał być nie dla nas. To było przeznaczone
dla kogoś wyżej, znacznie wyżej. I w to był zamieszany pan Włodarski.
Dziś wiemy, że Włodarski tak naprawdę był tylko marionetką. Po odwołaniu jego zadaniem było nie dopuścić do tej inwestycji. Zaczął podburzać
kupców. Zawarł pakt z Jędrą. A pan Jędra to były milicjant. Ma wiele
kontaktów. Dążyli do tego, żeby gmina zerwała z nami umowę dzierżawy, namawiali kupców, żeby nie płacili żadnych pieniędzy, żadnych
czynszów.
Kiedy ona poinformowała nas, co tu dla nas szykuje, to wszyscy zaczęli się
burzyć. Stwierdziliśmy, że nie dopuścimy do tej budowy. A ja to byłam tak
strasznie zdenerwowana na nią, że ona nas oszukała, że oczywiście byłam
w pierwszym szeregu. No i ludzie poprosili mnie, żebym reprezentowała
kupców. Utworzyłyśmy taką grupę: ja, Tereska, pani Krysia i jej siostra.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Małgosia, kupiec
Tereska, kupiec
Siostra pani Krysi bardzo nam pomogła. Ona była ze spółdzielni kupców
z placu Defilad. I oni mieli już pewne doświadczenia w walce. I ona nam
dużo podpowiadała, jak mamy działać, że mamy chodzić na sesje Rady
Narodowej, że mamy chodzić do urzędników, prezydentów. Pomagała pisać
różne pisma. Przecież my byliśmy zupełnie zieloni. Kiedy wszyscy się od nas
~49~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
odwrócili, kiedy nikt nam nie chciał pomóc, to ona nam pomagała.
Małgosia, kupiec
Zwróciliśmy się o pomoc do gminy. Zorganizowano spotkanie z władzami
dzielnicy. I ja weszłam do tego gabinetu z koleżanką Gałecką, była oczywiście pani Chodyna i reszta jej grupy i tam właśnie zaczęła się nasza
wojna.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Małgosia, kupiec
Kiedy powiedziałam, że kupcy nie chcą tego Centrum Handlowego, to
dyrektor Urban i ta reszta panów dyrektorów, spytali, ile osób jest przeciwnych budowie. I ja zobowiązałam się, że zbiorę co najmniej 80% podpisów, że ludzie są przeciw. I zaczęłam zbierać te podpisy, chodziłam z
listą od budki do budki, wyjaśniałam o co chodzi, rozmawiałam, ludzie
podpisywali. I wtedy poznaliśmy się z Zenkiem Jędrą. To znaczy poznaliśmy się bliżej. Bo tak to przecież my tu wszyscy na bazarze się znamy. I
kiedy rozmawialiśmy przy okazji podpisywania tego protestu, on zainteresował się całą sprawą i sam zadeklarował się nam pomagać. Zaczął z
nami jeździć po urzędach itd.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Spotykaliśmy się z nimi kilka razy, żeby dojść do jakiegoś porozumienia.
Nie wiedzieliśmy wtedy, że takie porozumienie jest zupełnie niemożliwe,
bo ich celem było za wszelką cenę storpedować budowę nowego bazaru.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Małgosia, kupiec
Potem Chodyna zaczęła się na mnie mścić za te wystąpienia w gminie.
Dla nich byłam wrogiem nr l. Zaczęli opowiadać kupcom, że ja nie płacę
czynszu, co było ewidentnym kłamstwem, próbowali mnie oczernić w
oczach innych ludzi. Zamknęli mi budkę. Robili ze mnie rozrabiacza, co
rozrabia, ale sam jest nie w porządku. Oczywiście ludzie nie wierzyli, ja
miałam wszystkie poświadczenia opłat, pokazywałam je ludziom.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Właściwie ten nasz bunt przeciw zarządowi Chodyny rozpoczął się tak,
że Małgosi i pani Krysi zamknięto budki. Zarzucono im, że nie zapłaciły
czynszu, a to była nieprawda. No i one poszły na górę, do tego ich biura,
żeby to wyjaśnić. No i się zaczęło. Oni byli strasznie aroganccy. Jak im
coś nie pasowało, to wyrzucali ludzi z biura. Nie było dyskusji, wynocha i
koniec. Takie teksty: „Wynocha!”.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna
, kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Sytuacja była bardzo ciężka. Zgodnie z umową z gminą musieliśmy do 26
października rozpocząć budowę, jak nie, to koniec z dzierżawą. A pieniędzy nie było. Wzięliśmy więc i sami zbudowaliśmy ogrodzenie, że niby
prace już się zaczęły. W końcu znaleźliśmy wykonawcę, który był skłonny
poprowadzić inwestycję ze środków własnych, to znaczy był gotów sam
zaciągnąć kredyt bankowy, ale zażądał, żeby przynajmniej 30% powierzchni handlowej było wstępnie wynajęte.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Tereska, kupiec
Rozebrali pół bazaru bez zgody kupców, zaczęli stawiać jakieś ogrodzenia.
A my nie wiedzieliśmy, na czym stoimy. Pół bazaru rozebrane, leją jakieś
fundamenty. Nasze pieniądze, nasz teren, a my nie mamy nic do gadania.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec
Aby wynająć tę powierzchnię, daliśmy w lutym ogłoszenie w prasie o
naborze nowych członków. Zgłosiło się ok. 150 osób z całej Polski. I firma HobbeLand z Zielonej Góry, filia firmy niemieckiej. Oni prowadzą
dom towarowy w Zielonej Górze. Zaproponowali nam współpracę na
takiej zasadzie, że oni wezmą pierwsze piętro i w całości je sfinansują a
my weźmiemy parter. Mają ludzi, którzy są zainteresowani wejściem do
Spółdzielni i budową swoich pawilonów. Osoby, które wstępowały do
~50~
Rozm. Irena Gruca,
LR
Spółdzielni, wpłacały niewielkie wpisowe, ale były zobowiązane, tak jak
wszyscy, wpłacić resztę pieniędzy w momencie podpisywania umowy na
konkretny pawilon. I to posłużyło dla pana Jędry jako wygodny pretekst
do buntowania kupców. Jak to, to oni wpłacili grube tysiące, a my teraz
przyjmujemy nowych członków za sto złotych?
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Zarząd spółdzielni rozpoczął nabór nowych członków. Dziwne było w tym
to, że żeby zostać członkiem wystarczało wpłacić sto złotych wpisowego. Było to dla nas zaskoczeniem. Dlaczego? Bo my wcześniej płaciliśmy
znacznie więcej. Była taka uchwała Walnego Zgromadzenia, że ci którzy
wpłacą pierwsi, jakby w pierwszej turze, to wpłacają po 4.300 zł , ci co
wpłacą później to już 10 tys. a nabór w trzeciej turze miał kosztować 20
tys. A tu nagle przyjmują po sto złotych. Musieliśmy odwołać ten zarząd,
ale żeby go odwołać, trzeba było przedstawić nowy. A nikt nie chciał
zostać prezesem. Nikt się po prostu na tym nie znał. Ja też się nie znałem.
Chcieliśmy wziąć sprawy w swoje ręce, ale nie mieliśmy o tym zielonego
pojęcia. Wszyscy byli strasznie zdenerwowani, bo wszyscy wiedzieli, że ich
czeka jednakowy los – strata swoich miejsc pracy. Wszyscy się obawiali.
Tylko wie pan każdy mówił „ja nie, idź ty!, ja też nie, niech on idzie”. Wtedy
skontaktowałem się, trochę w tajemnicy, z byłym prezesem spółdzielni,
panem Włodarskim. Chciałem, żeby mi poradził, co mamy robić. On miał
w tym wszystkim doświadczenie. Odbyliśmy kilka spotkań i on mi wszystko tłumaczył co i jak. No ale był ten problem, że nie mieliśmy prezesa. I wtedy Włodarski powiedział mi „panie Zenku dam panu telefon do pani Eli
Ciechońskiej, to jest osoba, która świetnie by się do tego nadawała. Kiedyś
już z nią o tym rozmawiałem i wtedy mi odmówiła, ale myślę, że teraz, w
tej sytuacji może panu nie odmówi”.
Tekst
anonimowego
bazarowego poety
(pisownia
oryginalna)
Ludziska, ludziska, ballady słuchajcie,
Brońcie targowiska, gminie nie oddajcie.
Nie oddajcie gminie, ni grubej Chodynie,
Jak ich przepędzicie, to bazar nie zginie.
Nie zginie bazar, ani kupiec na nim,
Nie zginie handel, ani towar tani.
Nie pomoże układ Chodyny z Urbanem,
Nie oddamy chleba, gdyż tu kupiec Panem.
Urban ze Spółdzielnią układ podpisali,
Partnerami w bandzie jednej pozostali.
Kupców już rok czasu zwodzą i tumanią,
Chcąc do władzy wpuścić Chodyneczkę Panią.
Gmino nasza Gmino, Urbanie wspaniały
Przetrzyjta oczęta i otwórzcie gały.
Spójrzcie na Różyka i na krzywdy nasze,
Jak mamy przeżyć przez dolary wasze,
Które to w całości umysł wam zaćmiły,
Marzenia o władzy, po nocach się śniły,
Ale nie o kupcach i biednym bazarze,
Których zdradziliście, przy kieliszku w barze.
Urbanie Urbanie, dla kogo pracujesz?
~51~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Czy z kupcami trzymasz, czy z grubą obcujesz?
Przybyłeś z Wrocławia, kupców zdołowałeś,
Sprzedawczykiem handlu dla nich pozostałeś.
Rozwiąż akt dzierżawy, nie przedłużaj czasu,
Bo jak źle to wyjdzie, pojedziesz do lasu.
Pojedziesz do lasu na wycieczkę szybką,
Znajdą cię ludziska w gębie z dużą rybką.
Arkadiuszu miły, nie lekceważ kupca,
Jeśli nie chcesz z siebie zrobić gołodupca.
Zacznij myśleć mądrze, szybko i skutecznie,
Żeby bazar z kupcem, został tutaj wiecznie.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Trzeba chyba zacząć od przyjaźni, która łączyła moją mamę z panią Polą.
Często spotykałyśmy się razem u nas w mieszkaniu, a czasami w tych
spotkaniach brał udział syn pani Poli – i to był właśnie pan Włodarski.
Tak żeśmy się wszyscy poznali. Któregoś dnia z rana wyszłam z psem
na spacer i tu nagle dzwoni komórka. „Czy to pani Elżbieta Ciechońska
– usłyszałam. – Nazywam się Zenon Jędra, musi pani natychmiast przyjechać na bazar, mam do pani bardzo pilną sprawę. Wszystko wyjaśnię
pani na miejscu”.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
To była dramatyczna sytuacja. Musieliśmy działać szybko. Zarząd mogła
zmienić tylko Rada Nadzorcza, a ta nie chciała ustąpić.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
No i ja natychmiast psa do domu, bez śniadania, w samochód i na bazar.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Przyjechała bardzo szybko, przyszła do mnie na stoisko, przedstawiła
się i zapytała, o co chodzi. Opisałem jej krótko sytuację, jaka jest na bazarze i powiedziałem, że brakuje nam osoby na prezesa Spółdzielni. Rada
Nadzorcza jest skłonna odwołać istniejący Zarząd i powołać nowy, ale
musimy jej szybko przedstawić kandydatów. Ela troszeczkę się zawahała
– pamiętam – ale ja mówię: nie ma czasu, żeby się zastanawiać, proszę się
zgodzić. A w ogóle jej nie znałem, pierwszy raz widziałem tę kobietę.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Ja Zenona też.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Wtedy myśleliśmy, że to wszystko będzie takie proste. Rada zmieni zarząd
i będziemy spokojnie działać. A tu zaczęły się prawne komplikacje. Stary
zarząd, mimo odwołania, po prostu stwierdził, że nie przyjmuje go do
wiadomości. Część członków Rady złożyła rezygnację. Ale złożyli ją razem
i na ręce zarządu, co – jak się potem okazało – sąd zinterpretował jako
błąd...
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~52~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Bogdan Piasecki,
kupiec
Ja od początku czułem, że ten nowy zarząd to jakiś kant. Że oni szykują
jakieś oszustwo. I jak ujawnili swoje prawdziwe zamiary, to rzecz jasna
byłem temu przeciwny. Z resztą nie tylko ja. Próbowano nas przekonać.
Podobno dwie osoby zostały przekupione. Jednak większość stwierdziła,
że wszystko to draństwo i oszustwo i ustąpiła z funkcji. Ja pierwszy
złożyłem rezygnację, a za mną poszli inni.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Na początku chodziło po prostu o to, żeby stawić czoła zagrożeniom, ale
gdybyśmy wtedy z Zenonem wiedzieli, jakie to zagrożenia, że tutaj zbiegną się interesy mafii wołomińskiej, urzędników dzielnicy, powiązanych
z prokuraturą i policją, że te trudności zaczną tak się piętrzyć – w życiu
byśmy się tego nie podjęli. Były takie chwile zwątpienia, kiedy myśleliśmy,
że nie podołamy, że to ponad nasze siły. Obserwowaliśmy kontakty
Zarządu z przestępcami z tzw. grupy wołomińskiej, której wtedy przewodził słynny Henryk N. ps. „Dziad”. Człowiek ten zresztą handlował kiedyś
na bazarze pyzami.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Prezes Włodarski powiedział nam, że to prościutka sprawa, odwoła się
tamtych, powoła nas i po krzyku. I my w to wierzyliśmy. Ale okazało się, że
w praktyce wszystko jest strasznie skomplikowane. Wniosek o odwołanie
musieliśmy złożyć do sądu. A gdy sprawy zaczęły się komplikować, Włodarski zostawił nas sobie. A my liczyliśmy na niego. Liczyliśmy, że będzie
chciał pozostawić po sobie, tutaj wśród kupców, dobre wspomnienie. I
pomoże nam.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Byliśmy rozgoryczeni, bo działając według rad Włodarskiego i jego
prawnika, po prostu ośmieszyliśmy się, papiery zawierały błędy, sąd je
odrzucił. A my wierzyliśmy, że wszystko jest zrobione prawidłowo.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Zostawił nas pod tym sądem, we dwójkę tam staliśmy, bez żadnej pomocy.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Szukaliśmy prawnika, adwokata, który mógłby nam doradzić. Ale nikt
się nie chciał tego podjąć. Wszyscy się bali. Przychodziliśmy do jakiejś
kancelarii, eleganckie biuro, sekretarka, pan mecenas, wszyscy bardzo
grzeczni i uprzejmi aż do momentu, kiedy mówiliśmy, o co chodzi. I wtedy
jakby mrozem powiało. „Niestety, ale nie możemy wziąć tej sprawy”.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Wszyscy tak robili. Mówili, że chcą żyć spokojnie, nie chcą mieć do czynienia z mafią wołomińską i nam odmawiali.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Wtedy na mieście każdy już wiedział o powiązaniach zarządu Chodyny z
Wołominem. To było przerażające! Nikt nam nie chciał pomóc.
~53~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Albo odrzucali nas od razu, albo mówili: „proszę przyjść jutro, muszę
zorientować się w sprawie”. A jak już się zorientowali, to mówili: „bardzo
mi przykro, ale ja mam żonę rodzinę... nie chcę w to wchodzić, zrozumcie
mnie państwo”. Czuliśmy, że zostaliśmy sami, że nie mamy żadnej pomocy.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Byliśmy tylko we dwójkę. Tylko my. Ja i Zenon. Zdani wyłącznie na siebie,
na swoje siły.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Człowiek jechał do domu, to w lusterko patrzył, czy nikt za nim nie jedzie.
W domu atmosfera taka, że co pewien czas wyglądałem przez okno.
Grożono nam wprost, że nas załatwią.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Ja otrzymałam telefon. Pogróżki i to wulgarne. Nie chcę o tym opowiadać.
Wróciłam wieczorem do domu i na sekretarce usłyszałam nagraną wiadomość. Męski głos: „Jak tego nie zostawisz...”. Trzeba sobie wyobrazić, jakie
to uczucie odebrać taki telefon we własnym domu. Spakowałam wszystkie rzeczy od razu, tego samego wieczora i wyprowadziłam się. Pojechałam
do swojej matki. Pół roku mieszkałam poza domem.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Znałem szefa ochrony na bazarze, który pracował dla zarządu Chodyny.
Wszyscy wiedzieli, że to człowiek Wołomina. I słyszał pan taką „przyjacielską” radę: „panie Zenku, niech się pan lepiej w to nie bawi, pan wie czym
się to może dla Pana skończyć?”.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Szanuję Wołomin i Pruszków. Niech sobie robią swoje interesy, ale mnie
współpraca z nimi nigdy nie interesowała. Nie ukrywam, że były różne
propozycje. Ale nie do mnie. Wiem jednak, że udało im się „przekonać”
jedną z osób z mojego Zarządu. Ale osoba ta nie miała mojego poparcia.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Pan Jerzy, kupiec
Na Bazarze zawsze były różne grupy interesów. Np. grupa „szewców” to
była zawsze opozycja. Zawsze byli przeciw. Jak chodziłem i zbierałem
opłaty za energię elektryczną, to były takie odzywki, przyjdzie .... – i tu
padało kto – i zrobi z wami porządek. Ale ani ja, ani pani Jola nie utrzymywaliśmy z takimi ludźmi żadnych kontaktów.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna
, kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Co nie znaczy, że ktoś od nas z Zarządu z nimi nie kombinował.
Pan Jerzy, kupiec
Wcale temu nie zaprzeczamy.
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Ale na pewno nie pan Jurek, nie ja, nie pan Szpejer i nie Pucyńska, bo tych
ludzi dobrze znamy.
Pan Jerzy, kupiec
W sierpniu 2000 roku była taka sytuacja związana z zagospodarowaniem
terenu na Markowskiej. Mieliśmy umowę dzierżawy, ale teren stał pusty.
Postanowiliśmy go poddzierżawić, aby móc płacić za niego czynsz, żeby
były dla Spółdzielni jakieś pieniądze.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~54~
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Szukaliśmy najemcy prawie rok. Potem dowiedziałam się, że dwie firmy
zostały zastraszone. Poradzono im, żeby się wycofały, jeżeli nie chcą kłopotów. Dosłownie. Wyglądało to tak, że przychodzi do podpisania umowy
u notariusza, a firma się nie zjawia. Dzwonię. Dostaję odpowiedź, że oni
absolutnie nie chcą mieć z tym nic wspólnego i zero wytłumaczenia. Dopiero po pół roku dowiedziałam się, że kazano im dać sobie spokój. Ale nie
chcieli powiedzieć konkretnie kto.
Pan Jerzy, kupiec
Jak wydzierżawiliśmy teren na Markowskiej, to rada nadzorcza była
strasznie niezadowolona. Na spotkaniu z nimi, gdzie byli…
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Nie ważne kto był, ważne co powiedział.
Pan Jerzy, kupiec
No w każdym razie usłyszałem od jednego z członków rady coś takiego:
„już wyznaczyli za wasze głowy, pana i pani Joli, po 50 tysięcy”.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Część rady nadzorczej spółdzielni (3 osoby) była związana z „Dziadem”.
Był wujkiem jednej z nich – siostry tej, która prowadziła knajpę przy ZOO i
teraz siedzi. Pozostałych pięciu członków rady nie miało takich powiązań.
Ta piątka nie była zadowolona z rządów Chodyny, nie chciała mieć z nią
nic wspólnego i złożyła na jej ręce rezygnacje. Nieskutecznie – powinni ją
złożyć na ręce walnego – ono ich powołało. Wszyscy uważali, że to nasz
słomiany zapał. Że to tylko chwila i usiądziemy, że nas przestraszą. Ale my
byliśmy uparci, konsekwentni. Zaczęliśmy działać gdzieś w marcu 1999
roku. Dążyliśmy do zwołania walnego zgromadzenia, o czym pani Chodyna nie chciała w ogóle słyszeć. Złożyliśmy wniosek do Krajowej Rady
Spółdzielczości o przeprowadzenie kontroli działalności spółdzielni i okazało się wtedy, że spółdzielnia nie jest w Radzie zarejestrowana. W końcu
widząc, że znikąd nie uzyskamy poparcia, rozpoczęliśmy rozmowy z radą
nadzorczą spółdzielni. Przekonaliśmy ją, żeby odwołała zarząd pani Chodyny i powołała nowy ze mną, panią Elą i jeszcze czwórką kupców. Jak tylko
rada nadzorcza nas powołała, złożyliśmy wniosek do sądu gospodarczego
o zarejestrowanie nowego zarządu. A, że byliśmy laicy, bo wyszliśmy – ja
z dżinsu, pani Ela – z marszu, z jesionek, to mimo pomocy prezesa Włodarskiego, sąd nam wniosek odrzucił. Ale wtedy na bazarze już tak ostro
było, że 29 kwietnia kupcy zebrali się i pogonili stary zarząd. Wręczono im
odwołania. W biurze był tylko jeden jego członek i sekretarka – nie przyjęli
tego do wiadomości. Zamknęli tylko biuro i wynieśli się z bazaru.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
28 kwietnia kupcy poczekali, aż zarząd pojechał do domu, i wezwali
ślusarza, żeby zablokował zamki w biurze. Przed biurem postawiono
„wartę”. I kiedy następnego dnia pani Chodyna wraz ze strażą przyboczną
przybyła do biura, to ludzie im powiedzieli, że nie zamierzają ich więcej tu
wpuszczać. Tak więc Zarząd przeniósł swoją siedzibę i nikt nie wie gdzie,
bo było to okryte tajemnicą.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Bezprawnie pozbawili nas biura. Pan Jędra opłacił Policję, i Policja wyprowadziła zarząd i radę nadzorczą z biura, a samo biuro zaplombowała. Później,
jak zaskarżyliśmy to do prokuratury, to otrzymaliśmy informację, że dokonano tego przez pomyłkę, bo faktycznie nie było podstaw prawnych i decyzję
Rozm. Irena Gruca,
LR
~55~
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
uchylono. Mimo to ekipa pana Jędry nie chciała nas tam wpuścić. Do naszego biura!
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Niemniej bardzo im zależało, żeby usunąć z biura wszelką dokumentację. To tylko potwierdzało nasze podejrzenia, że mogą tam się znajdować
dokumenty ujawniające prawdziwe oblicze tych osób. Wszyscy zdawali
sobie sprawę, że zarząd to tylko figuranci.
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Na ich prośbę zwołaliśmy walne zgromadzenie. Poszły ogłoszenia w prasie, bo taki jest wymóg prawny. Na tydzień przed zebraniem oni namówili
radę nadzorczą, która wcześniej ustąpiła, żeby nas odwołała. Ale ta rada
nie mogła nikogo odwołać, bo przecież wcześniej złożyła rezygnację.
Godzina zebrania była ogłoszona w prasie. To była 17-ta. Ale pan Jędra
z panią Ciechońską dali ogłoszenie w prasie, że odwołują to zebranie.
Wcześniej sami chcieli je zwołać, a teraz chcieli odwołać. Dom wariatów.
W tej sytuacji wynajęliśmy firmę kurierską i rozesłaliśmy jeszcze raz zawiadomienia do wszystkich, że zebranie jest o 17-tej. I tak było, zebranie
rozpoczęło się o godzinę o 17-tej.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Zbieraliśmy się na bazarze. Zebranie miało być o 16-tej, a więc wszyscy
trochę wcześniej zamknęli stoiska i ci, co mieli samochody, zabierali
innych, a ci co się nie zmieścili, jechali tramwajami, autobusami. To była
kupa ludzi. Gdzieś z dwieście osób. Pamiętam była taka ładna słoneczna
pogoda. Takie przyjemne majowe popołudnie. Kto by się spodziewał
takiej burzy?
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Ponieważ zakładaliśmy, że na zebraniu będzie dużo osób, wynajęliśmy
specjalną salę w budynku Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Wybrzeżu Kościuszkowskim.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Dziwne było dla nas, że zostało ono zorganizowane akurat tam. Bo
wszystkie zebrania, jakie dotąd się odbywały, miały miejsce gdzieś blisko
bazaru. Było to albo w szkole przy Brzeskiej, albo w szkole przy Jagiellońskiej. Chodziło o to, żeby wszyscy mieli blisko. A tu nagle Dom Nauczyciela, Wybrzeże Kościuszkowskie, druga strona Wisły. Początkowo podejrzewaliśmy, że to chodzi o to, aby jak najmniej kupców dojechało, żeby
część zrezygnowała. Nie przypuszczaliśmy tego, że tam się znajdą jacyś
obcy ludzie, nie wzięliśmy tego pod uwagę.
Małgosia, kupiec
Ja to czułam, że coś tam będzie się działo. Bo Chodyna przed tym zebraniem była taka pewna siebie. Przecież najpierw to nie chciała go zwołać,
a potem to nawet sama nas zachęcała, żebyśmy przyszli. Wiedziała, że
nie mamy żadnych szans. Że i tak uchwalą sobie, co chcą, bo mają tych
swoich ludzi. Chciała chyba zobaczyć nas upokorzonych.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Czując podstęp, wzięłam kolegę i przyjechałam wcześniej. Chcieliśmy
obejrzeć budynek. I zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Po prostu było
za dużo wejść. Jedno od Smulikowskiego, jedno od Wybrzeża, jedno przez
Hotel i jedno przez Kawiarnię. I to nas bardzo zaniepokoiło. Podejrzewaliśmy, że nie jest to bez przyczyny, że tymi wejściami jacyś ludzie będą
wchodzić. Mieli taki plan, że tędy wejdą, a tamtędy wyjdą i już wiedzieliśmy, że coś tu się kroi.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~56~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Gdy przyjechałem, na ulicy było już sporo kupców. Mieliśmy wchodzić od
strony ul. Smulikowskiego, jakby od tyłu budynku. Tam jest taki niewielki dziedziniec odgrodzony od ulicy szlabanem. Przy tym szlabanie była
pierwsza blokada. Ochroniarze nikogo nie przepuszczali. Pytam się ludzi:
co się dzieje? Nie wpuszczają.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Ci ochraniarze działali bardzo bezpardonowo. Jak kupcy próbowali wejść,
to po prostu ich bili. Jedna dziewczyna dostała pięścią w twarz, stłuczono
jej okulary, innych też poturbowano.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Przepychanki kupców przed wejściem na walne zgromadzenie; fot. Robert Kowalewski; źródło
“Gazeta Stołeczna” 8-9.05.1999
Bogdan Piasecki,
kupiec
Wynająłem za swoje pieniądze ochronę, żeby wejść bezpiecznie, bo
powiem szczerze, bałem się. Bałem się, że jak tam wejdę, to coś mi zrobią.
Przecież były takie sytuacje, komuś rozbito głowę, bo ktoś z zarządu nie
wytrzymał... no bałem się. Jak przyjechałem na miejsce, to przepuszczono
mnie na salę. Byłem przecież oficjalnie przewodniczącym rady.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Pojawiły się tajemnicze firmy „inwestycyjne”, jedna nazywała się „Kobra” (z
Zielonej Góry), a druga „Pomorskie Towarzystwo Inwestycyjno-Handlowe”
z Rumii.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Ludzie na bazarze wiedzieli, że podpisaliśmy umowę z Zieloną Górą, że
firma ta zrobi pierwsze piętro, że przyjedzie od nich dużo osób, które
mają być członkami Spółdzielni. To byli ludzie z całej Polski. Z Otwocka,
Sieradza, Radomia, Oliwy, Sopotu... z całej Polski. Ludzie, którzy chcieli
otworzyć u nas swoje sklepy.
~57~
Rozm. Irena Gruca,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Przyjechały autobusy, teren obstawiła ochrona – „grupa przestępcza”.
Brak reakcji policji. Okazało się, że pani Chodyna sprowadziła autokarami
370 osób, które miały ich (spółdzielców???) udawać, samych kupców nie
chce na walne wpuścić. Obstawiła się ochroną, mafią, wiedzieliśmy, kto
jest kim. Stali całym szeregiem. Ci jej spółdzielcy z ulicy wchodzili z kartami do głosowania, i to po kilka sztuk tego mieli. Kilkakrotnie dzwoniłem
na policję. Zgłaszałem, że jest mafia – nikt nie zareagował. Wszyscy byli
strasznie wzburzeni. Jak to? Nasze zebranie i my nie możemy wejść?
Kupiec X.
Niech pan to sobie wyobrazi! My, którzy tworzyliśmy tę spółdzielnię, mieliśmy zostać niewpuszczeni!
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 187.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Udało mi się przedostać przez tę pierwszą blokadę, ale dotarłem tylko do
drzwi wejściowych. Tam stał człowiek z zarządu Chodyny, pan Szprejer.
Coś szeptał z ochroniarzami. I w pewnej chwili spojrzał na ulicę i powiedział do tych ochraniarzy: patrzcie, patrzcie naszych zatrzymali. Bierz
chłopaków i ich odbij. Ja się odwróciłem i zobaczyłem, że faktycznie
kupcy zatrzymali jakieś nieznane osoby, które chciały wejść. Wróciłem się.
Okazało się, że zatrzymali osoby, które miały gotowe mandaty do głosowania na zebraniu. Byli członkami naszej Spółdzielni, ale my wiedzieliśmy
ich pierwszy raz w życiu! Najdziwniejsze było to, że oni mieli po kilkanaście sztuk tych mandatów.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Tereska, kupiec
Byłam tam, patrzyłam jak pokazywali te karty do głosowania, mandaty, a
my nie mieliśmy nic, ani programu zebrania, ani kart wejściowych, ani kart
do głosowania, nic.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Małgosia, kupiec
To nas strasznie wzburzyło. Przecież nie wchodzi się z mandatami do
głosowania, mandaty dostaje się na Zebraniu.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Kupiec X.
Zostali zwiezieni autokarami tylko po to, by oddać swój głos za zarządem,
a żaden z kupców nie widział ich nigdy wcześniej ani potem. Zaczęliśmy
się sprzeciwiać, żądać wyjaśnień. Ale tam była podstawiona kupa bandziorów ze spluwami, którzy tylko czekali na znak. To nie były już tylko
drobne cwaniaczki. Od tego momentu wiedzieliśmy jedno – na bazarze
pojawiła się mafia. A kto nią dowodził? A któżby inny – Henio! „Dziad”
przyjechał w trakcie tego zebrania. A jego uzbrojeni ludzie, jak na filmach
gangsterskich, obserwowali sytuację z dachu.
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 187.
Tereska, kupiec
A wszystko wydało się przez pomyłkę. Bo to było tak, że nam powiedziano, że będziemy wchodzić od Smulikowskiego i my tam staliśmy. A ci
ludzie podjechali wcześniej autokarami od Wybrzeża Kościuszkowskiego
i wchodzili przez kawiarnię. Oni wszyscy przyjechali już dzień wcześniej.
Rano poszli sobie zwiedzać Warszawę. I kilku z nich spóźniło się na zbiórkę
i postanowiło dotrzeć na własną rękę. Ale zabłądzili. I to ich zgubiło. Pomylili wejścia, przyszli od strony Smulikowskiego i nadziali się na nas.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~58~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Małgosia, kupiec
Oni byli zaskoczeni, co my od nich chcemy.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Kiedy przyjechaliśmy, okazało się, że zebranie już się kończy. W środku są
obcy ludzie, których zarząd przywiózł z Zielonej Góry, Szczecina i Rudy
Śląskiej. Siedem autokarów młodych ludzi, którym zaproponowano
bezpłatną „wycieczkę” do Warszawy. Zarejestrowano ich jako członków
spółdzielni i ci „członkowie” bardzo sprawnie i szybko uchwalili wszystko,
co było trzeba. Nas na salę w ogóle nie wpuszczono. Przed drzwiami stała
cała ekipa uzbrojonych ochroniarzy. Nie wiedzieliśmy, co robić. Jasne było,
że zorganizowanie takiej akcji przekraczało możliwości zarządu i że dzieje
się tu coś bardzo złego.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
I wtedy pojawił się zdenerwowany pan Bogdan Piasecki, on jako jedyny
z nas dostał się na salę. Na sali z kupców byli tylko członkowie zarządu
Chodyny i przewodniczący rady nadzorczej. Powinien prowadzić walne,
ale Chodyna nie dopuściła go do głosu. Twierdziła, że przecież złożył na jej
ręce rezygnację. Podstawieni „turyści” przegłosowali, co mieli przegłosować.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Bogdan Piasecki,
kupiec
Gdy wszedłem do środka, zastałem tam pełną salę, tłum obcych ludzi.
Zebranie w toku. Byłem zdumiony... i zdenerwowany. Szedłem przez tą
salę i patrzyłem po twarzach. Sami obcy. Zawróciłem i bez słowa wyszedłem. Wyszedłem do kupców, którzy stali przed takim szlabanem, bo nie
chciano ich wpuścić i powiedziałem, że sala jest pełna obcych ludzi, a
zebranie od dawna jest już w toku. Ludzie strasznie się oburzyli. Nikt z nas
nie wyobrażał sobie takiego oszustwa, tak prosto w oczy.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Wszyscy czuliśmy się oszukani, perfidnie oszukani.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
I Tylko patrzyliśmy, jak oni się z nas śmieją, ten cały zarząd, że tak wykolegowali kupców. Siedzieli w oknach i pokładali się ze śmiechu.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
A my żeśmy na to bezsilnie patrzyli.
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Kilkanaście osób z kupców weszło na salę i jak zobaczyli, że są nowi
członkowie, że walne i tak się odbędzie, to się strasznie zezłościli. Zaczęli
podburzać resztę, żeby nie wchodziła na zebranie. Nie wpuszczali innych
osób. A wejść mógł każdy i wszyscy wchodzili od Smulikowskiego. I to
Jędra nie chciał wejść. Ja wyszłam sama do nich, radca prawny spółdzielni wyszedł do nich, nawet policja pytała ich: „dlaczego nie wchodzicie?”
A oni chyba liczyli na to, że jak nie wejdą, to zablokują zebranie, że nie
będzie wystarczającego quorum.
~59~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Irena Gruca,
LR
Bogdan Spreier,
dziennikarz
Kupcy rozwinęli biało-czerwone flagi, obok czarne na znak żałoby.
Jacy podstawieni? Ja jestem na bazarze 35 lat. To znaczy moja matka –
mówiła kobieta. Reporterowi „Życia…”, który wszedł do budynku, przedstawić się nie chciała. Bo tam na zewnątrz „stoi motłoch. Który nie wie, o
co chodzi, i jest pijany”. Do protestujących kupców wyszedł przedstawiciel
zarządu – dlaczego mówicie, że nie możecie wejść do środka? Drzwi otwarte! Prowokacja! Prowokacja! Odpowiedział tłum. Walne zgromadzenie
zmieniło statut i uzupełniło radę nadzorczą.
Życie Warszawy
8/9.05.99
Bogdan Piasecki,
kupiec
Był taki moment, że oni, ten zarząd, wyszli do nas i cynicznie zaprosili nas
do środka. Ale my już wtedy nie chcieliśmy tam wchodzić, wiedzieliśmy,
że wszystko co chcieli, to, już sobie przegłosowali. Że my nie mamy już nic
do powiedzenia.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
I gdy tak zastanawialiśmy się, co zrobić, jacyś ludzie znowu zaczęli przepychać się przez kupców. Wszyscy młodzi, na łyso ostrzyżeni, wygląd raczej
„nieciekawy”. Pod rozpiętymi marynarkami kabury z bronią. Szli szeregiem, jak Indianie.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Tak i wcale się z tym nie kryli, nawet więcej właściwie to manifestowali ten
fakt.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
To byli ludzie Wołomina. Niektórzy kupcy znali ich bardzo dobrze. Nawet
pytali ich, Marek, czy Witek co ty robisz, gdzie ty idziesz? A oni odpowiadali: idę tam, gdzie mi dobrze płacą. I jak ja to zobaczyłem, to zadzwoniłem na policję, że tu są uzbrojeni ludzie, że tu może dojść do tragedii. Zero reakcji.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Pamiętam, ty cały czas dzwoniłeś, cały czas! Liczyliśmy, że policja pomoże
nam wejść, ale ta nie przyjeżdżała.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Odpowiedź była taka, że oni nie widzą powodu do interwencji. Tak więc
to wyglądało, że budynek otoczony był przez ochronę i tych byczków. Na
ulicy stały grupy młodych ludzi, stali i tylko obserwowali. Potem dowiedzieliśmy się, że byli to ludzie Pruszkowa. Wybrzeże Kościuszkowskie
to już ich teren. Jeżeli Wołomin chciał tu załatwiać swoje interesy, to
musiał uzyskać ich zgodę. A był to czas, kiedy oni się zbytnio nie lubili.
Podjeżdżały bez przerwy jakieś samochody pełne podejrzanych typków.
Zwalniały, zatrzymywały się, obserwowano nas. Dziad przyjechał swoim
czarnym Volvo. Ci z Pruszkowa mieli za zadanie tylko obserwować. Stali
też na dachach, jak snajperzy. A w środku my. Bezbronni. A policja odkłada słuchawkę.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Naprawdę było groźnie.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~60~
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Mieliśmy stracha.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Bardzo. Tych snajperów nie zapomnę, co po dachach stali.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
I właśnie to było straszne. Z każdej strony, wszędzie ciemne typy stały. Nie
wiadomo było od kogo człowiek dostanie, czy z przodu czy z tyłu. My też
mieliśmy ochronę, ale tylko czterech ludzi. Oni się bali tak samo jak i my.
Małgosia, kupiec
Ja się nie bałam, choć faktycznie ta sytuacja wyglądała bardzo groźnie. Ale
byłam tak zdesperowana, tak zdeterminowana... Poza tym czułam obecność innych kupców, czułam, że jest nas dużo.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Gdzieś koło godziny 19-tej oni zaczęli po cichu wychodzić z budynku, od
strony Wybrzeża Kościuszkowskiego. I ktoś z kupców to zobaczył. I wszyscy się tam rzucili. Zablokowaliśmy te autokary. Ludzie kładli się przed
kołami autokarów, żeby nie dopuścić, że oni uciekną.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Ci w autokarach to nie są kupcy. Kupcy to my. Tamci przyjechali z Zielonej
Góry i Szczecina. Nigdy na Bazarze ich nie widzieliśmy - Krzyczeli na Bazarze Różyckiego; fot. Maciej Figurski; źródło “Życie Stolicy” 8-9.05.1999
~61~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Blokujący autokary czekali na przyjazd prokuratora - To są dowody oszustwa; fot. Maciej Figurski; źródło “Życie Stolicy” 8-9.05.1999
Małgosia, kupiec
Ci ludzie też się bali, bo widzieli, że jest niewesoło. Nie bardzo wiedzieli, o
co tu chodzi, co jest grane i skąd to nasze oburzenie.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Musieliśmy zablokować te autokary. Musieliśmy mieć jakieś dowody na
to, co tam się działo. Jedyną szansą było, że policja ich wylegitymuje,
przesłucha, zrobi jakiś protokół z tego wszystkiego. Ale policja nie chciała
przyjechać. Przyjechała dopiero, jak zablokowaliśmy ruch na Wybrzeżu. W
końcu przyjechało dwóch policjantów po cywilnemu i jedna dziewczyna z
komendy na Ochocie. Przekazaliśmy im zatrzymane karty do głosowania.
No i co z tego?
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Na Wisłostradzie powstał gigantyczny korek. Ci młodzi ludzie w autokarze nie rozumieli, czego od nich chcemy. Przecież oni przyjechali sobie
na wycieczkę. Co to nie wolno już jeździć na wycieczki? A że przy okazji
musieli podpisać jakieś kwity, no to co z tego? Ale policjanci wcale nie
chcieli legitymować tych ludzi. Musieliśmy się wykłócać, żeby coś zrobili.
W końcu niechętnie, jakby z łaski, ten dowódca polecił, żeby odebrano od
nas zeznania a tamtych wylegitymowano.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Jak Policja zaczęła legitymować, to okazało się, że część z nich nie ma
jeszcze nawet dowodów osobistych. Kupcy! Byli ze szkoły średniej.
Poznałem wtedy człowieka, który organizował przyjazd tych chłopców.
Reprezentował firmę „Kobra”. Potem się z nim ze dwa razy spotykałem i on
mi prosto w oczy powiedział, że dostał takie zlecenie, żeby dostarczyć 400
nowych członków spółdzielni. I ich było zdaje 370 osób. Siedem autokarów. A nas było gdzieś dwieście osób. A tamci przyjechali jako turyści,
zafundowano im hotel, obiad i zapłacono po 200 zł. Dla tych ludzi to była
rozrywka. Jedynym ich obowiązkiem było to walne zebranie.
Rozm. Marcin
Komar, LR
~62~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Wszystko to trwało gdzieś do 12-ej w nocy. Byliśmy już strasznie
zmęczeni.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
W końcu rozjechaliśmy się do domów. Ale z tych nerwów do rana chyba
nikt z nas nie zasnął. A Chodyna ze swoim zarządem została w budynku.
Bali się wyjść. Bali się, że kupcy jeszcze gdzieś tam są. Potem następnego dnia złożyliśmy doniesienie do prokuratury, o całym tym zajściu,
o popełnieniu przestępstwa. Minęło trochę czasu i znaleźliśmy się u
prokuratora na przesłuchaniu. Pan prokurator popatrzył nam w oczy,
rozłożył ręce i stwierdził, że nie ma żadnych protokołów z tego zajścia, nie
ma żadnych dowodów, nie ma tych plików mandatów wyborczych, które
były zatrzymane, nie ma zeznań tych ludzi, nie ma naszych zeznań nie ma
niczego, ani śladu. Znikło. Tak więc sprawę umorzono z powodu braku
dowodów.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Chciało się wyć. Na początku krzyczeliśmy z wściekłości i bezsilności.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Nie można się załamać? Można. Widzi pan, że to wszystko jest ukartowane
i to z taką zimną perfidią, wszystko żeby nas stąd wywalić i nic pan nie
może zrobić. Nic. Nikt panu nie chce pomóc. Bo jest pan biedny i nie ma
pan pieniędzy. Bo zadarł pan z mafią.
Tereska, kupiec
Po walnym zgromadzeniu, kiedy wiedzieliśmy, że już w tej spółdzielni
to nie wygramy, to postanowiliśmy założyć swoje stowarzyszenie – Stowarzyszenie Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego. Musieliśmy się
zorganizować, żeby chciano z nami rozmawiać.
Kupcy Protestują; “Gazeta Stołeczna” Supermarket 20.05.1999
~63~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
KONKURS
BRAKUJE
ZDJĘĆ
DOBREJ
JAKOŚCI Z
BITWY O
BAZAR!!!
Zaraz po tym wszystkim ci mafiozi zaproponowali mi spotkanie. Pośredniczył człowiek, który organizował tamte autokary. Miałem się z nimi
spotkać w jednej z warszawskich restauracji w Śródmieściu. Pojechałem z
ochroną w dwa wozy. Jeden to byli policjanci w cywilnym wozie, a drugi –
dwóch goryli z agencji ochrony. Jechała więc za mną policja, mieli cywilny
samochód, ale sami byli umundurowani. Podjechali trochę za blisko i oni
ich zauważyli. Wiem to, bo już w trakcie rozmowy jeden z tych mafiosów
odebrał telefon. Było takie: „Aha, aha... rozumiem” i spojrzał na mnie, i
wiedziałem, że to o to chodzi. Gdyby nie ta ochrona, to nie wiem jak to się
wtedy mogło skończyć. Przyszedłem, a tam obstawiona ulica. Był z nimi
Jacek Łukasik, wiceprezes z zarządu Chodyny. Namawiali mnie razem z
tym mafiozo do zgody, żebyśmy z Elą weszli do zarządu. Weszłyby dwie
osoby od Chodyny, jedna osoba reprezentująca tych przywiezionych
autokarami i ja z Elą. No to wiadomo, że nic nie mielibyśmy do powiedzenia. A dodatkowo ich byłaby rada nadzorcza. Gdybym się na to zgodził, to
byłbym w tym zarządzie od soboty do niedzieli, a w poniedziałek by mnie
odwołano. Nie tylko, że byśmy przegrali, to w oczach kupców wyszlibyśmy na frajerów. A poza tym nikt z kupców nie chciałby dogadywać się z
przestępcami i dlatego nie poszliśmy na żadne układy. Walne się odbyło,
głosowanie sfałszowano. Gdzie nie poszliśmy – to słyszeliśmy, że nas już
dawno sprzedano. Adwokaci, których prosiliśmy o pomoc, odpowiadali,
że z mafią nie walczą. Oni się bali, a co dopiero my? Ale mimo to działaliśmy dalej – jak kamikadze.
~64~
Rozm. Marcin
Komar, LR
WOJNA
~65~
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Na bazarze rozpoczął się swoisty terror. Zaczęły pojawiać się grupy na łyso
ogolonych młodzieńców z kijami btaseballowymi, straszyli, że nas pobiją,
spalą.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Wojny bazarowe; 2001; fot. Piotr Kulesza; źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Cały czas trzeba było w lusterka patrzeć. Co samochód podjeżdżał, to
patrzyłem, czy nie wysiadają „ci” panowie. Mieliśmy kilka nalotów na
bazar. Na siłę chcieli go przejąć. Od maja aż do grudnia 99. kilkakrotnie tu
wpadali. Najczęściej był to pan Jacek Łukasik z jakimiś bandytami. Grozili,
że odbierają bazar. Wtedy to już sprawa była wiadoma, kto z kim pracuje. Wyszło szydło z worka na spotkaniu, na którym Łukasik przekonywał
mnie do zgody razem z „Wołkiem”. „Dziad” to wszystko trzymał, a „Wołek”
to taki „kierownik działu”, szef pewnej grupy. Jak „Dziad” poszedł siedzieć,
to „Wołek” to nadzorował. „Dziad” umoczył na bazarze parę złotych i chciał
je odzyskać. Mogli to załatwić wcześniej czysto i pewnie by wygrali, a jak
już stracili parę złotych, to spróbowali na siłę. Raz przyjechali całą brygadą. Zbierali się na Brzeskiej. Szykowali się, żeby wejść. Przyszło ich tu ze
dwudziestu i momentalnie przyjechała policja. Podjechała ze wszystkich
stron i jedna chwila, chap, i ich mieli. Przykuli ich kajdankami do bramy.
WOT ma zdjęcia bandytów przykutych do bram bazaru. Ale tylko ich spisano. – Kupcy nie chcieli wnieść oskarżenia – nikomu się nic nie stało.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
W nocy ktoś wrzucał przez mur na bazar butelki z benzyną.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Podpalili dwie budki. Jedną pani Godlewskiej, członka zarządu stowarzyszenia.
~66~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. To wtedy zaczęłam otrzymywać telefony z groźbami, że jak się nie wycofam, jak tego nie zostawię, no
to… Postanowiłam wyprowadzić się do mamy. I tam u niej mieszkałam
ponad pół roku. Wiem, że Zenon był nękany. Baliśmy się. Ale co robić, nie
można się było poddać. Bardzo pomocne stało sie to, że latem 99 r. ich
wódz został aresztowany w Białymstoku. Od razu dało się to odczuć. Nastąpił jakiś czas spokoju. Ale nie za długo. Im bardzo zależało, żeby usunąć
z tego zaplombowanego biura wszelką dokumentację. Za wszelką cenę
chcieli do niego wejść, a my nie chcieliśmy do tego dopuścić. Mieliśmy
podejrzenia, że w biurze znajdują się dokumenty ujawniające prawdziwe
oblicze tych osób. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zarząd to tylko figuranci. Do pierwszej bitwy doszło zaraz po wakacjach. To było pierwszego
września. Tamtego dnia przyjechali tuż przed 16-tą. Chodyna, ci łysi i jacyś
ochroniarze.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Wszyscy czuli, że coś się tego dnia wydarzy. Śmieliśmy się, że to pierwszy
września, wybuch wojny... Siedzieliśmy od strony Brzeskiej. Było już po
trzeciej. Ja mówię, jadę do domu, nic już się dzisiaj nie będzie działo. Tylko
weszłam do domu, telefon. Wracaj! Chodyna jest na bazarze! Myślałam, że
żartują. Ale oni, że to prawda. No to ja w taksówkę i na bazar. Gdzieś koło
„Czterech Śpiących” utknęłam w korku, wyskoczyłam z tej taksówki i dalej
biegiem.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Zamknęli bramy na łańcuch. W biały dzień! A w środku ludzie, kupcy,
klienci! I zażądali wydania dokumentów z biura. Ale nasi ochroniarze
przecięli te łańcuchy, doszło do przepychanek.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
„Gierek”
Było naprawdę groźnie. Podniósł się na całym placu raban, ludzie coś
krzyczeli, że z drugiej strony atakują, to my biegliśmy w tamtą stronę. Tam
nawalanina. Przyjechali tacy, co lepiej nie pytać. Zamknęli bazar, kiedy
chcieli wejść do biura, to wszyscy się rzucili bronić, ja też leciałem tam do
tej bramy.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Kupcy nagle wpadli na świetny pomysł. Błyskawicznie zorganizowali jajka,
mąkę i wodę.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Prawdziwi kupcy z Bazaru Różyckiego nie liczyli się z kosztami. Na Panią Prezes i jej ochroniarzy poleciały setki jajecznych pocisków.; źródło”Super Express”
02.09.1999
~67~
Bitwa na Różycu; źródło Agencja Forum
Kupiec X.
Zaczęli rzucać w nią i jej goryli owocami, warzywami, oblali wodą i posypywali mąką. Klienci, którzy byli na bazarze, dołączyli do nas.
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 188.
Tereska, kupiec
Jak dobiegłam, to już leciały jajka, pomidory, mąka, lano wodę, szlauch
był podłączony. I oni wszyscy, tacy oblepieni tym ciastem.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Małgosia, kupiec
Pani prezes wyglądała tragicznie. Cała główka równo w jajeczkach. Takie
poniżenie! Jak ona się poniżyła tu przed tymi wszystkimi ludźmi. Tu musiały naprawdę być wielkie pieniądze, że ona tak się tego trzymała, że aż
tak.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Kupcy obrzucili panią Chodynę jajkami i mąką i pogonili wzdłuż Targowej
aż do komisariatu na Cyryla i Metodego.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
I te łysole z kijami baseballowymi ociekali cali ciastem. Wszyscy się z
nich śmieli. I ten śmiech ich wtedy pokonał. Ale potem nie było już tak
śmiesznie.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Pamiętam jak przyjechali pod koniec września (28-ego września). Było
tak koło drugiej. Weszli od ulicy Targowej i przeszli ostentacyjnie przez
cały bazar. I wtedy my zaczęliśmy zamykać bramę. Jak idą takie łysole,
takie byki z kijami baseballowymi, to wygląda naprawdę nieciekawie. Jak
wyszli, zamknęliśmy wszystkie bramy. A oni stali. Wszyscy się przestraszyli,
jedni więcej, inni mniej, ale to wyglądało naprawdę groźnie. Część kupców zaczęła zamykać budki, ludzie uciekali. Wtedy to mieliśmy naprawdę
stracha.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~68~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Sasza Mar,
dziennikarka
– Było ich 50-ciu Grozili, że nas spalą – mówili kupcy z Bazaru Różyckiego o grupie mężczyzn, którzy pojawili się wczoraj na bazarze. Według
sprzedawców była to próba zastraszenia ich przez zarząd Spółdzielni Kupców Bazaru Różyckiego. Wezwano policję. Zdaniem Elżbiety Ciechońskiej
ze Stowarzyszenia Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego wczorajsze zajście związane było z ultimatum postawionym przez władze Pragi-Północ stronom skłóconym na Bazarze Różyckiego.
– Do 30 września mamy dogadać się z zarządem Spółdzielni Kupców
Bazaru Różyckiego, który rozpoczął budowę centrum handlowego. Jeśli
nie dogadamy się, to umowa dzierżawy zostanie wypowiedziana – mówi
Ciechońska.– Do ugody nie doszło, a wypowiedzenie dzierżawy jest
wbrew interesom spółdzielni. Stąd też dzisiejsze pojawienie się tej grupy
– twierdzi Ciechońska (…).
Demonstracja siły?
Zamieszanie na
Bazarze Różyckiego.
„Życie Warszawy”
29.09.99
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Sytuacja stała się tak napięta, że postanowiliśmy nocować na bazarze. A to
był listopad. Strasznie zimno. Zimno i strasznie.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Bogdan Piasecki,
kupiec
Nocowali ludzie w różnym wieku. Była np. taka pani, miała 80 lat i też nocowała. Baliśmy się. Baliśmy się tych bandytów.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Ja tu niejedną noc spędziłam. W nocy siedzieliśmy na bazarze, a potem
w dzień handel. Potem dzień dwa przerwy i znowu. Ludzie tu byli bardzo
zdeterminowali. Były noce, że i 200 osób tu nocowało. Walczyli o swoje
miejsca pracy. Było ciężko, ale staraliśmy się, żeby było też jakoś fajnie,
były kolacyjki, było rożno, był i kieliszek. Ludzie lepiej się poznali. No bo
przecież my wszyscy wcześniej już żeśmy się znali, ale przez te wspólne
noce te znajomości porobiły się takie bardziej osobiste, ludzkie. Powstało
dużo przyjaźni.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Nie mieliśmy żadnego swojego pomieszczenia, zbieraliśmy się na bazarze,
gdzieś w alejce. Ile to wtedy zawiązało się przyjaźni. Ludzie strasznie się
zintegrowali. Wtedy też powstała koncepcja powołania własnego stowarzyszenia.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Te noce wszystkich bardzo męczyły, szczególnie starszych ludzi. Cała
noc na bazarze, a potem w dzień handel, ciężko, naprawdę ciężko. No i
kiedyś podniósł się straszny raban, że puściłem jedną starszą kobietę, pozwoliłem jej pojechać do domu. Po prostu widziałem, że jest już strasznie
zmęczona. I podniósł się krzyk, że co to jedni muszą siedzieć nocami, a
inni mogą sobie jeździć do domu! Otworzyłem wtedy bramę, stanąłem i
mówię: „Proszę, jak chcecie to idźcie do domu, idźcie do domu! Nie chcecie zostać, nie chcecie pilnować swojego, kłócicie się między sobą, to
idźcie. Ja – mówię – sam zostanę, sam będę tego bronił”. I wszyscy zostali.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Za każdym kolejnym razem było ostrzej. Coraz więcej krwi. Przyjeżdżali
nocą. Tym łysym przewodził niejaki „Wołek”. Jak przyjeżdżali, to często był
z nimi ktoś z tego zarządu lub prawnicy od pana Smoktunowicza, czasami
ochraniarze od Misztala i Policja. Policja stała i patrzyła: „to wasze sprawy”.
A tu krew się lała. Pamiętam takiego łysego byka, co po prostu dostał jakiegoś szału. Doszło wtedy do regularnej bitwy pomiędzy nimi a kupcami.
Te ataki były przeprowadzane nie od strony Targowej, tylko od Brzeskiej,
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~69~
jakby od tyłu. Zawsze nocą. Ale tam przy bazarze mieszka wielu kupców,
znajomych, zawsze ktoś przez okno zobaczył, jak jadą. I od razu rozdzwaniały się telefony i wszyscy lecieli na bazar, żeby go bronić.
Małgosia, kupie
Dzwonili, że coś się dzieje, zostawiało się kolację, wszystko i w samochód
albo w taksówkę i jak najszybciej na bazar. Najgroźniej było w listopadzie.
To była noc z niedzieli na poniedziałek, (20/21 listopada). Zadzwonili do
mnie ludzie z Targowej i poinformowali, że znowu coś się dzieje. Jak przyjechałam, to na Brzeskiej był już tłum ludzi. Policja przed bramą. Brama
zamknięta.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Pan Jerzy, kupiec
Chcieliśmy dostać się do naszego biura, chcieliśmy zabrać dokumenty
księgowe. Tam były dowody na to, co Włodarski zrobił z pieniędzmi kupców. Były też teczki osobowe wszystkich członków Spółdzielni, z których
jasno wynika, kto płacił czynsz a kto nie. Komu była na rękę zawierucha na
Bazarze, kto na tym zarabiał.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Przekupili naszą ochronę. I ta po prostu zniknęła.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Zapłacili ciężką forsę, żeby zeszła. I ci jak poszli, to już więcej nie wrócili.
A to był taki czas, że jak potrzebowaliśmy znaleźć jakąś ochronę, żeby
pilnowała bazaru, to nikt nie chciał się podjąć. Każdy kto usłyszał: „Bazar
Różyckiego”, to uciekał, bo mafia, bo Wołomin. Sami musieliśmy go bronić.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
SOLID zeszła z obiektu. Jeden z tych mafiosów przyznał mi się, że dał
ochraniającej teren agencji 6 tysięcy dolarów, żeby zeszła z dnia na dzień.
Z drugiej strony ten sam mafiozo proponował mi jakieś „haki” na panią
Chodynę. Ale ja nie chciałem, bo to zaraz jakieś zobowiązanie, a po co mi
to? Bandyci wjechali samochodami na teren, policja go obstawiła, a członkowie zarządu Chodyny otworzyli biuro i zaczęli wynosić dokumenty.
Zauważyli to kupcy, którzy tu niedaleko mieszkają, zadzwonili do innych i
szybko byliśmy na bazarze.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Była już noc. Przecięli łańcuchy, rozwalili drzwi i zanim dotarliśmy na
miejsce, to oni już wynosili te swoje dokumenty. Cały bazar był otoczony
policją. Nie chciano nas wpuścić do środka. Byli ich adwokaci. Kazali policji nas legitymować. Byliśmy bardzo wystraszeni. Co się dzieje? Dlaczego
nas nie chcą wpuszczać? Co tu jest szykowane?
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Przyjeżdżam, a tu bramy już na łańcuchy zamknięte. Na ulicy zebrało się
mnóstwo ludzi. Nie chciano nas wpuścić na nasz bazar. Policja obstawiła
wszystkie bramy. A od ulicy Brzeskiej ochrona Misztala – pierwszy kordon,
Policja – drugi i mafia – trzeci.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Pan Jerzy, kupiec
Jacek Łukasik, członek zarządu, wszystko przygotowywał. Musieliśmy się
liczyć, że jak zwykle będą trudności z wejściem. Miała być Policja i 130
osób ochrony z firmy pana Misztala. A potem okazało się, że jest 30 osób
ochrony i te typy. Jak przyjechałem samochodem, to na ulicy był już tłum.
Nie dali mi wjechać samochodem na teren bazaru. I wtedy pan Misztal
wprowadzał mnie do środka. I pamiętam, że zwrócił uwagę na tych ludzi.
I spytał mnie: „ a te łobuzy, to co tu robią?” I Szprejer mi też mówił, że
za bramą na Brzeskiej stało jakieś nieciekawe towarzystwo. A zastępca
komendanta, który przyjechał, pytał go, kto to tam stoi, czy to są jego
ludzie. I Szprejer powiedział, że ich w ogóle nie zna. I policja ich wylegitymowała.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~70~
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Poprzecinali nasze kłódki. Przywieźli łańcuchy, wszystko pozamykali na
swoje zamki. A widzieliśmy, że oni są w środku. Jeżeli przyjechali tylko
zabrać dokumenty, to po co zamykają cały bazar i co tam robią na placu,
biuro jest przecież przy samej bramie.
Małgosia, kupiec
Podejrzewaliśmy, że oni chcieli wyprowadzić nam towar.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Wszyscy bali się, że oni chcą nas po prostu wyrzucić, że jak już otworzą te
bramy, to tam będzie fundament pod ich supermarket. A po nas ani śladu.
Tereska, kupiec
Baliśmy się o nasze budki, o towar, Baliśmy się, że go wywiozą albo rozkradną, albo to i to.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Powiedzieli nam, że trzeba bazar zamknąć, bo budynek obok grozi
zawaleniem. Nikt w to nie wierzył. Nagle budynek, który stał tyle lat,
zaczął być niebezpieczny. Nie wiedzieliśmy, co robić.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Było czarno od tych misztalowców, od policji. Nie pozwalali nam wejść.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Małgosia, kupiec
Te typy w czarnych kominiarkach. Policja to też była jakaś brygada specjalna, też w kominiarkach.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Oni przyjechali zabrać z biura dokumenty, mieli nakaz rewizji wystawiony
przez prokuraturę.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Chcieliśmy się dostać do środka, sprawdzić co tam się dzieje. Najpierw
doszło do szarpaniny, a potem do regularnej bitwy.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Ludzie stali przy bramie, gdy próbowali wejść, to ochraniarze zaczęli ich
bić. Ludzie też się nie cackali.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Małgosia, kupiec
Nie było jakiś strasznych obrażeń. Ale wielu ludzi zostało poturbowanych.
Jeden miał głowę rozbitą, inny wybite zęby.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Zaczęto nas normalnie lać. Dziś już ciężko powiedzieć, kto pierwszy
uderzył, ludzie chcieli wejść, tamci nie dawali. I w pewnej chwili pojawiła
się krew. Ten główny szef tych z Wołomina też dostał. Wpadł w szał, złapał
szuflę i rzucił się – jak w amoku – na ludzi. Do tej bitwy włączyli się ludzie
z Brzeskiej. Wszyscy wylegli na ulicę. A oni za policją nie przepadają.
Zdemolowali trzy radiowozy.
Całe szczęście, że pojawiła się telewizja. Jak zaczęła kręcić, to oni wszyscy
ponaciągali te swoje kominiarki na twarze i wycofali się. Ale dalej nie mogliśmy wejść do środka.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
~71~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
I wtedy pomogły nam dzieciaki z Brzeskiej, pokazały nam przejście podwórkami, a potem po dachach naszych stoisk na bazar.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Złodzieje z Brzeskiej pokazali nam sekretne przejścia od strony Ząbkowskiej i Targowej. I ludzie piwnicami, korytarzami, podziemiami dostali się na
Bazar. Była z nami ekipa telewizyjna. [jaka?]
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Właziliśmy przez płoty, po nocy. Jak jest brama od Ząbkowskiej, to tam
był wtedy płot i od podwórka stały ubikacje, i mieszkańcy rozwalili nam
te ubikacje. Wywalili ściany, położyli dechy i my przez te kible, przez te
wykopy, potem przez płot, właziliśmy na budki, skakaliśmy z tych budek
na ziemię. A oni przy bramie nic nie słyszeli. Inaczej byśmy tu w życiu nie
weszli. Pomogła nam solidarność tych ludzi co tu mieszkali.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Małgosia, kupiec
Weszłam na te pawilony, ale bałam się skakać.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Sporo ludzi zaczęło przechodzić po dachach. A potem udało się przerwać
kordon od Brzeskiej i reszta wdarła się tamtędy.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Ja dostałem się na bazar po dachach. Potem zeskoczyłem i już byłem
w środku. Usłyszałem ich tupot, jak biegli w moją stronę. Musieli mnie
zauważyć i usłyszałem jak na zewnątrz policja nadaje komunikat. „Bierzcie
z tej strony, bo przedarli się już na bazar”. Ja dobiegłem do naszego biura,
ręce mi się trzęsły, nie mogłem otworzyć kłódki, wskoczyłem do środka i
w ostatniej chwili zamknąłem się, jak oni byli tuż, tuż. Postanowiłem uruchomić nasz radiowęzeł. Wtedy okazało się, że mamy przecięte kable i to
zarówno te od radiowęzła, jak i telefoniczne. Ale szczęśliwie oni je przecięli tuż przy biurze. Poczekałem, aż odeszli, i nie otwierając kraty, sięgnąłem
do tych kabli i je połączyłem. Włączyłem radiowęzeł i z głośników powiedziałem do ludzi, że jesteśmy już w środku. Powiedziałem: „ludzie nie stójcie pod tymi bramami, wchodźcie do środka, bo bazar nam chcą zabrać!”
I akurat był taki moment, że oni na chwilę uchylili bramę, bo wpuszczali
kogoś od siebie i ludzie rzucili się do przodu i wdarli się na bazar.
Tereska, kupiec
Gdy udało się przerwać kordon od Brzeskiej, to reszta wdarła się tamtędy.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Pan Jerzy, kupiec
Gdy weszliśmy do biura, to po jakiejś pół godzinie przyszedł zastępca
komendanta z komendy Cyryla i Metodego. Zabroniono nam cokolwiek
zabierać. Wszystko musieliśmy zostawić. Policja założyła swoje plomby.
Nam nie było dane wyjść z tego biura. Rzucano w nas jakimiś petardami.
Jak policja prowadziła mnie do samochodu, to ta hołota mnie kopała. Jak
wsiadłem do radiowozu, to waliła w samochód i nie dawała mu odjechać.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
BRAK AUTORA!!!!
W nocy z niedzieli na poniedziałek po raz kolejny doszło do bójek na
Bazarze Różyckiego. Kupcy najpierw bili się między sobą, później bili się z
policjantami. Dwie osoby zostały ranne, uszkodzono dwa policyjne radiowozy. Rano kupcy poszli po pomoc do prezydenta (...).
Zaczęła się regularna bójka, w której udział wzięli kupcy, członkowie
zarządu, policjanci. Walczono czym się dało. Używano nie tylko własnych
rąk, ale też desek, kamieni, a nawet łopat. Policjanci użyli pałek i gazu
Bitwa w nocy,
„Życie Warszawy”
23.11.99
~72~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
łzawiącego.
– Funkcjonariusze zostali zaatakowani przez kupców – wyjaśnia mł. insp.
Jerzy Piątkowski, komendant praskiego komisariatu policji. – Kilku policjantów odniosło obrażenia, uszkodzone zostały dwa radiowozy.
– Policja biła ludzi jak bydło, sikała w twarze gazem łzawiącym. Mnie
jeden z członków zarządu uderzył szpadlem w plecy – mówi Bożena M.,
jedna z handlarek. Walka na Różycu zakończyła się późno w nocy. Byli
ranni i pobici, nikt jednak nie zgłosił się do pogotowia na obdukcję (...).
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Bazar był uratowany. Zarząd wywiózł jednak całą dokumentację. Prosiliśmy komendanta policji, żeby zabezpieczyła te materiały, co oni wynoszą. Mówiliśmy, że tam są ważne dowody na powiązania tego zarządu.
Zero reakcji. Pozwolili wszystko im zabrać. Wszystko. A kupcy i tak jeszcze
jakiś czas trzymali w nocy dyżury na bazarze.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Gdyby oni zdążyli wcześniej opróżnić biuro, to tu nie było by tych wszystkich horrorów, oni po prostu nie zdążyli wziąć pewnych bardzo ważnych
dokumentów, musieli wejść do tego biura, za wszelką cenę. Musieli
zniszczyć te kompromitujące ich dokumenty. I tak było. Kiedy wtedy w
nocy weszli, zabrali te papiery, to powiedzieli „ a teraz róbta se co chceta”.
I od tamtej pory już się nie pokazali. I był spokój. My sami nie chcieliśmy
wchodzić do biura. Było oplombowane. Gdybyśmy się włamali, można
byłoby nas oskarżyć o wszystko, można byłoby stwierdzić, że były tam
miliony, że była tam np. kasa po Włodarskim, dlaczego nie? Stąd baliśmy
się sami to ruszyć. Kto tu tego nie przeżył, to nie zrozumie, jaka tu była
groza i jaka determinacja. Ten bazar istnieje tylko dzięki tym ludziom,
tylko dzięki nim. Bo oni walczyli o wszystko, bo to miejsce było dla nich
wszystkim.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Potem miałem od tych „mafiozów” jeszcze jedną propozycję. „Wszystko
możemy wam załatwić. Wyrzucimy Chodynę, dostaniecie ten swój teren,
tylko będzie was to drogo kosztowało”. Powiedzieli mi, że oni włożyli w
to określone pieniądze i muszą je odzyskać. Wszystko mogą załatwić,
tylko kto da więcej. Nawet potem, jak założyliśmy swoje stowarzyszenie,
jak staraliśmy się o dzierżawę, to też mi proponowali: nie ma sprawy,
chcecie dzierżawę, możemy wam to od ręki załatwić, wszystko możemy
wam załatwić. Takie układy mamy – mówią – że wszystko wam możemy
załatwić. Ale ja nie chciałem tak. Nie mieliśmy takich pieniędzy. I chciałem,
żeby to było załatwione normalnie.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Jeżeli mówiłem o bandytach lub mafii, to pan burmistrz nie chciał rozmawiać. Mówi, że to są wielkie słowa. Boi się czegoś? Czego się boi?
Przecież to temat otwarty – wszyscy się boją. Ja się nie boję? Bałem się, to
jest normalne – każdy człowiek się boi. Bałem się – w lusterko patrzyłem,
czy za mną nie jadą. Bo, kto ja jestem – do tej pory na tapecie, że to ja.
Spółdzielnię wykończyłem. Nie ja – to kupców zasługa.
Kiedy mafia zobaczyła, że my wystąpiliśmy przeciw Spółdzielni, że sama
Spółdzielnia i kolejna zarządy zaczęły tracić poparcie, a niezadowolonych
przybywało, to mafia zaproponowała nam układ: kontrola nad targowiskiem za dzierżawę i wie pan, co odpowiedziałem? Nie!
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 189.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Na bazarze więcej się nie pojawili. Przestali też grozić. Powstrzymało ich
chyba to, że było nas dużo. To była siła ludzi.
~73~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Staraliśmy się zainteresować jakieś władze tym, co tu się wyrabia.
Zaczęłam chodzić na sesje rady, opowiadać, wyjaśniać. Chodziłam na
wizyty do dyrektora dzielnicy, do radnych, do prezydenta Warszawy.
Pisałam pisma. Robiliśmy demonstracje, z transparentami, żeby zwrócić
uwagę tych urzędników na krzywdę, która się dzieje. Ale trafialiśmy na
mur obojętności, albo na wrogość. Czasami tylko ktoś wykazywał zainteresowanie, np. pan Łopuszański, który interweniował w ministerstwie
spraw wewnętrznych, żeby zwrócili uwagę na to, co tu się wyrabia. I wiem
od komendanta, że którejś listopadowej nocy pan minister przyjechał na
taką inspekcję i prosił, żeby go obwieźć dokoła. Mieliśmy bardzo duże
poczucie osamotnienia. To było bardzo odczuwalne.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Artur Pawlak,
dziennikarz
Kamieniami w takich zdrajców, powiesić ich jak psy – krzyczeli kupcy w
stronę przedstawicieli zarządu spółdzielni Bazaru Różyckiego. Ponad 300
handlarzy zebrało się wczoraj na korytarzu urzędu dzielnicy Praga-Północ.
Protestowali przeciw budowie nowoczesnej hali targowej. Ktoś z tłumu
groził, że prezes spółdzielni Bazar Różyckiego Jolanta Chodyna „za wyrolowanie kupców słono zapłaci”. – Co za motłoch – oburzała się jedna z
urzędniczek.
Awantura w
urzędzie.
Spółdzielcy z
Różyckiego nie
wierzą swojej
spółdzielni.
Vanessa Nachabe,
„Życie Warszawy”
17.03.99
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Ja już momentami byłem bliski zrezygnowania. Nic nie można wywalczyć,
nic nie można załatwić, człowiek czuje się bezsilny.
Rozm. Marcin
Komar, LR
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Mało tego, jeszcze wszędzie te ironiczne spojrzenia i to uczucie, jakby
przed nami był już tu ktoś inny, ktoś kto zamykał przed nami wszystkie
drzwi, do których pukaliśmy. Gdzie byśmy nie poszli, na policji, w sądach,
w prokuraturze, w urzędach... Ale nie mogliśmy się poddać. To były nasze
miejsca pracy, mogliśmy wszystko stracić.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Przecież zdawałem sobie sprawę, że nie jestem już młodym człowiekiem,
że jeżeli stracę to stoisko na bazarze, to gdzie ja pójdę, kto mi da pracę?
Ale kiedy potem przyszło to poczucie zagrożenia, kiedy człowiek zaczął
się bać o własne życie, to lepiej byłoby rzucić to wszystko, nie ryzykować.
Gdy jednak przychodziło się tu codziennie, gdy widziało się tych ludzi, ich
strach, że wszystko stracą... Gdy widziało się ich bezradność... Krzyczeć
każdy potrafi, ale pójść coś załatwić, coś zrobić, oni tego nie potrafili. Cały
czas patrzyli, żeby ktoś to za nich zrobił. Żebyśmy my to za nich zrobili.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Tak, dokładnie tak było. Raz, to paraliżujące poczucie strachu, dwa to ta
bezradność, oni byli kupcami, ale nie wiedzieli, jak walczyć o swoje...
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Kiedy mieliśmy któreś najście Chodyny i weszło ze czterdziestu ochroniarzy i bandytów, a ludzie stali i nic nie robili. Stali i patrzyli. Wybiegłem
do nich i zacząłem krzyczeć: „Ludzie, czego stoicie, na co czekacie, czekacie żeby was wyrzucili?!”
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Paraliż, paraliż…
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~74~
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia BKR
„Weźcie, brońcie swego!” I dopiero wszyscy ruszyli.
Elżbieta Ciechońska,
kupiec
Oni potrzebowali kogoś, kto ich będzie prowadził i kto będzie dla nich w
tej sytuacji oparciem. Byli tacy niezorganizowani.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Tereska, kupiec
Zawsze jest potrzebny wódz. Obojętnie czy będzie setka ludzi czy trzy
setki, to bez przywódcy nic nie zrobią. Ale jak mają przywódcę, to zrobią
wszystko.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Nie chcą złotych
klamek,
COP, GW
1999(8)-05-22/23
<COŚ TRZEBA Z TYM
ZROBIĆ!!!>
My stąd nie wyjdziemy. Położymy się i będziemy leżeć do skutku. Jak
Papież przyjedzie do katedry praskiej, to list Ojcu Świętemu wręczymy,
niech nam pomoże, skoro nikt nie chce.
Narrator
W maju 2001 roku Elżbieta Ciechońska i Zenon Jędra podpisali w imieniu
Stowarzyszenia Kupców Bazaru Różyckiego umowę dzierżawy terenu
bazaru na okres trzech lat.
Elżbieta Ciechońska,
kupiec
Przeciwko nam wielkie pieniądze, nieuczciwi politycy, mafia, cwani adwokaci… A mimo to udało się, dopięliśmy swego. Może to duch Różyckiego czuwał nad nami.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Jacek Kurczewski,
socjolog
Zgodnie z takim właśnie scenariuszem przebiegały pierwsze zatargi
między niezadowolonymi kupcami (jeszcze niezorganizowanymi) a
Spółdzielnią. Sprawą kluczową dla kupców stał się w tym momencie
nie sam problem modernizacji targowiska, lecz działania organizacji,
która została powołana w celu przeprowadzenia owej modernizacji.
Najdramatyczniejsze wydarzenia z 1999 roku, kiedy doszło do okupacji
targowiska, blokad dróg czy wręcz użycia siły, nie dotyczyły już kwestii
pierwotnej (unowocześnienia), lecz walki z organizacją, która została
stworzona przez teraz walczących z nią kupców. Na żadnym etapie walka kupców o unowocześnienie targowiska nie była prowadzona z takim
poświęceniem i determinacją, jak walka ze Spółdzielnią. Rzecz jasna,
podjęcie działań przeciw niechcianej organizacji nie oznaczało zerwania z
podstawowym problemem, lecz nie był on już motywem przewodnim, a
jedynie tłem.
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa 2010,
s. 197.
Elżebieta Cichońska,
kupiec
Zajścia te stały się nową legendą bazaru, istotną nie tylko dla ich uczestników, ale stanowiącą krzepiący przykład także dla innych handlarzy. Tak
narodziła się legenda o tym, jak mały i słaby może pokonać silniejszego
przeciwnika dzięki swej determinacji i poświęcieniu: „To nie jest tylko zwycięstwo słabeuszy, którzy przeciwstawili się silniejszym. O naszym sukcesie zdecydowały determinacja i solidna postawa. Byliśmy przekonani o
słuszności naszej walki mającej na celu zachowanie miejsc pracy”.
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa 2010, s.
190. (HUW 2001)
Jacek Kurczewski,
socjolog
Faktem jest, że legenda bazaru wciąż pozostaje żywa w pamięci okolicznych mieszkańców i stanowi zachętę do podejmowania trudu pozornie nieosiągalnych wyzwań: „Tu jest, wie pan, jak w rodzinie, po tej
całej walce o bazar z tymi bandziorami, z tą Spółdzielnią, to tak jakoś tu
się wszyscy zżyli, zapoznali. Wcześniej to każdy, wie pan, leciał i dzień
~75~
Rozm. Marcin Komar,
LR
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa 2010,
s. 190.
dobry, dzień dobry i nie wiedział, kto to jest. Ludzie się nie znali, może w
najbliższym gronie. Jak tu zaczęliśmy siedzieć ze sobą, rozmawiać – wtedy poznałem ludzi. Przecież my tak naprawdę toczyliśmy wojnę. Tyle się
mówi o wojnie Pruszkowa z Wołominem, ale tamto to były porachunki…
krwawe, owszem… wojna była tu, gdzie stanęliśmy do walki twarzą w
twarz…”.
Ewa Ornacka,
dziennikarz
Zupełnie inaczej swoją rolę w tym okresie postrzega przywódca mafii
wołomińskiej – „Dziad”:
- Naraził się pan komuś ważnemu?
- No, oczywiście, i to wielu. Dużo wyższym niż samorządowcom. Bazar
Różyckiego miałem modernizować, budki eleganckie ze szkłem stawiać
„Lutek” [jeden z domniemanych współpracowników mafii wołomińskiej,
zastrzelony w 1999 r.] od strony Targowej miał budować piękny salon
samochodowy i biura. Zacząłem inwestować i w tym momencie po mnie
przyjechali. To nie był przypadek” (Ornacka 2007: 10-11).
Wygrać bitwę o
polski handel.
Wielki dzień
Bazaru Różyckiego.
AI
„200 lat Bazaru Różyckiego”, „Bazar był, jest i będzie” – tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzyszącą podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem Dzielnicy Praga Północ a
Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego. (…)
“200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem
Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło
Niebieski Syfon Piotr Kulesza
~76~
„Kulki dla tych,
którzy ze mną
zadrą”, wywiad
z Henrykiem
Niewiadomskim,
„Super Express”, 20
lipca 2007, s. 10-11.
“200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był,
jest i bedzie” - tej treści transparenty
witały gości przybyłych wczoraj na
uroczystość towarzysząca podpisaniu
umowy dzierżawy między Zarządem
Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru
Różyckiego; źródło Niebieski Syfon
Piotr Kulesza
“200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar
był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych
wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy
między Zarządem Dzielnicy Praga
Północ a Stowarzyszeniem Kupców
Warszawskich Bazaru Różyckiego;
źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza
“200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar
był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych
wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy
między Zarządem Dzielnicy Praga
Północ a Stowarzyszeniem Kupców
Warszawskich Bazaru Różyckiego;
źródło Niebieski Syfon Piotr Kulesza
~77~
“200 lat Bazaru Różyckiego”, “Bazar był, jest i bedzie” - tej treści transparenty witały gości przybyłych wczoraj na uroczystość towarzysząca podpisaniu umowy dzierżawy między Zarządem
Dzielnicy Praga Północ a Stowarzyszeniem Kupców Warszawskich Bazaru Różyckiego; źródło
Niebieski Syfon Piotr Kulesza
Było więc prawdziwie majowo, radośnie i serdecznie. Pod rozstawionymi parasolami goście raczyli się dobrym polskim piwem i kiełbaskami.
Smakowali słynne pyzy i flaki, które od kilkudziesięciu lat przygotowują
i sprzedają na bazarze te same panie. Miejsce dające utrzymanie kilku
tysiącom rodzin (nie tylko handlowcom, ale i producentom) poświęcił
i pobłogosławił duchowny opiekun i przyjaciel rodzimych środowisk
kupieckich ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski. Wśród gości obecnych na
uroczystości było wielu wiernych przyjaciół bazaru, nawet z parlamentu. Przybyli reprezentanci polskich środowisk kupieckich oraz przedstawiciele władz samorządowych. Z programem artystycznym wystąpiła
Warszawska Kapela Staśka Wielanka, która akurat obchodzi swoje
pięćdziesięciolecie.
~78~
Sylwester Kozera,
muzyk
Graliśmy na stulecie Bazaru Różyckiego. My i Kapela Czerniakowska. Pan
Prezes zapytał mnie wtedy, czy chciałbym, żeby tu, przy Bazarze powstał
zespół? – Naturalnie – mówię. I wpadłem na taki pomysł, żeby grać na
samych „drutach”; żeby była bandżolka, bandżo tenor, bandżo gitarowe,
kontrabas, skrzypeczki… i inne instrumenty bez akordeonu, tak żeby
to się odróżniało. Chciałem, żeby były jeszcze organki, jako instrument
melodyjny. Ważne żeby muzyka była pod nogę, zrozumiała i żeby ludzie ją
chwytali.
Ja po prostu chciałem, żeby Różyc Orchestra grał bardzo prosto. Żeby
się nie silił na żadne jak to się mówi „popisówki”. Chciałem, żebyśmy grali
jak najprościej, żeby efekt końcowy osiągnąć bardzo prostymi środkami.
Bo na tym to granie polega. To nie chodzi o filharmonię, tylko idzie o
to, żeby był nastrój, żeby była zabawa, żeby zagrać prościutko, składnie,
elegancko. I w tym był cały urok. Prostota. Bo wie pan, w Kapeli Czerniakowskiej już od nas wymagają czegoś innego. To było ważne tym
bardziej, że w Różyc Orchestra zaczynaliśmy z muzykami, którzy nie mieli
za sobą praktyki. Każdy się chciał, jak to się mówi, wyrywać, popisywać.
Ja mówię: - Chłopaki, to nie na tym polega. Można zagrać jeden dźwięk.
I jeśli on jest zagrany w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu,
to daje brzmienie i efekt, jakiego nie da ileś tam dodatkowych dźwięków.
Jak będziesz grał mono, to nic z tego nie wyjdzie. Tu trzeba quadro, albo
jeszcze więcej. – Tylko, że to jest bardzo trudne, żeby w ryzach utrzymać
parę osób w zespole. Na początku prób, jak ktoś się dostał do mikrofonu,
to wie pan, posunął nie wąsko, jak to się mówi, szarpnął w te druty, aż
głośniki się rozwaliły (śmiech).
Prezes Zenon Jędra poprosił, żeby tu na Bazarze zespół pod egidą Stowarzyszenia Kupców. Pomysł polegał na tym, że jak tu będą „dechy” - podest drewniany, miejsce do tańca przy muzyce granej na żywo to będziemy tam grali. Będziemy zapraszać inne grupy, ale Różyc Orchestra będzie
nad tym wszystkim trzymała pieczę. Tylko, że później zaczęły się schody,
jak to zawsze. A tu nie ma zezwolenia, a tu czegoś innego. Jak nie ma
imprez chociaż raz na miesiąc to nie ma motywacji do grania. Dawałem
melodie, pomysły, repertuar. Nawet miałem teksty o Bazarze.
Dopóki będę żył to będziemy grać. Bo zabili mi syna w tamtym roku
[data]… i to wie pan, za to, że on grał w Kapeli. Przypadków nie ma.
Chłopak był grzeczny, spokojny, uczynny, uśmiechnięty, zawsze otwarty,
nie miał długów. A że czasami sobie golnął, każdy sobie czasem drinka
wypije. I za to przecież się nie bije.
- Na początku wszyscy chcieli o tym pisać. Że się upił, że spadł ze schodów… a to nieprawda. Jak ciągnąłem temat, to wszyscy nagle umilkli.
I nie chcą już pisać. No trudno, trzeba z tym żyć. Człowiek był bardzo
obiecujący, grał na bębenku w pierwszym składzie „Różyc Orchestra”.
Wszystkim go teraz brakuje.
Robiliśmy Bazarowi Różyckiego ostatnie zdjęcia filmowe. Film nazywał się
„Nasz kumpel Felek”. Było puściutko, tak smutno – bazar w stanie kompletnego upadku. Jak Stadion już zamknęli, to tutaj powstały nowe budy.
Na filmie utrwaliliśmy stan jeszcze przed ich postawieniem. To był ostatni moment, żeby utrwalić ten stary Bazar. Filmowaliśmy z dachu na ul.
Ząbkowskiej 6. Kupiłem trzy czwarte cieciowi, a on pozwolił nam wejść na
dach .
***
~79~
Rozm. Maciej
Łopuszyński, LR
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Gdybym chciała zostać, to pewnie bym została. Ale to nigdy nie był mój
cel. Prezesem zostałam przez przypadek. Nie było nikogo innego i wybrali
mnie. Ale nigdy nie planowałam, że zostanę prezesem. Owszem miałam
wcześniej swoją firmę, bo u nas wszystkie kobiety w rodzinie mają swoje
firmy. Wciąż więc zastanawiam się i dochodzę do tego, jak to się naprawdę
stało, że powołano mnie na tego prezesa? Kto mnie powołał? Żałuję
bardzo, że nie powiedziałem wtedy: nie. Bo przecież mogłam. Wahałam
się, ale nie było innego wyjścia. Gdybym jeszcze raz mogła zadecydować,
to odmówiłabym i to nie tylko w wypadku tej firmy, ale i każdej innej. Po
prostu nie interesuje mnie i nie bawi bycie prezesem gdziekolwiek. W
każdej firmie są zawsze jakieś kłopoty, nigdzie nie jest słodko. Mam zasadę: białe to białe, czarne to czarne i nic pośrodku. Bycie prezesem to ciężki
kawałek chleba . Bo to jest tak, jak firma prosperuje i jest dobrze, to jest
się na świeczniku. Ale jak się, nie daj Boże, cokolwiek stanie, niekoniecznie
z winy prezesa, dyrektora czy zarządu, to już wtedy spada się ze świecznika. I to jest duży szok. Nie każdy jest to w stanie wytrzymać. Ja też miałam
z tym kłopoty. Uważam, że nie ma takich pieniędzy, które są tego warte.
Lepiej jeść chleb z masłem. A kobiecie jest jeszcze ciężej. Jak zostałam
prezesem i szłam do urzędu gminy czy gdziekolwiek, to najpierw były
śmiechy, później byłam ja. Ale nie należę do osób, które się cofają i dosyć
dobrze sobie z tym radziłam. Później było tak, że jak ja wchodziłam, to
wszyscy wstawali. Zawsze szanowałam wszystkich pracowników i nigdy
nie dzieliłam ich na kobiety i mężczyzn. Każdy musi się wywiązywać ze
swoich zadań. Wszyscy są równi. Najgorzej jest, gdy wykorzystywane
zostają różne tarcia. Albo gdy po drugiej stronie jest mężczyzna, który
aby przeforsować swoje zdanie próbuje huknąć, tupnąć nogą. Ale ja w
takim momencie tupię dwa razy głośniej. Chyba, że nie mam racji, to
wtedy wycofuję się i sprawdzam, czy być może to ja się mylę, skonsultuję
to z kilkoma innymi osobami, również z prawnikami. Zabezpieczam się z
każdej strony i wtedy ruszam do ataku. Dzisiaj wiem, że w tym konflikcie
była jeszcze trzecia, ukryta strona. Ta trzecia strona chciała na tym wszystkim zarobić dobry interes. Straszono mnie wielokrotnie, w różny sposób.
Mam ponagrywane kasety z takimi pogróżkami. Napisałam wszystko, co
wiem, i to oświadczenie razem z oświadczeniem jeszcze jednej osoby i
kasetami z nagraniami z różnych ciekawych rozmów złożyłam w dwóch
kancelariach adwokackich. Na wypadek gdyby mi się coś stało. Ja chcę to
skończyć i udowodnić wszystkim, że my nie poszliśmy do tego zarządu po
to, żeby kraść, tylko żeby pomóc sobie i ludziom z bazaru. Gdybym wtedy,
wchodząc do tego zarządu wiedziała, że tam jest taki pasztet… Naprawdę
żałuję że w ogóle w to weszłam.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Elżbieta Ciechońska, kupiec
Myślę, że moja rola tutaj się kończy, czas, żebym już stad odeszła. Te
dwa lata nie były stracone. Ta cała historia pokazała, że można coś zrobić
dla innych. Poznałam wielu ciekawych ludzi. Dziennikarzy, polityków.
Pomagałam w kampanii prezydenckiej, brałam udział w wyborach
samorządowych. Przegrałam, ale to nic. Mam nadzieję, że niektórzy z kupców mają poczucie, iż właściwie istnienie tego bazaru zawdzięczają dwóm
osobom. My we dwójkę świetnie uzupełnialiśmy się w tej działalności. Bo
wiele rzeczy, które on potrafił, dla mnie były obce i odwrotnie. Przez te
dwa lata zaprzyjaźniliśmy się i nabraliśmy do siebie zaufania.
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~80~
Jolanta Chodyna,
kupiec, prezes
Spółdzielni BKR
Mąż pracował w banku, teraz ma swoją firmę. Zdecydowanie odcina się
od wszystkiego, co jest związane z bazarem i handlem. Nie chce ze mną
rozmawiać na te tematy. W tych ciężkich momentach było mi bardzo
źle, nie miałam się do kogo zwrócić. W momencie, gdy dowiedział się,
że zostałam prezesem, to machnął ręką i powiedział: „Albo rezygnujesz,
albo więcej nie będziemy ze sobą rozmawiać. Będziesz musiała sobie
sama poradzić, jeśli się zdecydujesz. Na moja pomoc nie masz co liczyć”.
No i od tamtej pory w naszym domu nie rozmawia się ani o bazarze, ani
o handlu. Nigdy nie mogłam się wyżalić i wypłakać mężowi. Musiałam
zrobić się bardzo twarda. Moja siostra stwierdziła nawet, że ja mam serce
z kamienia. Może i tak jest? Na pewno się uodporniłam. Ale twardy jest
każdy tylko do pewnego momentu. Czasami człowieka tak zwali z nóg,
że przez dwa dni nie może sobie w ogóle poradzić. Wtedy zamykam się w
domu, zamykam drzwi, wyłączam telefony, dzwonki i muszę odreagować,
z nikim nie rozmawiam. Muszę być sama. No i mi przechodzi. Najgorszy
taki okres trwał 7 dni. To były te komplikacje na bazarze. Ale w pewnym
momencie musiałam wyjść na światło dzienne. I wyszłam. Najgorsze są
sytuacje, których nie sposób ogarnąć. No a mąż mi w tym nie pomoże.
Teraz się już śmieję, bo się uodporniłam. Nie, to nie. Nigdy mi nie doradził,
nie pomógł. W ogóle go to nie interesuje, tak jakby nie było tematu.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Możemy się cieszyć z tego, że zaczęliśmy tę walkę, poradziliśmy sobie
sami i w końcu wygraliśmy. Tylko pytanie jest takie: Co dalej? Co dalej?
Kupcy raz oszukani, drugi raz oszukani, namówić ich teraz na jakąś inwestycję jest strasznie trudno. No i pieniędzy mniej. Widoki marne. Tak że
nasza sytuacja wcale nie jest taka dobra.
Elżbieta
Ciechońska, kupiec
Ale nie jest beznadziejna.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
Ja widzę to beznadziejnie w tej chwili. Na dzień dzisiejszy jest tak, że
handlu nie ma, płatności są ogromne. Kupcy zarabiają tak mało, że nie
mają na płacenie czynszu. A jak nie będziemy płacić czynszu, to nie mamy
żadnych szans na przedłużenie dzierżawy. Jedynym naszym ratunkiem
byłaby modernizacja. Ale kto zainwestuje pieniądze na dwa lata, na dwa
lata, bo tyle jeszcze dzierżawy zostało. Ale nawet jeżeli nam przedłużą
i znowu na trzy lata, to znowu jak inwestować jeżeli to tylko trzy lata.
Dziś przychodzą do nas tylko ci najbiedniejsi, no bo kupować w takich
warunkach… Ale jeszcze trochę i oni do nas nie przyjdą. Gdyby ta dzierżawa była dłuższa… Można by przecież ubiegać się o kredyt, znaleźć inwestora, wszystko to zmodernizować, zrobić nie supermarket, zrobić bazar,
tylko taki 2001 roku. Przyszliby nowi kupcy, wszystko mogłoby ruszyć, ale
na trzy lata? Na trzy lata nie ma takiej możliwości. Gdyby nie było tej przewały na tym zebraniu, wszystko mogło się p[otoczyć inaczej. Była przecież
umowa dzierżawy na 30 lat. I wszyscy chcieli dać pieniądze na modernizację bazaru. Ale nikt nie chciał być oszukany.
Rozm. Irena Gruca,
LR
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
~81~
Rozm. Marcin
Komar, LR
FILM, FRAGMENT 24
Sekwencja: „Zmierzch na Brzeskiej”, PKF 94/06, z roku 1994, realizacja Bogdan Saganowski, tekst Edward Mikołajczyk, opracowanie dźwięku Tatiana Kamińska, montaż Grażyna Tormanowska, zdjęcia Stanisław Plewa, dźwięk
Spas Christow, lektor Tomasz Knapik, produkcja Kronika SF, scenki z życia Bazaru Różyckiego, wypowiedzi handlarzy z Bazaru Różyckiego
Źródło: kronikarp.pl
~82~
POSŁOWIE
~83~
Bazar Wczoraj Baraz Dziś; 2012; Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii.
Policjant
Byłem na Różycu niedawno. Z twarzy które znałem, ani sztuki. Z bazaru zostały resztki. Jedną kobietę spotkałem. Pamiętałem ją. Była taka
ruchliwa, energiczna. Zdawałoby się, że to tak niedawno. Teraz taka siwa
babunia. Popatrzyliśmy na siebie.
– To były czasy – westchnęła. – Bało się, ale zarabiało się. A teraz…
Zygmunt
Pągowski, kupiec
Przetrzymałem obóz w Mauthausen. Przyjechałem do Polski w 1945 roku.
Nie było roboty, to wziąłem się za handel. Kilka razy mnie aresztowali, bo
miałem w budce za duże kapoty. Trzymali mnie rok czasu. W 1952 roku to
było. Siedziałem na Służewcu, aż Stalin zdechł, to dopiero mnie zwolnili.
Dwa obozy przeżyłem, raz mnie złapali Niemcy, raz Polacy. Nawet nie
chcę tego wspominać. Teraz jest spokój, ale to znowu ludzie pieniędzy nie
mają.
Rozm. Andrzej
Rudnicki, LR
Stefan Kłyszewski,
kupiec
Ważne, żeby chcieć się uczyć. Jak ja o tym mówię, to nikt tutaj nie rozumie. Mówią tylko, że Stefan ma pieniądze. To nie wszystko, nie wszystko.
Dużo było takich jak ja, co mieli pieniądze, ale nie chcieli się uczyć. Ledwie
powszechną szkołę skończyli. Nawet matur nie zrobili. Ja uczyłem się za
krawca, kuśnierza. Różne kursy porobiłem. Tu gdzie teraz na bazarze biuro, to był mój pierwszy sklep z futrami, na górze antresolę miałem zrobić.
Na górze mieli szyć krawcy, a na dole miałem sprzedawać. Ale wtedy była
nagonka, że nie chcieli mi dać pozwolenia na przerób i sprzedaż. Najlepszy handel był za Gierka. Ja powiedziałem nie raz, że Polacy powinni
mu pomnik postawić, mimo że to komunista, ale gospodarz był dobry.
Te autostrady, to wszystko. On pożyczał, ręczę Pani, że nie dużo, i on by
wszystko oddał. Fabryk nie likwidował, bezrobocia nie było. Jaruzelski
dobry był, ale od wojska, gospodarz żaden. Gomułka jeszcze jako tako, ale
najlepszy Gierek. Gdyby nastąpiły czasy jak teraz, taka swoboda to za taki
handel to każdy by sobie kamienicę sobie kupił. Teraz jest swoboda nie
z tej ziemi tylko… Renciści królują na bazarze. 500-600 złotych mają na
miesiąc. Ludzie mało zarabiają, bezrobocie, każdy trzyma pieniądze, żeby
na życie było. A łachy? Każdy chodzi w tym, co ma. Zaczyna być ciężka
złotówka i najgorzej jest, że ci młodzi ludzie pracy nie mają. Ja mam syna
Rozm. LR
~84~
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
lekarza, otworzył gabinet. W dawnych czasach to on w tym gabinecie
kolejki miał, a teraz jedna osoba przyjdzie na tydzień za 50 złotych, a
słynny jest lekarz. Dobry lekarz, ale nie zarabia i teraz bankrutuje. Wiele
przypuszczałem, ale taka nędza jak teraz na bazarze, to nigdy nie przypuszczałem, że nastąpi. Ja potrafiłem przez ostatnie dwa miesiące bez
utargu stać. Nikt futra nie kupił. A komorne cały czas trzeba płacić… ja nie
zalegam. Ja lubię być solidny. Cały czas płacę. No i teraz nie wiem, jak to
będzie dalej, tę swoją budkę dałem tej, co tam teraz stoi. Też jej tam nie
bardzo idzie i też mówi, że nie daje rady. Ona 30 lat u mnie pracowała jako
ekspedientka. Teraz z biustonoszami stoi i marznie. Oddałem jej tę swoją
budkę, ale ona jej nie otwiera, bo mówi, że nie ma po co otwierać, nie da
rady 500 złotych płacić komorne. Mówi, że po 2 biustonosiki sprzedaje i
ma po 5, 10 złotych na dzień.
Bazar Rozyckiego na Pradze . Kiedys miejsce tetniace zyciem gdzie mozna bylo kupic
doslownie wszystko , obecnie pozostal jedynie symbolem poprzedniego systemu; 2000;
fot. Wojciech Druszcz; źródło East News / REPORTER
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~85~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~86~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~87~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~88~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Rozyckiego na Pradze . Kiedys miejsce tetniace zyciem gdzie mozna bylo kupic
doslownie wszystko , obecnie pozostal jedynie symbolem poprzedniego systemu; 2000;
fot. Wojciech Druszcz; źródło East News / REPORTER
~89~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~90~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~91~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Katarzyna, kupiec
Na bazarze zmienili się ludzie. Przestali to być rdzenni prażanie, tylko
powstały biznesy. Zmieniały się twarze. Zamiast czerstwych, ogorzałych
od stania w każdą pogodę na dworze, pojawiły się lalusiowate. I to już nie
jest to. Czuło się, że handlują z chęci dorobienia, chcą się odbić i wyjść
dalej, a nie że tu jest ich miejsce, że tu żyją, pracują do końca swoich dni,
amen. Sprzedawcy przestali zajmować się klientem, a w momencie, kiedy
pojawił się towar na rynku, kupowanie na bazarze stało się wstydliwe.
Rozm. Jakub
Bielikowski, LR
Pan Grzegorz,
kupiec
Otworzyli Carrefoura, ale paradoksalnie trochę to handlarzom z bazaru
pomaga. Ludzie jak przyjeżdżają na zakupy do centrum handlowego, odwiedzają również bazar. Wiosną to więcej też takich, co idą do szpitala na
rehabilitację. Przechodzą przez bazar dla urozmaicenia, ale jak idą tędy, to
czasem też coś kupią. Niektórzy mówią z góry, że mogą kupić za kilka dni,
jak renta przyjdzie.
Rozm. Patrycja
Macierewicz, LR
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
~92~
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; fot. Michał Kołyga; źródło materiały własne autora
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
BKR
– Jest nas tu około 350, 400 osób, ale do ponad 60 procent z tej liczby
listonosze pukają co miesiąc. I oni tylko dorabiają tu do tych swoich rent
czy emerytur. Nie zależy im tak bardzo, czy będą handlować, czy nie. Są
co prawda i tacy jak pan Stefan, który jest tu od 40 lat. Od dwóch lat nie
sprzedał ani jednego kożucha, ale tu siedzi – bo on tym żyje. Sprzedał
działkę, więc ma z czego żyć i siedzi na bazarze, żeby nie siedzieć w domu.
Przyjdzie, porozmawia, to nie myśli o chorobach. Bo jak człowiek usiądzie
w domu, to się szybko starzeje i choruje, bo sam sobie te choroby wymyśla. Tylko siłami emerytów nie damy rady bazaru uratować. Bo ile oni mogą
zainwestować?
„Tadek”
Nie daj Boże jak by tego bazaru nie było. Gdzie ja pójdę te parę groszy
zarobić. Stary jestem, kto mnie do roboty przyjmie? Z czego ja będę żyć?
Jak zabiorą te bazary, to ja z głodu umrę. Ja to wiem…
~93~
Rozm. Marcin
Komar, LR
Rozm. Piotr Kulesza,
LR
Zygmunt
Pągowski, kupiec
Zostanie bazar dla biedaków. Co teraz zostało? Szczątki. Wspomnienie.
Tam gdzie to puste pole, to tam same budki stały. Mieli stawiać, nowe
pawilony, fundamenty położyli i zasypali. Ja myślę, że ten bazar się już nie
utrzyma. Patrz pan ile tu jest straganów, ile stoisk, na 20, 4 czy 5 budek
otwartych, a o klientach to już się nie mówi. A gdzie ja pójdę w tym wieku.
No ale siedź pan w domu, to pan kota dostaniesz. Zostało nas paru. Widzi
pan? Stoi pan godzinę, żeby ktoś przeszedł. Pusto, nikogo nie ma.
Pan Zdzierski,
kupiec
Tu normalnie można sobie jeździć niedużym samochodzikiem między
straganami i na pewno się nikogo nie potrąci. A kiedyś ciężko było tu
przejść.
Rozm. Andrzej
Rudnicki, LR
Rozm. Olga
Kowalska, LR
Kiedyś o tej godzinie to był ruch. Przyjeżdżała cała Europa.; 2009; fot. M. Cichomski; źródło
Wielkie Bazary Warszawskie, Jacek Kurczewski, 2010 wyd. TRIO
Zygmunt
Pągowski, kupiec
Kiedyś o tej godzinie to był ruch. Przyjeżdżała cała Europa.
Rozm. Andrzej
Rudnicki, LR
Pan Franciszek,
kupiec
Trudno było się przecisnąć. Jak się weszło to trudno było wyjść, żeby
czegoś nie kupić. A teraz? Idą i wychodzą. Kiedyś proszę Pana, to jak się
handlowało w sobotę, to narzeczona całą niedzielę liczyła pieniądze. A
człowiek, jak panisko odpoczywał i balował. A teraz? Żeby na budę zarobić i na życie trudno. Same straty. Wie pan, wszystko pada na ryj.
Rozm. Marek
Szymaniak, LR
Zygmunt
Pągowski, kupiec
Szkoda tego placu. Jest jeszcze paru takich jak ja. Jeden ma nawet 90 lat,
ale w tym roku już nie przychodzi. W zeszłym jeszcze handlował. Jest też
jedna pani co ma 90 lat, ale jest zimno i nie przychodzi. Ona już przede
mną z 56 lat handlowała. Miała przed wojną stragan. A tak, to już nie
ma nikogo. Kiedyś to było tysiąc parę budek – za komunistów. Jak jest
zarobek, to ludzie przychodzą, jak nie ma, to po co mają przychodzić.
Rozm. Andrzej
Rudnicki, LR
Pani Irena, kupiec
Dzisiaj klimat bazaru to przede wszystkim czekanie. Ten bazar oddycha
oczekiwaniem. Czeka się tu na klienta, którego zabierają markety. A Różyc
to był zupełnie inny element ludzki, zupełnie inny nastrój, zupełnie inny
towar. Wyczuwa się więc to bezpośrednie oczekiwanie i prośbę „Przyjdźcie”. Pamiętam film, na którym byłam z rodzicami w kinie tuż po okupacji.
Było w nim dwoje dzieci i rodzice, którzy się strasznie kłócili. W pewnym
momencie pokazano te dzieci siedzące w kąciku, z zaciśniętymi nerwowo
Rozm. Izabela
Smoleńska, LR
~94~
piąstkami. One tak bardzo chciały, żeby rodzicie przestali się kłócić. I
właśnie ten nastrój widać dzisiaj na bazarze.
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
~95~
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
~96~
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
~97~
Bazar Różyckiego; 2010; fot. Anna Korcz; źródło materiały własne autora
Jadwiga
Wierzbicka, kupiec
Zbliżam się do 80-tki. Ja nie lubię być bezczynną, bo starszy człowiek w
domu, to jemu się wydaje, że on musi tylko leżeć w łóżku, że on po śniadaniu musi się położyć, że on nie musi zjeść obiadu, że on może leżeć.
Ja mam kręgosłup chory z czasów wojny. To było pod Puławami, leciał
pocisk, uderzył w ziemię i mnie ta ziemia przysypała i ten kręgosłup
mam taki chory od tej ziemi. Będę tęsknić za bazarem, za powietrzem, za
ludźmi, ja nie będę w domu szczęśliwa.
~98~
Rozm. Joanna
Wilczewska, LR
Stefan Kłyszewski,
kupiec
Domek mam na Grochowie, parterowy, koło kościoła. I w tym domku
jestem sam, sam muszę centralne palić, sam muszę gotować. Bo jak się
zarabiało, to każdy przyszedł i Panu zrobił, a teraz z tej emerytury nie można niczego opłacić. To jest mi już trochę ciężko. Ja taką zaprawę mam od
dziecinnych lat i dlatego sobie radę daję. I gotować potrafię… Pan Bóg w
życiu dawał mi pieniędzy, tylko miłości nie. Bo mi żona wcześnie umarła,
a rodziców nie miałem. Byłem znaleziony. Szczęście do pieniędzy w życiu
to miałem. Byłem kilka razy bardzo bogaty, ale sieroctwa miałem za dużo.
Wpierw rodziców nie było, a żona taka dobra była, że żyliśmy 45 lat! Już 20
lat nie żyje ! Bo jak ja żyję to i ona mogła jeszcze żyć. U mnie serce, nerki
jak u osiemnastolatka, ja nadal pełen życia jestem, tylko te nogi. W domu
to nieraz trzeba przy kuchni cztery godziny stać i pilnować, bo się przypali. Już nieraz odszedłem i się nadpaliło. Ja już w życiu miałem w alejach
za okupacji restaurację, to ja mam pojęcie o gotowaniu. Ja umiem gotować. Tylko teraz mam już trochę dosyć. Chciałbym, żeby mi kto podał…
Myśmy z żoną bardzo skromne życie prowadzili. Nie jakieś tam zabawy
po restauracjach. Prawie tak jak najbiedniejszy człowiek, proste jedzenie.
Żona z Żyrardowa pochodziła, znała biedę jak i ja. Raczej oszczędzaliśmy.
Na jedzeniu nie oszczędzaliśmy, ale nie jakieś frykasy – proste jedzenie.
Żyliśmy skromnie bez obaw. Żonę z dzieckiem wywoziłem do Sopotu czy
gdzieś, ale na trzy dni, nigdy tak, żeby miesiąc na urlopie być. Tu mnie
ciągnęło na bazar, bo tu dobry pieniądz był. Nie to, co teraz.
***
Sergiusz
Grudkowski,
malarz
Nie lubię w życiu monotonii. Nie lubię siedzieć z założonymi rękami.
Przyroda jest tak piękna, że trzeba ją utrwalać. Kiedy jadę nad Niemen czy
nad Bug, to w tych nadniemeńskich łąkach człowiek słyszy koncert żabi.
Specjalnie chodzę nad rzekę, żeby ten koncert usłyszeć. Bazar Różyckiego
ginie, bo nie ma już koncertu. Nie słychać kobiet nawołujących, nie słychać katarynki. Cisza.
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
Marek
Nowakowski,
pisarz
– Dziś już nie przychodzę na bazar, po co chodzić na cmentarz? – Kiedyś
to było centrum Pragi, centrum Warszawy, jedyne takie miejsce w tej części Europy, kwitło życie, kapitalistyczna wyspa w PRL-u – ale teraz? Dziś się
już tym nie zajmuję, po co, jak nic nie ma. Było życie, znałem wielu ludzi,
teraz tam pustki. Nawet wspomnienia po tym, co było, nie ma. Opisywałem to wszystko, bo to był mój świat. Pisałem tak, jak chciałem – bo to
był sposób na wolność, a wcale nie chciałem być zawodowym pisarzem.
Pierwsze opowiadanie dałem do przepisania w biurze przepisywania
podań. I przepisali to bez dialogów, jak leciało, bo nie umieli. Potoczyło
się lawinowo. Żyłem i pisałem, nie miałem dużych potrzeb. Pisanie jako
obrona. Odpowiedź na atak. Strefa wolności. Tylko moje. – Nie chcę o tym
gadać. Tego już nie ma. Co było, jest opisane.
Rozm. Marek Pikuła,
LR
Ola, kupiec z
Białorusi
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Warszawę na początku lat 90. to nie było
to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Była to zwykła, szara stolica, postkomunistycznego państwa. Wjeżdżając wtedy do Polski, nie odczuwało się
że to ‘zagranica”. Natomiast ludzie, Polacy, myśleli inaczej niż my. Prosty,
otwarty, gościnny, dobry naród. Nie czułam wtedy w Polsce sowieckiego
lęku – co o mnie powiedzą. Każdy ubierał się tak jak chciał, robił co chciał,
mówił tak jak uważał. U nas sytuacja wyglądała zupełnie inaczej i wygląda
Rozm. Ruslan
Soszyn, LR
~99~
niestety do dziś.
Wjeżdżając do Polski po dwudziestu latach, zobaczyłam zupełnie inny,
nowy kraj. Warszawa nie jest już szarym miastem, lecz wybitną europejską
stolicą. Niesamowicie, minęło 20 lat. Polska dziś to daleka „zagranica” i nie
każdy może tą granicę przekroczyć.
Pan Grześ, stoisko
z antykami, kupiec
Gdzie pojadę to kombinuję, gdzie jest bazar, żeby zobaczyć, połazić, jak
jest w innych miastach, na innych bazarach. No wszędzie, czy w Turcji, czy
w Holandii, czy w Tunezji, to wszędzie musiałem iść na bazar. Ale w takich
krajach to mają inny styl niż u nas na Różycu, tam to dopiero trzeba się
umiec targować, a nachalni tacy, za moją wnuczkę to chcieli mi dać kiedyś
sto wielbłądów.
Rozm. Barbara
Kaczmarczyk, LR
Czesław Soszyński,
kupiec
Żeby w życiu coś osiągnąć, to trzeba się napracować, bo inaczej człowiek
się upodabnia do tych, co stoją pod blokiem i patrzą, żeby kogoś okraść,
albo komuś przyłożyć. Zostałem kupcem i nie narzekam. Nigdy nie
chciałem tego zmienić, bo stać mnie było na wiele i miałem zapewnioną
stabilizację. Człowiek nie żyje 500 lat i powinien cieszyć się tym, co ma i
tym, kim jest. Trzeba wykorzystywać każdą chwilę, żeby być szczęśliwym.
Ja przez cały rok stałem na bazarze, także w lecie. Ale i urlopy się brało,
wyjeżdżało się za granicę. Trochę świata poznałem. Dwa lata temu byłem
w Tajlandii, bardzo mili ludzie, weseli. To jest zupełnie inna mentalność niż
tu w Europie. Dużo zwiedzaliśmy, byliśmy na rzece Kwai, na moście, gdzie
nagrywano film. A te ich świątynie aż kapią od złota. Klimat nie sprawiał
mi problemu. Tajlandię wybraliśmy z folderu, Europę to już się znało. Ja
nigdy nie jeździłem po towar za granicę i nigdy nie przywiozłem towaru
na handel. Jak jechałem to tylko na zwiedzanie, na odprężenie, na wypoczynek. Bo jak już się na takie coś wyjeżdża, to trzeba się izolować od
codziennego życia. A jechać gdzieś i gonić za czymś to nie wypoczynek.
Dopiero jak się komuna skończyła, to można było sobie gdzieś dalej pojechać, a choćby na Majorkę. Jak człowiek jest młody, to go wszystko interesuje, ale teraz już jest inaczej. Jeżdżę na działkę. A wcześniej to miałem
do zwiedzania całą Polskę. Zacząłem od Suwalszczyzny, przez Bieszczady,
Krakowskie, Dolny Śląsk do Pomorza. Nie miałem zwyczaju planować,
jechało się na „żywioł”. Jeździliśmy z miejsca na miejsce. Zawsze samochód miałem i tak jeździliśmy. W Europie to nie byłem we Francji i we
Włoszech. Ale zwiedziłem Dominikanę, Tajlandię, Tunezję, Teneryfę, Egipt.
Te podróże to było oderwanie od rzeczywistości. Nie wyjeżdżam częściej
jak raz do roku. Na więcej nie byłoby mnie stać. Lubię czynny wypoczynek
i ryzyko. Jak trochę adrenaliny jest we krwi, to człowiek czuje się lepiej.
Skakałem na bandżi, jeździłem skuterem za balonem. Mam 75 lat i staram
się jakoś trzymać.
Rozm. Renata
Fabiańska, LR
Stefan Kłyszewski,
kupiec
Na bazarze bywało, że chodzili złodzieje i sprzedawali futra. Ale ja byłem
bardzo ostrożny. Raz jeden przyniósł popielice. Otworzył walizkę, a ja
pytam „ile?”. A on „tyle” – jedna czwarta wartości. Powiedziałem, że nie
kupuję bo za tanio. Zapytałem o dowód a on ich z pięć wyjął. „Który pan
chce?” zapytał. Powiedziałem „Dobrze, to ja kupię na jeden z tych dowodów. Można dzielnicowego wezwać?” – „Coś pan głupi?”. Zabrał tę walizkę i poszedł sobie. Tu był taki komendant, który raz do mnie przyszedł:
„Panie Kłyszewski, tu tyle paserów, a pana nigdy nie można złapać”. Byłem
bardzo ostrożny, nigdy nic nie kupiłem, jak czułem, że towar trefny. I dlatego jestem tu szanowany. Jak przyjdę na bazar to miło jest, bo mówią „To
Rozm. LR
~100~
porządny człowiek”. I jak widać bez rodziców chowany. A syna na lekarza
wykształciłem. Nie łatwo było. Trzeba było trzymać korepetytorów. Jeden
rok się nie dostał, bo ja bazarnik byłem, a miał zamiłowanie na lekarza. Na
politechnikę to by nie miał problemów, bo chrzestną była córka rektora.
Ale na inżyniera on nie chciał, tylko na lekarza. No to jak pierwszy rok nie
dostał się, to poszukałem tych, co byli na egzaminach i z tych czterech,
pięciu przedmiotów uczyli go. A ja pieniądze miałem. A jak syn poszedł na
egzamin to pięć piątek zrobił i musieli przyjąć. Taki grzeczny chłopak był.
Po tych egzaminach to ja przyjęcie w Bristolu zrobiłem, wszyscy profesorowie byli. Nikt już nic nie miał do gadania. Musieli wziąć nawet takiego
od bazarnika. Takie czasy były. Najpierw to syn miał iść na księdza, ale
zakochał się w dziewczynie, a teraz żyją w separacji, pod jednym dachem.
To była jedna z najpiękniejszych dziewcząt. A teraz zakochała się w kimś
innym i tyle. Inni się żenią, ale ja… Ja żeniaczki nie lubiłem, ja lubiłem
swobodę. O żeniaczce zawsze mówiłem, że to są kajdany. Żona była taka
przywiązana, ale ja nie bardzo chętnie się żeniłem. A teraz sam gotuję,
sam sprzątam, wszystko sam robię. A to trochę też z zawodu miłosnego.
Na Żoliborzu taką manikiurzystkę miałem. Taka ładna dziewczyna była.
Ja zacząłem z nią trochę chodzić, ale ona zaczęła ode mnie wyciągać
pieniądze, a kierownik tego salonu jej kochankiem był. Później gosposia
ją wydała. Ja jej nawet nie pocałowałem, a ona kręciła ze mną, wyciągała
pieniądze, a tamtemu dawała. A taka gosposia przyszła do mnie „Panie
Stefanie, oni u mnie odnajmują pokój, czemu Pan głupi taki, wydaje Pan
pieniądze, a to jej kochanek jest”. I od tej pory trochę się zraziłem do kobiet. I takie moje życie-przeżycie było.
„Agat”, sprzedawca
męskich ubrań,
kupiec
KONKURS
BRAKUJE ZDJĘĆ
ZNANYCH
LUDZI ODWIEDZAJĄCYCH BAZAR
-Czy kupowały u pana jakieś słynne osoby?
-Kiedyś…Zaraz. Kto był w PiS-ie premierem? To on kupił szalik. Akurat
przechodził. To był, ten, Marcinkiewicz. Była nawet, ta, Rokity żona, jak ona
się nazywa.
-Nelly.
-Ot, to!
Pan Grzegorz,
kupiec
Nina Andrycz regularnie kupowała tu materiały i firanki, jeszcze dwa lata
temu przyjeżdżała. Wojciech Młynarski kupował ryby. I wcale gdzieś tu
blisko nie mieszkali – po prostu z sympatii.
„Agat”, sprzedawca
męskich ubrań,
kupiec
No kiedyś na bazarze byli wszyscy. I porządni i nieporządni, bo już nie
powiem, że i złodziej i z dużej litery k. Wszyscy tu byli, i cinkciarze i ci co w
lusterko grali. Tu byli wszyscy. Tu było wszystko. I kaprony, i nylony.
~101~
Rozm. LR
Rozm. Patrycja
Macierewicz, LR
Andrzej Newelski,
malarz, autor
projektu
„Warszawska Praga
w malarstwie
współczesnym”
Bazar był miejscem bardzo żywym i wesołym, wielkim miejscem spotkań,
jakich w Warszawie brakowało. Tam nabierano obycia. Wtedy ludzie byli
większej kultury, nawet bandyci i złodzieje. Dzisiaj każdy jako przecinka używa słowa kurwa – kiedyś tak nie było. Ci, co wojnę przeżyli i tam
mieszkali, to byli jeszcze prawdziwymi, porządnymi warszawiakami.
Gerard, 44 lata,
kupiec
Myślę, że ci wszyscy ludzie żyli ze sobą w zgodzie, była między nimi duża
więź, każdy znał każdego i w razie potrzeby sobie pomogli. Wie pani, nic
nie jednoczy ludzi tak jak wspólny interes. Bazar to miejsce magiczne,
które łączy pokolenia. Silne więzy istnieją tu od lat, przetrwawszy kryzysy,
najtrudniejsze nasze okresy. I myślę, że dalej przetrwa.
Pan Zdzierski,
kupiec
My tego bazaru będziemy bronić jak niepodległości. Moja zona broniła go
nawet w latach dziewięćdziesiątych, jak pani Chodyna, po panu Włodarskim i całych zawirowaniach, groziła, że wpadnie ze swoimi ochroniarzami
i zajmie biuro. Pamiętam, że żona na półce się położyła i spadła, bo chyba
masywniejsza od tej półki była. Życzymy sobie, aby ten symbol Pragi nigdy nie przestał istnieć.
Kupiec
O „Różycu” nal;eżałoby powiedzieć tak jak Norwid o Mickiewiczu: „My
wszyscy z niego” (Czarnecki-Babicki b.r.)
Kim są owi wszyscy?... kupcami, przedsiębiorcami, ale i przestępcami,
inni – miłośnikami historii, poszukiwaczami dawnej atmosfery, artystami… tymi, którzy ów dawny klimat tworzą, tymi, którzy czerpiąc z tego
klimatu, tworzą coś nowego i tymi, którzy po prostu chcą dostrzec w
nim żywe świadectwo przeszłości. Jak opowiada jeden z indagowanych
bazarowych klientów: „Zachowanie targowiska jest kluczem do zachowania całej Warszawy. Gdzie ocalała dawna atmosfera? W zniszczonym w
czasie wojny centrum? W innych zabudowanych blokami dzielnicach?
Zresztą, bazar to nie tylko teren, ale też ludzie, którzy na nim pracują. Ilu
w Warszawie jest warszawiaków? Wszyscy napływowi, kursujący między
domem, pracą, kilkoma restauracjami i sklepami. Wszystko „warszawiacy”… „stolyca”, jak z koziej dupy trąba. Prawdziwa, stara Warszawa to
Praga. Dziś obcy rzadko się tu zapuszczają, czegoś się boją, ale nie wiedzą
czego, sami rozgłaszają, że tu jest niebezpiecznie i tak dalej. Od paru lat
jest zainteresowanie dzielnicą… przyjeżdżają i starają się organizować
różne przedsięwzięcia, otwierać lokale. Bardzo dobrze, tylko oni starają
się budować Pragę nie w oparciu o prażan, a o to, jak im się wydaje, że
Praga wyglądała. W zasięgu ręki są jeszcze ludzie tworzący ten zanikający
świat, ale nie robi się nic, by im pomóc, by dać szansę na przetrwanie, nie
handlarzy, bo ci sobie poradzą, ale właśnie atmosfery starej Warszawy. To
jest walka z wiatrakami, z niechęcią, obłudą. A najgorsze jest to, że pan,
pisząc kolejne pismo z całkiem sensownym i realnym projektem, wie,
że nic z tego nie będzie. Że marnuje pan papier, tusz w drukarce… że w
końcu przeczyta to jakiś marginalny urzędnik i nic z tego nie będzie. Ale z
drugiej strony, mimo tego całego bezsensu, nie jest pan w stanie siedzieć
z założonymi rękoma. Jakbym walczył tylko o swoje, to bym to w diabły
rzucił, ale przecież walczy się też o innych kupców i o zachowanie tradycji,
cząstki życia wielu pokoleń, którą ktoś swoją bezmyślnością, niezrozumieniem rozbja. Widzi pan, że wszystko wokół umiera, że pewnie nie uda się
pani niczego uratować, ale przecież lepiej zginąć w walce niż czekać…”.
~102~
Rozm. „Grankar”,
rzeczoznawca
techniczny
Jacek Kurczewski,
Mariusz Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”, Wyd.
Trio, Warszawa
2010, s. 236 i 124.
Paweł Elsztein,
dziennikarz,
fotograf
Ja się bazarem nigdy nie interesowałem. Nie rozumiem tej fascynacji.
Wszyscy wspominają pyzy, a teraz jakby je zobaczyli w tych brudnych
kubłach, owinięte brudnymi szmatami, to by nie chcieli ich jeść. Tam
zawsze był brud, smród, ubóstwo. Przed wojną to mi mama zabraniała
tam chodzić, bo by mnie pobili i okradli. Wtedy jak komuś rower zginął,
to szło się na 15 komisariat na Jagiellońską i tam wysyłali zwiadowcę na
bazar i on z tym rowerem wracał, bo po 15 minutach rower był już do
kupienia na bazarze. Ten bazar przed wojną nazywano Starym Bazarem.
Dopiero jak wróciłem z wojennej tułaczki dowiedziałem się, że nadano mi
imię Różyckiego. I to jest w ogóle wielkie nieporozumienie z tym Różyckim, proszę sprawdzić w prasie z tamtego okresu. Przed wojną Różycki się
bazaru nawet nie przyznawał, bo jak szanowany przedsiębiorca mógłby
się przyznawać do takiego miejsca, miał jakichś żydowskich zarządców,
którzy znali się na handlu i tyle.
Marek Przybilik,
dziennikarz
Bazar Różyckiego to kandydat do likwidacji. Powiedzmy sobie szczerze:
ani korzyści nam nie przynosi, ani powodów do chwały. Rozsada brudu
fizycznego i moralnej zgnilizny, rozwija niezdrowe zainteresowanie
mamoną. Stał już wystarczająco długo i trzeba ten wrzód na zdrowym
ciele miasta przeciąć. Praga to, co prawda, prawo – a nie lewobrzeżna stolica, ale i tam porządek być musi. Na miejscu bazaru dom handlowy trzeba
postawić, oszklony, wielopiętrowy, reprezentacyjny i estetyczny. Trzeba iść
z duchem czasu (Przybilik 2009: 130).
Sergiusz
Grudkowski,
malarz
Ja się bazarem zawsze interesowałem. Mam krzesełko, na którym, siedząc,
maluję. Mam je od 1952 r. Przyjechał do Polski z Budapesztu malarz,
też akwarelista. Łaziliśmy razem po całej Warszawie. Ofiarował mi to
krzesełko. Złamała się kiedyś jedna noga, więc musiałem ją wymienić.
Ono zaczęło się psuć. Łatki szykowali mi znajomi rymarze. Jest tu na
przykład łatka wycięta ze starego siodła. Bez tego krzesełka nie ruszałem
się w żaden plener. Miałem je w Północnej Afryce, w Indiach. Z nim
zawsze chodziłem i zwiedzałem. Na nim też siadałem między straganami.
Na Różyckim byłem z tym krzesełkiem ostatni raz jakieś dziesięć lat temu.
Patrzyłem na bazar jak na teatr. Nigdy nic nie sprzedałem. Któregoś dnia
rozstawiłem się od strony Brzeskiej. Tam stały babcie, które skubały kury.
Kury skubią – jaka to wspaniała rzecz, pióra lecą, wszędzie, we włosy, w
uszy, w ubrania. Dyskretnie wyjmowałem krzesełko i szkicownik. Szkicowałem. Jedna taka, co sprzedawała grzybki, mówi do mnie: „Panie malarzu.
Pan zobaczy. Tam idzie ta flądra, która cały czas majtki moczy. Jakie ona
ma krzywe nogi!”„Flądra” miała na imię Lusia. W latach pięćdziesiątych
miała stoisko z plecionymi koszykami z łozy. Okazało się, że rzeczywiście
miała kłopoty z moczem. Nie mogła przetrzymać moczu. A na bazarze
funkcjonował weterynarz. Nazywał się Lolo Bławatek. Był weterynarzem
w wojsku, przy koniach. Jak nie leczył psów, to prowadzili do niego ludzi.
Leczył na poczekaniu. Trzeba było za budkę zajść, kotarę zasłaniali, zdejmowali ubranie, a felczer rysował rysunki na ciele. Lolo miał wąsik i brylantyną smarowane włosy przyklepywane na dwie strony. O Lusi krążyła
plotka, że była „namiętną” klientką z ulicy Stalowej, która co tydzień miała
kłopoty z moczem. Mówili, że sikała strumieniem czterostronnym. Lekarz szczególnie zabraniał skoków męskich z kaflowego pieca na tapczan
zielony ukochanej Lusi. Poszła do weterynarza i powiada, że ma kłopoty.
On zaczął ją badać i wyciąga guzik z rodnych miejsc. No więc kłopot. A
ona mówi: to guzik mojego męża albo sąsiada, nie wiadomo. Ten lekarz
specjalista pod koniec roku przed Bożym Narodzeniem robił podobno
~103~
Rozm. Leszek
Nurzyński, LR
Rozm. Katarzyna
Michałowska, LR
kolekcję guzików, które wyjmował. Nawet w gabinecie lekarskim w gablocie urządził wystawę z ekstrawaganckich miłości.
Pan Jerzy (ur.1932),
Opowieści Prażan,
mieszkaniec Pragi
Krępuję się mówić, bo to jest nie do wiary! Otóż, jeden facet miał na bazarze skrzynię, dwa i pół metra długa, z metr szeroką, obitą blachą. On tę
skrzynię na zimę gdzieś wywoził, bo za zimno widocznie gadowi było. On
czasami mówił: „No to pokrzycz tam!”. To krzyczało się: „Do krokodyla! Do
krokodyla!”. I on. Jak zebrało się przy tej skrzyni z dziesięć osób, to otwierał
ją i wołał: „No rusz się!”. Para buchała i krokodyl gębę rozdziawiał. Nieduży
był. Taki krokodylek! On go widocznie nabył w ZOO. Wołał: „No pokaż się!”.
Dawał mu coś do jedzenia i krokodyl pokazywał gębę, rozdziawiał ją i ten
właściciel wsadzał mu wtedy specjalny kijek i krokodyl nie mógł tej gęby
zamknąć. A on mówił: „No patrzcie jakie zęby ma”. Potem zamykał skrzynię
i koniec.
AHMMWPOMW
Likwidacja bazaru Różyckiego; 1998; rys. S. Grudkowski; źródło materiały własne autora
Pani Irena, kupiec
Wie pani co? Jedno z najpiękniejszych zdjęć, jakie zrobiłam, to zdjęcie
właśnie na bazarze Różyckiego. Jak jest alejka – przejście, to poszczególne
boksy łączą się daszkami, żeby nie padało na głowy. Ale są też przejścia,
w których pomiędzy budami nie ma zadaszenia. Kiedyś idę, a była odwilż.
Proszę sobie wyobrazić, że na takiej prostej linii – lekko sfalowanej, bo to
było stare drewno – utworzyły się sople. Ale nie pojedyncze, ale koronka.
Coś niesamowitego. To było urokliwe. Następnego dnia, jak przyszłam,
już nic nie było. Bo w życiu, tak to jest, że wszystko to chwila, że wszystko
znika.
~104~
Rozm. Izabela
Smoleńska, LR
FILM, FRAGMENT 25
Sekwencja: 350 lat warszawskiej Pragi, Notacja 1998/017, widok na Bazar Różyckiego, wypowiedź handlarki z Bazaru, sceny z życia Bazaru, opowieści o Pradze i o Bazarze
Źródło: kronikarp.pl
Informacje dodatkowe na stronie 110
~105~
KONIEC
~106~
Informacje dodatkowe
Sylwester Kozera,
muzyk
Ostatni raz grałem „na blokach” – podwórkach w dziewięćdziesiątym chyba siódmym roku. Potem niebezpiecznie się zrobiło i nie było już po co.
Młodzież sobie żarty robiła. Nastało takie rozwydrzenie, wie pan, „róbta co
chceta”. Podchodził taki jeden z drugim, zaczepiał, a ja im mówiłem: - Ty,
gówniarzu, odejdź, bo jak ci splunę w oko! Jeszcze Kolumb Ameryki nie
odkrył, ty kmiotku, a my w Warszawie country graliśmy! A tutaj tej wiochy
swojej się wstydzisz? A amerykańską to chwalisz? Co to jest? –
Przed drugą wojną światową ludzie poszli grać na ulicę kiedy w latach
dwudziestych nastał kryzys. Trzeba było z czegoś żyć. Wtedy doszło nawet
do tego, że na bramach wisiały napisy „Psom i muzykantom wstęp wzbroniony”. Co prawda cieć czasami wpuszczał. Ja znam to z opowieści
od Jaworskiego, który prowadził Orkiestrę z Chmielnej. Były grupy, które
się spotykały w Ogrodzie Saskim i tam się umawiały: - My idziemy na
Mokotów, a wy na Pragę – Żeby sobie nie wchodzić w paradę. Później
była okupacja. To już pan wie nawet z „Zakazanych piosenek”, że nawet
muzycy z filharmonii grali na ulicy. Niektórzy z nich wtedy byli bardzo
wykształceni. Jak pan posłucha Chmielnej, to słychać, że to były głosy
szkolone. Słychać to. I ci ludzie grali zawodowo. Ja ich znałem. Kompozytorzy dawali im nutki jakiegoś przeboju, oni się uczyli, szli na ulicę i grali.
Po wojnie też takie grupy istniały. W roku ’59, jak moja matka jeszcze
żyła, kiedy podeszła Orkiestra z Chmielnej pod blok, to grała w dużym
składzie, w dwanaście osób nawet… i ludzie tego słuchali. Moja matka
to z czwartego piętra szła i dawała im pieniądze osobiście, nie rzucała
z okna, bo to nie wypadało. Później, w latach ’90, też nie było co robić,
nie miałem pracy, zmontowaliśmy grupę, chodziliśmy „na bloki” i tam to
dopiero były zabawy. Jak się szło na Wolumen, jak ustawiliśmy wzmacniaczyk w niedzielę o 10 rano, jak zagraliśmy, okna się otwierały, biało
się robiło, karteczki leciały z okien, a to „niech panowie to zagrają”, a to
„panowie tamto”, zamówienia szły przez mikrofon. „Od tego pana z czwartego piętra, dla tej sąsiadki z ósmego”, „żebyś ty wiedziała jak mi się chce”,
takie numery się robiło. To była zabawa. A później, jak się poszło na Orlik
w dziewięćdziesiątym szóstym, to wyludnione miasto, nie było już nikogo,
pusto, słońce świeci, my gramy, a tam żywej duszy. A repertuar nasz był
szeroki, grało się nowe utwory. A później to już był rok ’97 i nie było co
grać, bo już było niebezpiecznie.
~107~
Rozm. Maciej
Łopuszyński,
czerwiec 2012 r.
Informacje dodatkowe
Sylwester Kozera,
muzyk
Byłem ze trzy miesiące temu w szkole na Żoliborzu, gdzie odbywało się
spotkanie i rozmowa na temat folkloru. Przecież folklor warszawski to
był kocioł różnych słów, i żydowskich, i rosyjskich. I te słowa się mieszały.
W tej chwili, w języku też używane są zwroty angielskie, francuskie, jest
czasem nawet używana chińszczyzna z Bazaru. I ten folklor cały czas żyje.
Dopóki Warszawa będzie istniała, to będzie folklor. To wszystko się cały
czas rozwija. Folklor warszawski nie zakończył się na Grzesiuku. Nowe
pokolenie będzie znowu ten folklor przetwarzało na swój sposób. Mogą
być inne bloki, mogą być inne samochody, mogą być inne zabawy, mogą
być inne trendy, ale to cały czas będzie folklor, miejski folklor. Przecież w
tej chwili np. ci, co pracują w biurach mają swój żargon, bankowcy mają
swój, itd. Czasami jak się spotkają takie grupy to się nie rozumieją nawzajem. Młodzież na przykład to poszła już na takie skróty, że czasami ciężko
zrozumieć, o czym oni mówią.
~108~
Rozm. Maciej
Łopuszyński,
czerwiec 2012 r.
Informacje dodatkowe
Sasza Mar,
dziennikarz
Duże brawa dostał ślusarz, który wyważył drzwi do biura spółdzielni
kupców Bazaru Różyckiego. We wtorek walne zgromadzenie jej członków
odwołało radę nadzorczą. Wczoraj nowe władze przeglądały w biurze
zarządu dokumenty spółdzielni. Jednak najpierw trzeba było sforsować
zamki i kraty.
– Proszę, jak mu ciężko oderwać się od dojnej krowy – mówią o byłym
prezesie spółdzielni handlarki z bazaru, które razem z członkami nowego
zarządu czekają na otwarcie drzwi do biura.
Czas mija, prezes nie przychodzi. Od wtorku, kiedy kupcy wybrali nowe
władze biuro na Różyckim jest zamknięte. Nowy zarząd obraduje w „Barrakudzie” – bazarowym barze sąsiadującym z siedzibą zarządu. (…).
Zbliża się godz. 11. W barze nerwowa atmosfera. Do 11 Krzysztof Włodarski, były prezes spółdzielni, dostał ultimatum. Odda klucze albo zamki w
drzwiach będą wyłamane.
– Wszystko jest zgodne z prawem. Wysłaliśmy dwa telegramy do byłego
prezesa. Bez echa. O przystąpieniu do komisyjnego otwarcia biura powiadomiliśmy policję. Mam nadzieję, że przyjdą – denerwuje się Jolanta
Chodyna, nowy prezes spółdzielni (…).
Jest już 11.15, pojawiają się policjanci. Ślusarz z włączoną piłą podchodzi
do zamków. Kiedy drzwi ustępują słychać brawa. Do zdobycia została już
tylko krata na schodach (…).
~109~
LR „Nerwowo w
Barrakudzie”.,
, Życie Warszawy
17.09.98
Informacje dodatkowe
PS. POSTBAZAROWICZE
ZAKŁADKA
ZOBACZ WIĘCEJ
Aldona: lat 38,
dwoje dzieci,
rozwiedziona.
\Kasia: lat 21,
bezdzietna, w
stałym związku od
pół roku.
Matylda: lat
48, troje dzieci,
niezamężna.
Kamil: lat 29,
kawaler
Aldona przerwała studia na drugim roku. Nie musiała dalej się uczyć. Nie
chciała. Mąż, pracownik firmy konsultingowej, mógł samodzielnie utrzymać rodzinę. Była wtedy w czwartym miesiącu ciąży. Kasia marzy o tym,
by zdać na studia. Wybrała prawo. Nie chce pracować tak jak jej matka
i babka. Facetów traktuje instrumentalnie. Pozostaje w stałym związku
od pół roku. Ale wciąż szuka. Narzeczony o nic nie pyta. Matylda zawsze
chciała mieć dużo dzieci. Pięcioro. Zresztą cyfra pięć zawsze przynosiła jej
szczęście. Piątego października urodziła swoje pierwsze dziecko. Piątego
czerwca wyjechała po raz pierwszy za granicę. Piątego lutego poznała
Romana – miłość swojego życia. Kamil nie przepada za kobietami. Nie
chce zakładać rodziny. Pragnie spotkać faceta w swoim typie. Najlepiej
niewysokiego bruneta, ale wygląd nie ma znaczenia. Najważniejsze by był
to domator. Który lubi zwierzęta. Kamil ma dwa koty, żółwia i zeberkę.
Rozm. Aldona
Serdiukow, LR
Aldona
Aldona była prawdziwą pięknością. Wciąż jest. Jak sama przyznaje, w
dalszym ciągu ma dość duże powodzenie u mężczyzn. Pracuje w dużym,
popularnym wśród młodzieży sklepie odzieżowym w Carrefourze. Niestety, przychodzą tam głównie licealiści i studenci. Od siedemnastego roku
życia pracowała na Bazarze Różyckiego. Trzynaście lat na jednym stoisku.
Suknie komunijne i ślubne. Razem z matką i ciotką. Dzień w dzień przez
prawie piętnaście lat. Sama się dziwi, że wytrzymała tak długo. W swoje trzydzieste urodziny przyszła jak co dzień do pracy. Czterdziestoletni
mężczyzna wybierał sukienkę komunijną dla swojej córki. Rok później
byli już po ślubie. Przerwała pracę. Matka się cieszyła, że córka nie musi
już harować. Zdała na studia. Marketing i zarządzanie. Mąż ją motywował.
Prywatnie zdała. Po dwóch latach przerwała naukę. Matka przyniosła jej
pieniądze na skrobankę. Uzbierane z sukienek ślubnych i komunijnych.
Aldona urodziła. Córkę Martę. Martusię. Matka obraziła się na nią. Powiedziała, że przekreśla swoją przyszłość. Mężowi obiecała, że wróci na studia.
Tylko odchowa córkę. Przez rok siedziała w domu. Nie chciała wracać
do szkoły. Odwlekała moment pójścia na uczelnię. Traf chciał – zaszła w
następną ciążę. Ucieszyła się. Mąż nie. Jednak i to dziecko urodziła. Drugą
córkę. Magdę. Magdusię. Mąż wyprowadził się z domu. Rok później wzięli
rozwód. Aldona nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała wrócić do
pracy. Marzyła o tym, by mieć dom, rodzinę. Chciała gotować obiady. Mąż
miał do niej pretensję, że zrezygnowała z zawodowych marzeń. Pakując
się wykrzyczał, że jest kobietą bez ambicji. Po trzech latach milczenia
skontaktowała się z matką. Wróciła na bazar. Matka powiedziała, że nie ma
dla niej pracy. Więc wróciła do domu. Ugotowała obiad. Pozmywała. Następnego dnia zadzwonił telefon. To była ciotka. Ta sama, z którą pracowała
na jednym stoisku na bazarze. Sukienki ślubne i komunijne. Ciotka dała jej
namiar na pracę. W Carrefourze. Aldona pracuje tam już rok.
Rozm. Aldona
Serdiukow, LR
~110~
Katarzyna
Kasia nie lubi swojego imienia. Katarzyna, co to za imię – wciąż powtarza.
Woli, kiedy koleżanki i koledzy ze stoiska zwracają się do niej Kasiu. Pracuje w sklepie obuwniczym w Carrefourze. Od dwóch lat. Kasia nigdy nie
chciała pracować tak jak jej matka. Albo babcia. Bazar Różyckiego. Wiedziała, to nie dla niej. Matka też wiedziała. Babka nic nie mówiła. Odkąd
pamięta, marzyła o tym, by iść na studia. Prawo. W domu potrzebne były
jednak pieniądze. Pomagała trochę na bazarze. Ale sprzedawanie guzików i nici nie sprawiało jej przyjemności. Pasmanteria. Nuda. Chciała
czegoś więcej. Kto nie chce? – pyta. Dwa lata temu spotykała się z jednym
facetem. Przez miesiąc. Miły był. Zaradny. Załatwił jej pracę na stoisku
z butami w Carrefourze. Zawsze to lepsze niż Bazar. Lepsza pensja, a i
ludzie jacyś tacy porządniejsi. Kasia jest wysoką, tlenioną blondynką. Ma
zielone oczy. Wierzy, że tak samo jak udało jej się zdobyć pracę w sklepie
z butami, tak samo uda jej się zdać na studia. Po znajomości. Carrefour,
jak sama przyznaje, to dużo odpowiedniejsze miejsce niż Różyc. To tu
przychodzą mężczyźni w jej typie. Liczy, że znajomości zawarte w tym
miejscu pomogą jej jakoś odciąć się od aktualnego życia. Wie, że żaden
z tych mężczyzn, który miałby ewentualnie jej pomóc, nie będzie traktował jej poważnie. Więc chce jedynie wsparcia. Usłyszała od koleżanki
modne ostatnio słowo „sponsoring”. Pytam się, czy zna angielski. Nie zna.
Ale chciałaby się nauczyć. Wie, że gdyby zdała na studia, miałaby szanse
poznać jakiś język obcy. Może być angielski. Kasia ma chłopaka. Chłopca z
którym spotyka się już od pół roku. Już... Nie zakłada jednak, że to ten „na
całe życie”. Wyciąga wnioski z życia swojej matki. Ojciec odszedł do innej,
matka została sama. Musiała zarobić na nią i na jej brata. Nienawidzi bazaru, ale dobrze, że był. Gdyby nie praca matki na stoisku z pasmanterią, nie
mieliby z czego żyć. Kasia jednak wie, czym pachnie życie na bazarze. Jest
przekonana, że to nie dla niej. Nie tacy klienci, nie te produkty. Po za tym
Kasia ma cel. Studia wyższe. Czy chce być prawnikiem? Nie. Raczej nie. Ale
papier się przyda. Prawo to modny kierunek. Daje znajomości i kontakty.
A i mężczyźni inni niż na bazarze. Gdyby spotkała porządnego chłopaka na studiach, byłaby bardzo szczęśliwa. Czy jest nieszczęśliwa teraz?
Nie, jest w porządku. Ale chłopak mechanik to nie to samo co chłopak
prawnik. Co dla Kasi jest najważniejsze? Co by chciała robić w przyszłości?
Jeszcze nie wie. Ale grunt to wykształcenie. Na decyzje ma jeszcze czas.
Wciąż szuka. I w sensie zawodowym i osobistym. Pytam się Kasi, czy wie,
że egzaminy na prawo są bardzo trudne. Jest to jeden z najmodniejszych
dziś kierunków. Odpowiada, że wie. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Pytam więc, jak przygotowuje się do egzaminów? Mówi, że w ogóle się nie
przygotowuje. Wczoraj buty kupował u niej jeden polityk. Drugi raz w tym
miesiącu. Moment kiedy zostanie studentką, to tylko kwestia czasu. Jak
mantrę wciąż powtarza: bez wykształcenia człowiek dzisiaj nic nie znaczy.
Rozm. Aldona
Serdiukow, LR
Matylda
Matylda sprząta w Carrefourze. Między innymi. Przede wszystkim sprząta
w kilku domach w Międzylesiu. Ma dobry dojazd. Jeden autobus z Targowej. Mieszka vis a vis bazaru. Dwadzieścia pięć lat tam pracowała. Ale
już nie pracuje. Bo tam nie ma pracy. Tam nie ma już nic. W Carrefourze
zaczęła pracować rok temu. Dwie rodziny w Międzylesiu podziękowały
jej za pomoc. Straciła sporą część dochodu. Zaczęła szukać pracy. Wciąż
sprzątała u trzech rodzin trzy razy w tygodniu. To jednak było mało. W
jaki sposób trafiła do supermarketu? Koleżanka ją wciągnęła. Nie może
się to jednak równać z pracą w domu u ludzi. Tam może odpocząć. Robi
sobie przerwy kiedy chce, ma dostęp do lodówki, soków. Często panie,
u których sprząta, odstępują jej swoje ubrania. Takie których już nie
Rozm. Aldona
Serdiukow, LR
~111~
noszą. Czasami dostanie buty. Jakiś kosmetyk, ale to rzadko. W każdym
razie u rodziny jest lepiej. W sklepie i płacą gorzej, i traktują człowieka
źle. Matylda ma trzech synów. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia cztery,
dwadzieścia. Każdego z nich ma z innym mężczyzną. Nigdy nie wyszła za
mąż. Nikt mi nie zaproponował – przyznaje ze śmiechem. Szkoda, dodaje
po chwili. Smutnieje. Może chłopcy byliby inni. Z najmłodszego, Krzysia,
jest najbardziej dumna. Pozostali... lepiej nie mówić. Krzyś jest najbardziej
odpowiedzialny z całej trójki. Rozpromienia się, kiedy to mówi. Trudno
powiedzieć, po kim to ma. I znów jest smutna. Z wyglądu jest bardzo podobny do ojca, dodaje. Roman – najbardziej przystojny z jej mężczyzn. Po
dwóch nieudanych związkach wreszcie myślała, że trafiła na porządnego
mężczyznę. Byli razem osiem lat. Na bazarze, jak to na bazarze. Pracowała
tam na różnych stoiskach. Gdzie była praca, tam szła do pomocy. Ale było
coraz ciężej. I wreszcie zrezygnowała, bo i pensja żadna i zdrowie już nie
to. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt nie powiedział, że szkoda, że odchodzi.
Cieszy się, że tak się stało. Sprzątanie dużo bardziej jej odpowiada. Bo co
ona może po podstawówce. Do obsługi odkurzacza wyższych studiów
nie potrzeba. To sprząta. Matylda ma marzenie. To głupie marzenie, ale
wciąż o tym myśli. Chciałaby iść do Carrefoura na zakupy. Z dużymi pieniędzmi. Do samych najdroższych sklepów. Zapiera się jednak, że nigdy
tam nie pójdzie. Nigdy, dopóki pracuje, dopóki tam sprząta. Kiedyś poszła
do Carrefoura. Chciała kupić spódnicę. Weszła do sklepu, takiego modnego, z ogromną witryną i tłumem kupujących. Dziewczyna, do której podeszła poprosić o inny rozmiar ubrania, które sobie wybrała, zapytała ją,
gdzie zgubiła mopa. Matylda wyszła i nigdy już tam nie wróciła. To znaczy
wróciła po to, by posprzątać. Ale nigdy po to, by coś kupić.
Kamil
Kamil miał szesnaście lat, gdy stwierdził, że jest homoseksualistą. Dość
późno, jak sam przyznaje. Jak do tej pory miał dwa poważne związki w
swoim życiu. Ale nic z tego nie wyszło. W pracy nikt nie wie, że Kamil woli
mężczyzn. Kamil woli o tym nie mówić. Bo większość jego kolegów woli
jednak kobiety. Niestety. Kamil pracuje w kawiarence w Carrefourze. Podaje kawę, herbatę, czasami piwo. Piwo jednak rzadko, bo większość ludzi
przyjeżdża samochodem na zakupy. Więc nikt tu specjalnie nie zamawia
alkoholu. Bardzo chciałby pracować gdzieś w centrum. Najlepiej w jakiejś
modnej knajpie. Najlepiej w „Utopii”. Napiwki na pewno wyższe, a i towarzystwo lepsze. Bardzo ciekawi go, jak to może być w takiej „Utopii”. W
zeszłym tygodniu był, ale bramkarz go nie wpuścił. To zresztą dobrze, bo
następnego dnia szedł na dziesiątą do pracy. Już jadąc do „Utopii”, martwił
się, że zabaluje i nie wstanie na drugi dzień do pracy. Na szczęście, jak sam
przyznaje, nie został wpuszczony. Kamil przez pięć lat pracował w budce
z jedzeniem na Bazarze Różyckiego. I to były najgorsze lata jego życia.
Tłuszcz, smród i wszystko bez smaku. Nigdy tam niczego nie zjadł. Robił
sobie kanapki do pracy. Przez pięć lat. Codziennie. Wreszcie jeden z jego
partnerów, ten drugi, o którym wcześniej wspominał, pomógł mu dostać
pracę w Carrefourze. Tydzień później rozstali się, ale dobrze, że chociaż
z tego związku praca jakaś jest. Kamil cały czas myśli jednak o tym, żeby
zmienić pracę. Chciałby pracować tam, gdzie coś się dzieje. A w Carrefourze to tylko matki z dziećmi albo pary przychodzą. On już ma prawie
trzydzieści lat i czas pomyśleć o sobie. Nie chce być już dłużej samotny. Bo
to żadne życie jest. Z Bazaru odchodził bez żalu. Z nikim się nie przyjaźnił,
u nikogo nie bywał. Różyc. Kamil obiecał sobie, że nigdy już tam nie wróci.
A pracował tam dzięki rodzinie... Wujek, który handlował na bazarze, załatwił mu pracę w barze z frytkami. Do siebie nie chciał go wziąć. Nie wiado-
~112~
Rozm. Aldona
Serdiukow, LR
mo od kogo, ale dowiedział się, że Kamil jest homoseksualistą. Matka
jednak zdołała ubłagać wuja, aby ten załatwił mu pracę. I tak skończył w
baraku, podając hot-dogi, hamburgery i zapiekanki. Koszmar trwał pięć
lat. Wszystko skończyło się gdy Kamila pobito, a „małą gastronomię”, w
której pracował, przyozdobiono napisami: pedał, ciota, męska kurwa. Wtedy przestał przychodzić do pracy. Pół roku później, dzięki ówczesnemu
narzeczonemu, pracował już w Carrefourze. Kamil wie, że to dopiero
początek dobrej passy w jego życiu. Ma cel. Najpierw zmieni pracę.
Przeniesie się z Carrefoura na Pradze do jakiegoś eleganckiego lokalu w
centrum miasta. Najlepiej Nowy Świat, Chmielna albo Starówka. Potem
zmieni mieszkanie. Wyniesie się z ulicy Dąbrowszczaków na Żoliborz albo
Mokotów. I w ten sposób odetnie się od korzeni, od swojej klasy. Na pracę
w „Utopii” za bardzo nie liczy. Wystarczy mu, jeśli dostanie kartę klubową.
Kamil uważa się za nie do końca spełnionego, lecz szczęśliwego człowieka. Skończył technikum gastronomiczne. Mówi, że najbardziej cieszy
go to, że może pracować w zawodzie. Blisko kuchni. Spełnieniem jego
marzeń zawodowych byłaby własna knajpa.
Aldona Serdiukow
Warszawiacy podświadomie boją się zalewu wielkich domów handlowych. Wynika to m.in. z badań przeprowadzonych przez TNS OBOP na
zlecenie „Gazety Wyborczej”. Na pytanie: „Czy pana (i) zdaniem Warszawa
potrzebuje kolejnych wielkich centrów handlowych?” aż 87 proc. mówi:
nie! Tylko 12 proc. respondentów odpowiada twierdząco, pozostali nie
mają zdania. Paradoksalnie, gdyby nie Carrefour na skrzyżowaniu ulic
Radzymińskiej i Targowej, wiele osób pracujących wcześniej na Bazarze
Różyckiego nie miałoby dziś pracy. Paradoksalnie, bo w dużej mierze to
właśnie centrum handlowe przyczyniło się do spadku sprzedaży produktów na bazarze i w rezultacie do masowych zwolnień oraz zamknięcia wielu stoisk. Szacuje się, że w przeciągu ostatnich dwóch lat około
20% handlarzy musiało z bazaru odejść. Ponad połowa osób z tej grupy
dostała zatrudnienie we francuskim koncernie Carrefour.
Tekst: Aleksandra
Walasek
OJRO na Bazarze
LR
W miejscu, gdzie wyrósł kiedyś Jarmark Europa, odbudowaliśmy Stadion
Narodowy. Kupieckie Domy Towarowe pod Pałacem Kultury, pod lewobrzeżnym pomnikiem socjalizmu zastąpiliśmy Strefą Kibica. Zamknęliśmy
pewien etap naszej społecznej mentalności, która odbijała się w historii. Brzeg prawy – stał się symbolem kapitalizmu. I tak jak ugościliśmy
Euro 2012 u siebie, tak wchłonęliśmy nową Europę. A Bazar Różyckiego,
skansen miejskiego folkloru, bijący jeszcze tętnem dawnej Warszawy,
dzielnie stanął do gry o europejskiego kibica.
Miejsce, w którym można znaleźć wszystko. Z okazji Euro – większość
stoisk przystrojona jest w asortyment w niezwyciężonych, biało-czerwonych barwach. Od rozmiarów niemowlęcych, po koszulki XL. Przekrój
wyposażenia kibica rozciąga się od koszulek reprezentacji polskiej, rosyjskiej, po lisie kity w czeskich barwach.
Najlepszy polski napastnik, Robert Lewandowski, sprzedał się. Pozostała
tylko ostatnia koszulka Błaszczykowskiego.
Sprzedawcy, spowiednicy, terapeuci. Dyskutują o meczach i wierzą w
~113~
„naszych”. Bo takiej drużyny jak teraz, nigdy mieć nie będziemy. Wynik
meczu Polska – Czechy obstawiają na 4:0. Ostatnim razem mówili, że
będzie remis i „wygraliśmy” remis.. W razie niepowodzenia – czekają koszulki z napisami „nic się nie stało”.
Palikotka, maskotka Bazaru na Euro – manekin o nieokreślonej płci. Nosi
imię po pewnym liberalnym polityku, by odzwierciedlać dwuznaczność
świata. Wygląda dziwnie, ale jak mówi pan Marylka, właścicielka stoiska
gdzie stoi Palikotka, „świat jest dziwny”.
Zdjęcia do „OJRO na Bazarze”
Autor zdjęć: Krystian Buczek
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
ZBIORCZO DO WSZYSTKICH ZDJĘĆ PONIŻEJa
~114~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~115~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~116~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~117~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~118~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~119~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~120~
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
“OJRO na Bazarze” podczas EURO 2012 Polska Ukraina; fot. Krystian Buczek; źródło materiały własne autora
~121~
Zdjęcia z projektowanych rewitalizacji Bazaru Różyckiego
~122~
~123~

Similar documents

Untitled - Bazar

Untitled - Bazar po sklepach, najwięcej na Bazar Różyckiego. Kupcy zaopatrywali się u nas w torby i papier pakowy. Pracował u nas Stefan Bremm, który przed wojną występował w radiu. Jak wracał z obchodu często mówi...

More information

Untitled - Bazar

Untitled - Bazar gaci. Bazar była jak wóda – wciągał, kurwa. A propos wódy. Na flaszkach tośmy za gnoja nieźle zarabiali. Zbieraliśmy, zbieraliśmy i na melinę. Tam pani Krysia z Helą dawały po 15 groszy, a zimą to ...

More information