Untitled - Bazar

Transcription

Untitled - Bazar
~1~
FILM, FRAGMENT7A
Fragment filmu „Milion za Laurę” z roku 1971, reżyseria Hieronim Przybył, scenariusz Jerzy Janicki, zdjęcia Jerzy
Stawicki, handlarz Karol Bulak (Bogdan Baer) rozmawia ze znajomym handlarzem (Adam Mularczyk) na Bazarze
Różyckiego, uczulony na muzykę Bulak płaci bazarowym muzykom, żeby jak najszybciej odeszli, Bulak dobija
interes z chłopcami sprzedającymi stare przedmioty Źródło: www.youtube.com/
Prawa autorskie posiada Studio Filmowe „Kadr”
„Gierek”
Pędziłem ulicami Pragi, wykrzykując tytuły z pierwszych stron gazet.
Któregoś dnia wykrzyczałem: „Gierek pierwszym sekretarzem!” Przyszły
nowe czasy, w sklepach pojawiła się Coca-Cola, w kioskach Malboro i
guma do żucia, a ja odkryłem, że najlepiej jest robić to, czego zabrania
Gierek. Dalej handlowałem gazetami, tylko że już nie Ekspresem, a Playboy’em. Znalazłem swoje miejsce na świecie.
~2~
Rozm. Piotr
Kulesza, Niebieski
syfon, rozdział
Ferajna, str. 26-27
ul.Targowa; lata 70te; źródło https://www.facebook.com/Praga.na.Starych.Fotografiach/photos/
pb.302133686490535.-2207520000.1419259983./653613288009238/?type=3&theater
Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii.
~3~
ul. Ząbkowska; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały autora
~4~
ul. Brzeska, na zdjęciu Tadeusz Rolke; 1977; źródło Agencja Gazeta
~5~
Pani Katarzyna,
mieszkaniec
Pragi
Rozm.
Na początku lat siedemdziesiątych w pobliżu bazaru, między ulicami
Jakub
Bielikowski,
Markowską, Ząbkowską i Kijowską postawiono kilka bloków, w tym
LR
najdłuższy wówczas budynek w Warszawie. Robotnicza Spółdzielnia
mieszkaniowa „Kijowska” miała zmienić obraz Starej Pragi, wprowadzić
nowych ludzi, którzy nie będą żyli z bazaru i może doprowadzą do jego
zamknięcia. Na Markowską sprowadziłam się w czwartej klasie szkoły
podstawowej. Wokół znajdowały się same stare kamienice. Dla nas,
którzy przedtem mieszkaliśmy na Saskiej Kępie, to było jakby człowiek
sprowadził się na inną planetę. Przede wszystkim domy tu były niskie,
dwu-trzy piętrowe, nieotynkowane, z czerwonej cegły, wyglądały jakby
za chwilę miały się rozpaść. Tylko że ja jako dziecko nie przywiązywałam
do tego wagi, ale mama moja była nieszczęśliwa. Dla mnie to stało się
ciekawe, bo tam znajdowało się mnóstwo fantastycznych podwórek.
Kiedy się wchodziło w bramę na jednej ulicy, to można było wyjść
klika przecznic dalej, idąc tylko przez bramy i podwórka; takie podwórka-studnie, na których najczęściej na środku stała kapliczka, a poza tym
śmietnik i trzepak. Na niektórych podwórkach znajdowały się warsztaty,
właściwie nawet nie warsztaty, małe kanciapki, gdzie ktoś coś robił. Na
jednym z podwórek miał swój warsztat parasolnik, tam po raz pierwszy
w życiu widziałam czerwone parasolki których jeszcze nigdy w Warszawie nie używano. W innym był warsztat naprawy sprzętu turystycznego i
na całym podwórku stały krzesełka turystyczne, jakich używają rybacy,
niskie bez oparcia. Pierwsze moje kontakty z bazarem to wyprawy z tatą
po jarzyny. Mama nie lubiła tam chodzić, bała się, a ja uwielbiałam. U nas
w klasie uczyły się głównie dzieciaki handlarek. Matki handlowały i cała
rodzina dobrze żyła. Nas z Markowskiej koledzy traktowali inaczej. My
byliśmy obcy bardzo długi czas. Na dobre zżyliśmy się dopiero w ósmej
klasie. Nauczyciele traktowali nas lepiej, może dlatego, że wywodziliśmy
się z rodzin, gdzie rodzice pracowali w biurach, urzędach, to była nobilitacja społeczna. Praga nas wchłonęła. Nam, dzieciom, przyszło łatwiej,
bo mieliśmy kolegów, których matki handlowały na bazarze i nikt wśród
nas ich nie uważał za coś gorszego. Przeciwnie zazdrościliśmy im, bo
mieli rzeczy , których myśmy nie mieli. Oni byli kimś, bo mieli dojście do
ludzi, którzy mogli coś załatwić.
Marian
Pręgowski,
kupiec
Tuż przed moim urodzeniem hypnęło matkę tutaj na placu i ojciec
wsadził ją w dorożkę, na Brzeskiej. Hop-siup, pojechała i już. A po fakcie
mnie w kobiałkę, znaczy w wózek i normalnie na plac. Ja jestem bazarowe dziecko, ja się wychowałem na bazarze. Jak nie rodzice, to inni
się mną zajmowali. Cały dzień na dworzu – zahartowany byłem jak cholera. I ja tu sobie ganiałem, wszystko cacy, bo przedszkola przecież nie
dało się załatwić, bo prywatna inicjatywa, wyzyskiwacz, krwiopijca, to
jakim prawem. Miałem za to laleczkę, takie na głowie coś miała, ciągnęło
ją się i ona tak sobie poiwaniała. Miałem wtedy z 6 lat.
Rozm.
Joanna
Wilczewska,
Renata Sudoł, LR
Pan Zdzisław,
mieszkaniec
Pragi
Nazywam się Zdzisiek, to znaczy na imię mam, i urodziłem się na Pradze
w 1957. Ojciec mój był kolejrzem i zapieprzał okrutnie na pociągach.
Cały Wileński miał w głowie, od rana do nocy. Tory konserwował. On
po rytmie kół na szynach wiedzał, skąd któren jedzie i co wiezie. Matka
handlowała na bazarze, bielizną luksusową zresztą. Weszła w spółkę z
dwiemia szwaczkami, i one jej tam paradne dezabile szyły, gatki, gorsety, wyszczuplające albo nadymające, co tam było trzeba.
Do mamy chodziliśmy prawie co dzień, niby to pomagać, a naprawdę szabrowaliśmy po innych jatkach, Cukierki ściągaliśmy od jednego gościa,
a jak raz bratu przypierdolił, to naznosiliśmy mu psich gówien pod budę
Rozm. Marta
Fiszer, LR
~6~
i pod mieszkanie, na wycieraczkę.
Całe wakacje na bazarze siedzieliśmy, wszystkich znałem. Raz byliśmy na
wakacjach w Tłuszczu, bo tam dziadkowie mieszkali. Ale matka trzy dni
bez roboty wytrzymała. Na czarty pirzgła wszystko i pojechała do swoich
gaci. Bazar była jak wóda – wciągał, kurwa. A propos wódy. Na flaszkach
tośmy za gnoja nieźle zarabiali. Zbieraliśmy, zbieraliśmy i na melinę. Tam
pani Krysia z Helą dawały po 15 groszy, a zimą to i herbatką z rumem
częstowały, bo stary Kryśki, marynarz, jej czasem przywiózł. Starsi popili i
szli świat zbawiać, a rano gołodupce. A my pany, szlachta, tylko trzeźwa.
No, jak mawiają, coś za coś.
A w 1967 skończyłem podstawówkę. Potem wyuczyłem się ślusarza, zacny fach. Trochę pracowałem w zajezdni tramwajowej, ale zaraz ściągnęli
mnie do woja. W marynarce na Helu byłem. Ja żem zobaczył morze po
raz pierwszy, tak się żem wzruszył, że przez pierwszy tydzień spierdalełem po ciemoku z koszarów, żeby na plaży spać. Takie to było piękne.
Na przepustkach jeździłem do Trójmiasta. Statki oglądałem, Stocznię.
Na dziwki nie, nie na dziwki. Mnie to się pieniądz zawsze bardziej trzymał, niż uciekał. Widać ten matczyny handel, do gorsza szacunek we
krwi był, bom nie przepieprzał forsy. I ta forsa chyba do cinkciarzy mnie
przyciągała. W porcie było ich pełno. Obracali walutą, kalkulatory w
głowach mieli, znajomości. Goście!
Też tak chciałem. W Peweksach pachniało dalekim wielkim światem, na
Różyckim trochę pyzą i wódą, a światem już nie tak bardzo. To się zawziąłem i w miesiąc wkręciłem się w towarzystwo. I tak zacząłem dolarami
handlować. Po wojsku wróciłem do Warszawy. Tam to już byłem pan:
dolary, marki, znajomości w RFN-ie. „Midas” czasem mnie wołali, bo rękę
do interesów żem miał, alem miał! W latach siedemdziesiątych bazar
kwitł, tyle towarów! Kupowali wszyscy, wszystko i dużo.
~7~
Jerzy Woropiński autoportret; lata 70te;
Jerzy
Woropiński,
fotoreporter
Mieszkałem na Pradze od urodzenia, od 1948 roku, ale przez 20 lat na
Różycu w ogóle nie zaglądałem. Nie chodziłem tam, bo potwornie się
bałem. Mój tatuś, inżynier, nie mógł ścierpieć, że ma w domu artystę, i
wmawiał we mnie, że do niczego się nie nadaję – i ja przez długi czas
rzeczywiście byłem do niczego. Dopiero mając 22 lata, gdy zacząłem
pracować w Inter-pressie, zacząłem coś z tym robić. Wybrałem się na
bazar, by zdobyć dziennikarskie ostrogi. To miał być mój poligon. Wiedziałem, że jeśli wejdę tam i wyjdę cało, to będę fotoreporterem. Jeśli nie
przezwyciężę strachu i tego odium „do niczego się nie nadajesz, gówno
z Ciebie będzie”, to nic z tego.
Zdjęcia z bazaru chciałem zrobić wyłącznie dla siebie. W tamtych
czasach nikt specjalnie nie interesował się tym tematem. A nawet jeśli, to
nikomu się to nie udawało, bo jeśli ktoś normalnie wszedł z aparatem, i
próbował zacząć fotografować, to po kilku metrach od bramy był zatrzymywany. Przypadki pobić raczej się nie zdarzały, ale ludzie tracili sprzęt.
Po raz pierwszy na bazar wybrałem się w 1970 roku, ale i potem każda
wyprawa wymagała pscychicznego przygotowania. „No musisz pójść!
Tak, znowu! Idź!” – tak sobie powtarzałem. Kiedy się zdecydowałem,
ubierałem się jak chłopak z Pragi, bez żadnej elegancji, zwyczajnie – ot,
wypchane portki, podkoszulek. Podwieszałem na wysokości brzycha dobry, ale tani aparat, Pentax Spotmatic. Obwiązywałem plastrem obiektyw tak, by uzyskać dobrą głębię ostrości… pakowałem się i jechałem.
Wchodziłem na bazar i zaczynałem „sprzedawać” ten mój aparat. Za taką
cenę, żeby nikt nie zechciał go kupić.
~8~
Rozm. Michał
Amieleńczuk, LR
Nie wołałem nic. Wystarczyło, że chodziłem z tym aparatem. Tam jedni
handlarze wołoali, drudzy nie, trzeci byli tacy senni, coś sobie trzymali. I
ja należałem do tych sennych. No, a mimo to parę osób brało mój aparat
w ręce… Strach mnie wtedy ogarniał. Pytają „Czemu ten plaster?” to ja
mówię: „A, bo trochę obluzowane”, a ci zaraz „To co mi pan tutaj wciska?!”.
„A przepraszam, taki znalazłem”. Albo ktoś pyta „Za ile to?”„No, za 500 zł”
– mówię. „Za 500 zł?! Za 500 zł to Zenita można mieć!”„No tak, ale to po
babci”. I tak sobie „sprzedawałem”.
Pstrykanie wyglądało tak… [p.Woropiński pokazuje brzuch na wysokości pępka, zaczyna iść przez pokój rozglądając się na wszystkie strony –
przyp. M.A.] Tu wisi aparat i idę. Nie zatrzymuję się, w żadnym razie się nie
zatrzymuję! Wręcz przeciwnie, nieraz patrzę w jedna stronę, a aparat wycelowany mam gdzie indziej. Szeroki kąt, nie zniekształcający! I idę przez
bazar i pstrykam z biodra. Gdyby ludzie wiedzieli, że pstrykam zdjęcia, to
bym nie zrobił ani jednego zdjęcia, nie ma mowy. To był wybieg, to było
polowanie. Ale gdy zaczynałem czuć, że to ja jestem zwierzyną, to zaraz
uciekałem. Niektórzy może nawet mieli podejrzenia, że fotografuję, ale
nie wierzyli – tak się zdjęć przecież nie robi! Ale strach cały czas był.
Oczywiście, mnóstwo robionych w ten sposób zdjeć się nie nadawało, do
niczego, to były śmieci. Ile to razy celowałem, żeby złapać w kadr ciekawą
osobę, po czym przychodziłem do domu – i klops. „No nic, następnym
razem ją złapię” mówiłem sobie. Wiele powstawało jednak ciekawych
obrazków– np. ta zakonnica przyglądajaca się skórzanym kurtkom. Ale nie
zatrzymywałem się, nie przyglądałem, nie rozmawiałem. Cały czas szedłem. I pstrykałem, to było właśnie najważniejsze – rejestrowanie.
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Jerzy Woropiński; źródło własne materiały autora
~9~
Uważam, że na wszelkie fotograficzne poezje jest czas kiedy indziej. Na
bazarze sytuacja jest zbyt nagła, a umysł tak skoncentrowany i zarazem
wyćwiczony, że sam wyłapuje kadry. Pamiętam ten moment, któregoś
lata – skrzyżowanie alejek, a na samym środku stoi facet. Niczym się nie
wyróżnia, ot, menel w brudnym podkoszulku. Co chwilę podlatuje do
niego chłopak i coś mu podaje. On zbierał ukradzione rzeczy! Do niego
od czasu do czasu podchodził kolejny facet i to wszystko przejmował.
Miałem aparat, stanąłem naprzeciwko i on na mnie popatrzył. Face to
face. I ja nie miałem odwagi nacisnąć spustu. Patrzyliśmy na siebie i ani
drgnąłem. Wiedziałem – jeden mój fałszywy ruch i nie wyjdę stamtąd.
W najlepszym wypadku groziło mi morodbicie i utrata sprzętu. Bo to, co
ja robiłem, to była kronika policyjna. Jeżeli z życiem się uszło, to bardzo
dobrze. Tak, najpiękniejsze są te zdjęcia, których nie zrobiliśmy.
***
RADIO, FRAGMENT 15
PODPIS: Piosenka „Na Różyckiego” wyk. Jarema Stępowski, Zespół instr. pod dyrekcją Tadeusza Klimonda, nagranie
z 1975 roku, Archiwum PR – Nr sygnatury L 3165
RADIO, FRAGMENT 16
PODPIS: Piosenka „Kto na Pragę” wyk. Jarema Stępowski, Orkiestra p/d Tadeusza Suchockiego, nagranie z 1969
roku, Archiwum PR – Nr sygnatury L 191/63
~10~
RADIO, FRAGMENT 17
PODPIS: Piosenka „Kłaniaj się Pradze” wyk. Jarema Stępowski (jedna ze zwrotek dotyczy Bazaru Różyckiego), Orkiestra pod dyr. Tadeusza Suchockiego, nagranie z 1971 roku, Archiwum PR – Nr sygnatury L 1908
Piotr Łąka,
mieszkaniec
Pragi
Przyjeżdżali na Dworzec Wschodni albo na Warszawa Wileńska. No i ten
potok szedł na bazar. Najwięcej ludzi przyjeżdżało z Marek, Zielonki, z
Ząbek… Przyjeżdżali pociągiem. „Pociąg do Tłuszcza peron opuszcza”.
To był pociąg podmiejski do Małkinii, do Tłuszcza. Cała Targowa, aż do
Dworca Wschodniego była miejscem handlu. Wszędzie handlowano.
~11~
Rozm. Oliwia
Kalinowska, LR
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Jerzy Woropiński; źródło własne materiały autora
~12~
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Jacek Sielski; źródło Agencja Forum
~13~
Przed wejściem na bazar, przy Targowej, stała kobieta z białym wózkiem, Rozm. Karolina
który miał zainstalowany saturator i miejsce do umycia szklanki pod
Cwiek, 17 lat,
ciśnieniem. Miała tych szklanek tylko kilka, a chętnych do wypicia wody
uczennica II
w upalne dni było dużo więcej. Cały więc dzień na przemian nalewała
klasy LO.
UWAGA!!! JEST
ZDJĘCIE Z SATU- wodę sodową – i naciskając na dno odwróconej szklanki – płukała ją. To
RATOREM!!!
była tzw. „gruźliczanka”.
Marta Ćwiek,
wiek 41 lat,
ekonomista
Bazar Rozyckiego w Warszawie. Na zdjeciu: saturator; 17.09.1968 r.; fot. Danuta B.
Łomaczewska; źródło East News
Bazar Rozyckiego w Warszawie. Na zdjeciu: saturator; 17.09.1968 r.; fot. Danuta B.
Łomaczewska; źródło East News
~14~
Pani Z., szyje
suknie ślubne na
bazar, kupiec
Bazar Różyckiego był obszerny. Zaczynał się od Brzeskiej, była pierwsza
brama i druga brama. Pierwsza brama to była główna, którą wchodziło
się na plac. Po prawej stronie był budynek handlowy, w którym mieściły
się sklepy i były komisy, sklepy papiernicze, sklepy z firankami.
W okresie świąt Bożego Narodzenia na środku Bazaru Różyckiego, jak się
wchodziło od strony Brzeskiej, na placu stała piękna duża choinka. Taka
4-5 metrów z pięknymi ozdobami. Na bramach wisiały piękne lampiony, różnokolorowe. Przy stoiskach z bombkami i z różnymi ozdobami
stał Mikołaj i zachęcał dzieci i matki, które przychodziły z dziećmi, do
zakupów.
Wejście na Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne
autora
~15~
Rozm. Karolina
Kubiak, uczennica
II klasy LO
Wejście na Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
Wejście na Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~16~
Aleja na Bazarze Różyckiego; źródło AN 45024
Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii
Aleja na Bazarze Różyckiego; 1974; fot. Krzysztof Kuczyk;
Poszukujemy dokładnego źródła tej fotografii
~17~
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Jacek Sielski; źródło Agencja Forum
~18~
Buraki - handel na Różycu; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~19~
Handel naręczny Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały
własne autora
Bazar Różyckiego handel naręczny; lata 70; fot. Jacek Sielski; źródło Agencja Forum
~20~
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~21~
Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~22~
Poszukujemy źródła tej fotografii.
olej na płótnie
tytuł: Bazar Różyckiego, rok powstania 2012, autor: Krzysztof Radziewicz
~23~
Czesław
Soszczyński,
kupiec
Budka stała przy budce. Przejść przez bazar Różyckiego było ciężko,
zwłaszcza w okolicach świąt. Ludzie chodzili w jedną stronę, naokoło,
albo musieli czekać, żeby jeden drugiego przepuścił. Początkowo moja
budka znajdowała się po środku bazaru. Początkowo dostarczałem
garnitury z własnego zakładu krawieckiego, później zająłem się już tylko
handlem. Zrezygnowałem z pracowni, bo wiedziałem, że chcąc coś
robić dobrze człowiek się nie może rozdrabniać. Trzeba przypilnować,
bo właściciel, szef musi na wszystko zwracać uwagę, musi wykonywać
swoją pracę jak najlepiej, bo ludzie to widzą i cenią. Garnitury gotowe
z Bytomia czy innej fabryki były za drogie. Sam szyłem, bo to było dużo
taniej. U mnie garnitur do 250 zł, taki najdroższy, a taki z Bytomia i Bydgoszczy to kosztował 800, 1200 zł. To jest ogromna różnica. Taki bogaty
to u nas nie kupił, bo musiał mieć markowe. Taki, co nie ma pieniędzy, to
przyjdzie do nas i też dobry towar dostanie. A na snobów nie ma rady. A
jak materiałów w sklepach nie było, to kruponiarki do Łodzi jeździły do
fabryk i z stamtąd przywoziły. Myśmy je tak nazywali: kruponiarki. To też
byli ludzi związani z bazarem. Przywozili bele materiału, cięli na kupony
i rozprowadzali. Jestem rodem z poznańskiego, koło Turka. Jak wojska
ruskie nadeszły, to poszedłem do szkoły i zarazem do pracowni uczyć
się krawiectwa. A później otworzyłem pierwszą pracownię. Córka w
Zielonce ma swój dom. Prowadzi interesy. Akcesoria końskie do Szwecji
wysyła. A syn prowadzi sklep spożywczy w Warszawie. Cała moja rodzina
w handlu pracuje.
Rozm.
Renata Fabiańska,
LR
„Gierek”
Playboyami handlowałem z Mańkiem. Strasznie nas ganiali. Ale mieliśmy
swoje układy. Wiedzieliśmy kiedy nalot, kiedy akcja. Wszyscy brali. Każdy
żył. Złodzieje, hurtownicy, milicjanci, wszyscy. Przyszło wezwanie do wojska. Poszedłem do Kaznunia na sapera. Na sapera detoniera. Ale długo
tam nie posiedziałem. Szkołę symulki przeszedłem na bazarze. Zwolnili mnie po roku. Z etatowej roboty szybko zrezygnowałem, wolałem
stać na bazarze. Co dzień był świeży pieniądz. Kiedyś, gdy tak stałem,
podbiegł do mnie mały chłopiec z „Ekspresem” w wyciągniętej ręce. Na
pierwszej stronie widniał tytuł: „OTWARTA GRANICA”, a pod spodem
zdjęcie Edwarda Gierka i Ericha Honeckera jak tę granicę otwierają. W
ten właśnie sposób Gierek otworzył dla mnie nowe możliwości. Wtedy,
żeby wyjechać do NRD, potrzebna była pieczątka w dowodzie. Jedni ją
dostawali, inni nie. Tak więc gdy dostałem, to z tego szczęścia upiłem
się z kumplami w trupa, a jak się obudziłem, to jechałem już w pociągu
do Berlina. A nade mną pochylał się celnik. I coś tam szwargocze, czegoś się drze. Ausweiss bitte! Szukam. Łeb mi pęka od kaca. „Kuglarz”
śpi na półce na bagaże. Memot pomaga mi szukać, a reszta chłopaków
się śmieje. W końcu znajdujemy ten dowód, był wkręcony jako korek w
butelce od wódki. Do Niemiaszków woziliśmy głównie szminki, cienie
do oczu, smoczki, torby reklamowe. Tam jechaliśmy na ruskie osiedla.
Rosjanie brali wszystko. Od nich kupowaliśmy złoto. Wracaliśmy do
Polski i spychaliśmy towar, braliśmy alpagi, dziewczyny i robiliśmy jazdy.
Tadzio grał na harmonii. Zdrowo się piło. Trzy dni i znowu w kurs. I tak na
okrągło. Jak kasy brakowało na towar, to jechaliśmy na „wędkę”. Szliśmy
parami. Wchodzimy. Spokojnie. Każdy obcinał swoją stronę, jak nie było
przypału, to zaczynaliśmy ładować. Najczęściej braliśmy buty, albo skóry.
Potem w pociągu wkręcaliśmy to wszystko w dach, w Warszawie na
bazar do hurtowników i balanga. Trzy dni i znowu kurs. To było życie! Co
bym dał, żeby wróciły te czasy!
Rozm. Piotr Kulesza,
Niebieski syfon,
rozdział Ferajna, str.
26-27
~24~
Pan Franciszek,
sprzedaje na
bazarze wyroby z
mosiądzu, rzeźby,
ozdobne figury,
posągi, wojskowe
buty, spodnie,
a tekże obrazy i
ramy do obrazów,
od ponad 30 lat w
tej samej branży
To były piękne czasy, ale i człowiek był młody. Całe dni się handlowało,
a nocą z drugim kolega po Warszawie w tango. Głupi człowiek, ale teraz
nawet nie żal tych pieniędzy, choć stówa uderzyła wtedy do głowy.
Wyobraź pan sobie nas, młodych chłopaków, z taką ilością pieniędzy, że
z marynarek się wysypywało. A koledze nawet nie chciało się schylać, to
dzieciaki na Ząbkowskiej, po tej dziurawej ulicy za nami całą zgrają lecieli i tylko czekali aż skapnie. Szybko zbierali, żeby kto inny nie pochwycił,
żeby tym błotem się nie upaprało, a jak upaprało to dmuchali, czyścili
rękawem. I pamiętam tak prosili, aby im dać na coca-colę, czy gumę do
żucia, bo już wtedy można było kupić. Czasem dawaliśmy.
Pamiętam taką noc, chyba w grudniu 1976 albo 1975 roku. Całą noc po
wszystkich najlepszych lokalach taryfami jeździliśmy. W jednej taryfie
my, w drugiej wódka, a w trzeciej nasze marynarki. Ludzie patrzyli jak
na idiotów, bo wiedzieli, że władza zaraz się nam dobierze do dupy. Ale
nie dobrała. Chcieli, ale mieliśmy układy. Smarowaliśmy tym, co trzeba i z milicją był spokój. Wcześniej wiedzieliśmy, że będzie kontrol. Tak
robliśmy, że wszystko było na tip-top i było cacy. Gdy przychodziła na
bazar milicja wszystko, co nielegalne mieliśmy schowane po kanciapach,
żeby nie znaleźli. Zresztą po to się płaciło, żeby nie szukali głęboko.
Wchodził taki do budy. Sprawdzał papiery, pieczątki. Przeszukał zaplecze. Mówił głośno, żeby dookoła było słychać, że „wszystko się zgadza”
i wychodził. Za każdym razem był strach, bo to kryminał. I nikomu nie
można ufać, ale to działało wiele lat. Wszyscy na tym zarabiali. I my i
oni. Było dobrze, bo bazar to jak ktoś miał łeb na karku to ocalał. Eldorado. Wszystko można było kupić, sprzedać, nawet ludzi. Dla niekórych
bardziej od człowieka liczył się pieniądz.
Pijak na Bazarze Różyckiego; lata 70; fot. Magdalena Hajnosz; materiały własne autora
~25~
Rozm. Michał
Szymaniak, LR
Czesław
Soszczyński,
kupiec
Rozm.
W latach siedemdziesiątych można było podróżować, gdzie się chciało,
Renata
Fabiańska,
ale wtedy nie można było pokazywać, że się ma pieniądze. Bo polityczne
LR
nastawienie funkcjonowało takie, że kto ma, to mu trzeba zabrać. I
nawet jak się miało parę złotych to należało to zakamuflować, bo jak by
się urząd skarbowy dorwał, to by puścił człowieka bez skarpetek.
Kupiec
W latach siedemdziesiątych powoli zaczęły pojawiać się w handlu towary z importu, przybywało nowych wytwórców, poszerzała się oferta
produkowanych przez rzemiosło wyrobów – coraz trudniejsze jednak stawało się zdobywanie zamówień na nasze towary. Należało pilnie szukać
innych artykułów do produkcji. Początkowo naszą pracę traktowałem
jako konieczność życiową. Z czasem dobre prowadzenie warsztatu, jego
rozwój, stało się dla mnie wyzwaniem: nie pozwolić się zniszczyć, nie dać
się zrujnować.
„Prywaciarze
(1945-1989)”,
s. 70
„Kupcowa”
Tajniaków zrobiło się tyle… Wszędzie się kręcili. Podłsuchiwali, podglądali, kto czym handluje. Nie można było iść ulicą z torbą, bo ona już
była podejrzana. Kontrolowano, co człowiek niesie, co wyjmuje z samochodu, co ma w bagażniku. Na Targowej łapali ludzi. Ci milicjanci właśnie
z tego żyli, łapali ludzi, którzy przywozili towar z prowincji. Jak się nie
opłacili, to towar przepadał. Przeprowadzano fikcyjne zakupy, żeby
sprawdzić, czy rejestruje się sprzedaż. Robiono rewizje w domach. Ciągle
szukano sposobu, jak nas tu stłamsić. Wszystko podstępem, znienacka.
Wpadali, zabierali towar, oddawali jego połowę, przetrzymywali godzinami na komendzie. Byli bardzo aroganccy, ludzie bali się choćby pisnąć.
Jak kogoś złapali, to dawali potężne kary, domiary, że często człowiek
był skończony. Urzędy skarbowe doliczały nawet z trzech lat wstecz. Za
co? Nikt nie wiedział. Myśmy Boga prosili, żeby oni powiedzieli nam: tyle
i tyle musicie płacić i macie spokój, możecie spokojnie handlować, ale
oni ciagle coś wymyślali.
Pamiętam taką kontrolę. Rzucał wszystko na brudną podłogę. I co wygrzebał, to mi zabierał. Bo to jest podejrzane, że to towar pochodzenia zagranicznego!!! Ale jaki los był dla mnie łaskawy – dzień wcześniej miałam
dwa palta dziecięce, których nie miałam w papierach, i dałam je darmo
szkole, dla biednych dzieci.
Pieniądze szły z bazaru niesamowite, cała masa urzędników z niego żyła.
Milicjanci, którzy tu pracowali, to fortuny pozbijali. Tak samo ci kontrolerzy. A ci wszyscy kierowcy, którym za przyznanie miejsc trzeba było coś
dać, a panie w urzędach skarbowych, a panowie od koncesji…
Rozm. Piotr Kulesza,
Niebieski syfon,
rozdział Ferajna, str.
108
~26~
Milicjant na Bazarze Różyckiego; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta
Marian
Pręgowski,
kupiec
Kiedyś świeży milicjant przyleciał, bo chciał sobie zarobić. No i jak dziś
pamiętam, to było tak na jesieni, wnosiłem po parę sztuk jesionek
na sobie, ale się rozleniwiłem i jedną bramą wszedłem. Samochód
parkowałem w kółko w jednym miejscu. No i namierzył mnie. Zastavę
wtedy miałem, Zastavę 1100, bardzo dobre samochody. Wysiadłem,
kapotę na siebie, zamykam samochód, wychodzę. Na co on pokazuje
blachę i słyszę: „poproszę dokumenty” – miał prawo sprawdzić czy ma
się koło zapasowe, lewarek, klucze… Nie miał prawa mi otworzyć bezpośrednio bagażnika, bo nic na mnie nie miał, więc mówi: „Koło zapasowe, lewarek, klucze, proszę pokazać!” Czyli de facto myślał, że ja otworzę bagażnik i wyciągnę to wszystko, ale się naciął. Dlatego że Zastava
miała to wszystko z przodu, przy silniku. No to ja łup do samochodu:
„No, proszę, jest!” Wreszcie się ulitowałem nad nim, mówię: „Bagażnik
otworzyć?” On: „Tak, proszę bardzo”. Jak by tam coś było, to oczywiście
bym mu nic nie pokazywał, ale że pusto było, to otworzyłem. „No, panie”
– mówi – „Uważaj pan, bo pan tu raz w kożuszku, raz w jesionce, raz w
futrze, tak pan latasz tutaj”. Ja mówię: „Proszę pana, jeszcze mam dwa
kożuchy w innym kolorze, ale dziękuję za ostrzeżenie”. Jechałem sobie
któregoś dnia swoją zastawką do kuśnierza, przez Most Gdański. To było
jakoś na jesieni i ślisko było. No i na rozjeździe patrzę, korek. Ledwo wyhamowałem. Samochodu przede mną wcale nie było widać. A za mną,
słyszę, hamuje ktoś. W lusterko zerkłem, syrenka, jak dzisiaj pamiętam,
syrenka. I już mnie nie interesowało, że on mi samochód uszkodzi, tylko
myślę: jak on mi przyłoży w kuper, jak mi się otworzy bagażnik, to dopiero się będę tłumaczył gęsto często skąd ja to mam. No, ale jakoś go
tam wykręciło, i mnie odeszło, uff. Na Brzeskiej, tu gdzie teraz jest sklep
~27~
Rozm.
Joanna
Wilczewska,
Renata Sudoł, LR
z zabawkami, to był sklep z materiałami, dodatkami itd. i z watoliną. A
watolinę, żeby kupić na jesieni, to było coś. Kolega – krawiec – kupił taką
wielką belę watoliny, miał ją zawieźć na Dworzec Wschodni i go złapali
z tą watoliną. Poprosili o dokumenty, a on był zameldowany w małej
wiosce pod Warszawą, pytają się: „A po co to panu?”, a on: „Jak to po co?
Kupiłem stodołę, obłożę watoliną, krowom będzie ciepło”. Zaczęli się
śmiać, że chłop to zawsze kombinuje i jeszcze go na wschodni zawieźli,
kulturalne chłopaki.
Policjant K.
Rozm. Piotr
W latach siedemdziesiątych to był maksymalny top. Ci handlarze
Kulesza,
Niebieski
przynosili znajomym milicjantom różne frykasy, ananasy. A my stersyfon, rozdział
czeliśmy w ogonkach po „zwyczajną”. Każdy chciał tam do nich trafić. To
Ferajna, str. 17
była elita.
Pamietam, na pierwszy patrol poszedłem z facetem, co miał ksywkę
Krwawy Olo. Lekko tłusty, czerwona gęba. Nikt z nim nie chciał chodzić.
To był rok siedemdziesiąty piaty. Byłem młodym, niedoświadczonym
milicjantem. Mówi do mnie tak: „Masz iść trzy metry za mną! I nie podchodź mi bliżej!” No to idę trzy metry za nim. A on szedł tak... Facet
wstaje od stołu i idzie przez gabinet, żeby mi pokazać, jak Krwawy Olo
chodził. Brzuch wypięty, ręce w kieszeniach, głowa zadarta, krok pewny,
zamaszysty. Tak mógł chodzić dziedzic po swoim folwarku. – Wchodzimy
na bazar – ciągle dalej – i on, ten Olo, podchodzi od jakiejś baby, przystaje, to ja też przystaję w tej odległości trzech metrów, gada chwilę i
dzie dalej, znowu do kogoś podchodzi, przystaje, gada i dalej. W końcu
podchodzi do jakiejś kobiety i widzę, jak wyciąga bloczek z mandatami.
Wybiera jeden, drugi, trzeci, piąty, dziesiąty. Daje jej te wszystkie mandaty, kobiecina gdzieś znika, a my idziemy dalej. Zanim dochodzimy do
wyjścia, ta kobiecina dobiega do niego i daje mu podpisane mandaty i
plik kasy. On nawet ich nie ganiał. Musiał mieć jakiś wynik z patrolu i oni
sami musieli ustalić, kto wpada i kto płaci.
Tam nie było wtedy jakiejś określonej podziemnej struktury. Ale bazar
był podzielony jakby na kasty. Na szczycie stali ci od futer, kożuchów
i ci od złota, na dole naręczniacy. Naręczniak to było dla tych z góry
mniej niż gówno. Było tam paru gości, którzy mieli specjalny szacunek,
Wynikało to głównie z kasy, którą robili, a co za tym idzie – z układów,
które mieli. Przecież na bazar przychodzili wtedy wszyscy. Politycy,
aktorzy, dziennikarze… I oni ich wszystkich znali. Mieli układy na milicji,
mieli układy w różnych urzędach, szpitalach…wszędzie. Potrzeba, żeby
córka zdała egzamin na studia – nie ma sprawy, potrzebne zwolnienie
lekarskie, miejsce w sanatorium, na wczasach, przydział na samochód
– nie ma sprawy. Wszędzie układy. Oni byli na topie. Domy, samochody.
Bawili się w najdroższych knajpach. Forsę nosili w grubych rulonach
owiniętych gumką. Taki szpan.
Kiedyś żona poprosiła, żebym kupił parę ziarenek gorczycy. No, ale gdzie
ja tam będę szukał tej gorczycy – nawet nie wiem jak to wygląda. Stoję,
rozmyślam. A tu podchodzi Kazio. Malownicza postać. Dzielnicowy na
bazarze. Niezła oliwa. Potrafił wypić szklankę wódki duszkiem i nie było
nawet od niego czuć. Kazio skinął ręką i nim przypaliłem papierosa, ktoś
przynosi mi tę gorczycę…cały worek!
Lata siedemdziesiąte to były czasy, kiedy był tam i benkiel, i kiedy były
kieszonki, i paserzy, i były miejsca na bazarze, w które wiadomo było,
że nie należy zaglądać. Można było dostać kosę, a w najlepszym razie
stracić zęby.
~28~
Pan Wojtek,
mieszkaniec
Pragi
W moim domu, na ścianie, na macie wisiały dwie maczety do ścinania trzciny cukrowej. Fajnie się prezentowały, ale pary razy zleciały na
podłogę. Więc mama poprosiła, alby się ich pozbyć, bo maczeta spadając utnie komuś głowe. Wziąłem maczetę, owinąłem w „Trybunę Ludu” i
tramwajem „szóstką” pojechałem na Bazar Różyckiego. Weszłem tyłem
ulicy Ząbkowskiej i odwinąłem maczetę z gazety. Miałem niefart, bo
akurat walkę toczyło dwóch worychów (tak się wtedy nazywali hersztowie bandy). Chłopy chyba ze dwa metry każdy. Ubrani w modne
wtedy białe, długie kożuchy. Otoczeni ciasnym wianuszkiem gapiów.
Walka nie na żarty, ale na śmierć i życie. Nagle jeden z nich podszedł do
mnie i spytał: „Po ile ta maczeta?” Nie zdąrzyłem odpowiedzieć, wsadził
mi w dłoń chyba 50 zł (nie pamiętam) i zaatakował tą maczetą przeciwnika. Co było dalej nie wiem, bo natychmiast uciekłem. Zatrzymałem
się dopiero przy zoo. Potem dowiedziałem się, że milicja szukała tego, co
sprzedał tę maczetę. A to ciekawe, czy odważyłby się ktoś nie sprzedać
czegokolwiek temu hersztowi? „Trzeba było uciekać, nie musiałeś mu jej
sprzedawać” – mówili niektórzy. Tak, kurwa, nie musiałem. Mogłem odpowiedzieć „Nie, dziękuję, ona nie jest na sprzedaż, tak? Takiego (Wojtek
w podirytowaniu pokazuje „gest Kozakiewicza”). Zajebali by mnie obaj
tą maczetą.
Drugą przygodę mrożącą krew w żyłach miałem w słynnym barze „Oaza”
prz Targowej. Wracałem z pracy z Grochowa, wpadłem na setkę do
„Oazy” i trochę się zasiedziałem. Nagle pada piącha i facet obok mnie
leży na ziemi. No to ja ruszyłem mu na pomoc, bo już byłem na niezłym
dopingu. Na trzeźwo bym nigdy tego nie zrobił! Potem się okazało,
że ja przewróciłem herszta bandy, czyli worychę. Wzięli mnie za jakiegoś innego herszta, bo wszyscy byli już nieźle naładowani. I jak tylko
wytrzeźwiałem to dopiero się przestraszyłem i pieszo poleciałem na
Żoliborz. A mój teść był milicjantem – też raz się pożądnie pobiliśmy. On
to miał piękne opowieści z Pragi, ale już niestety nie żyje. Kiedyś opowiadał, że przykuł kajdankami raz do kaloryferów takiego herszta na dołku
na Cyryla i Metodego, a on wyrwał ten kaloryfer, wybiegł z komendy i
razem z nim biegł Targową zanim go nie złapali.
Bazar Różyckiego, tekst z bloga
„Życia nie można
powtórzyć” pod
adresem: http://
warsawman.bloog.
pl/id,2959424,title,Bazar-Rozyckiego,index.
html?smoybbtticaid=6145a6 , autor
bloga ma nick:
Vojtek Sobta, LR
Piotr Łąka,
mieszkaniec
Pragi
Jeden z moich wujków był milicjantem na Cyryla. Czasem patrolował
bazar. Po czterech chodzili wtedy. I kontrolowali co sprzedawano i co
się tam działo. Łapali drobnych złodziejaszków, oszustów. Zgarniali tych
ludzi. Przeważnie było tak, że szli ulicą targową do Cyryla. Tam był komisariat za cerkwią. Mówili: „Jak poznasz Cyryla to poznasz jego metody”,
czyli nie było bezpiecznie na tym komisariacie.
Rozm. Oliwia
Kalinowska, LR
Jerzy
Woropiński,
fotoreporter
Niemniej, nie było chyba człowieka, który by nie trafił do niesławego
budynku na Cyryla i Metodego. To byłby kiedyś budynki cerkwi, zakonnicy tam mieszkali, a zaraz po wojnie mieściło się tam NKWD. Sam kiedyś
tam przypadkiem zawędrowałem. Na komendzie pracowała pani, która
rejestrowała prawa jazdy na rower i sprzedawała w tym celu specjalne
znaczki. Któregoś razu przyszło do domu wezwanie na komendę. Matka, przerażona, wzięła mnie za chabety i tam zaciągnęła. Okazało się, że
spredająca znaczki pani brała przyjmowane pieniądze do kieszeni zamiast zdawać je do kasy. Dobrze to pokazuje, jak działała cała praska polcija. Swoją drogą, przypomina mi się historia, którą swego czasu żyli moi
rówieśnicy na Pradze. Na Cyryla i Metodego zabrano naszego kolegę,
bo wdał się w bijatykę. Przewiziono go suką i zaprowadzono do środka,
a tam, na drzwiach, była wizytówka – „płk Dupek”. Chłopak wchodzi do
Rozm. Michał
Amieleńczuk, LR
~29~
środka, facet rzuca się na niego, krzyczy „Co wy wyprawaiacie?! Ty taki,
owaki”. A kolega na to: „Tylko bez tykania, panie Dupek”. Kolega został
naszym bohaterem.
Handel naręczny na ul. Ząbkowskiej; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały
własne autora
Okolice Bazaru Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~30~
Okolice Bazaru Różyckiego; lata 70te; fot. Jacek Sielski; źródło Agencja Forum
~31~
Okolice Bazaru Różyckiego; lata 70te; fot. Jacek Sielski; źródło Agencja Forum
~32~
ul. Brzeska; lata 70; fot. Magdalena Hajnosz; źródło materiały własne autora
Bezpieka działała na bazarze non stop, choć nie było ich widać. To mógł
być każdy. Bezpieka to byli świetnie wyszkoleni ludzie. Na bazarze
gromadziły się wszystkie informacje – kto co planuje, gdzy coś podłoży,
kogo okradnie. Kurs był taki, żeby tego nie niszczyć.
Bazar i okolice to przez dziesiątki lat była rzeczywistość powojenna.
Gdy „cały kraj odbudowywał swoją stolicę”, chodziło o Warszawę lewobrzeżną. Praska strona została w dużej mierze oszczędzona, bo Niemcy
nie strzelali tam zbyt intensywnie. Pragi więc nikt nie ruszał, bo stała
sama i stoi tak od szcześćdziesięciu lat, odrapana z tynków. Po wojnie
to właśnie tam meldowano wszystkich ludzi, którzy byli „uporczywie
naganni”. Co więcej ta architektura narzucała styl życia – jeśli żyjemy w
slumsach, to zaczynamy się zachowywać jak ludzie z marginesu. Parę
razy w mordę można było dostać, ale można było żyć. Każdy wiedział,
jakie miejsce zajmuje. Była hierarchizacja – wiadomo, kto był silny, kogo
trzeba unikać. Tam panowały reguły działania organizacji mafijnej, i od
czasu do czasu były próby przejęcia władzy, jak w każdym stadzie dzikich zwierząt.
Marek
Nowakowski,
pisarz
Klasycznym tego dowodem może być olśniewajaca kariera Eleganta w
latach 70. Zaczynał od solidnych podstaw. Terminował w złodziejskim
fachu. Był małym paserem jakiejś szajki małolatów. Siedział w pudle.
Wreszcie osiadł na terytorium Bazaru Różyckiego. Talent handlowy
niewątpliwy. Wspiął się bardzo szybko po stopniach bazarowej kariery.
Śmiałe pomysły, skuteczność dokonań. Wysokiej miary kunszt ubezpieczania się za pomocą korumpowania służb milicyjnych i skarbowych.
Zasłynął jako monopolista od wywozu do NRD ogromnej liczny literatury porno, tak zwanych świerszczyków dla potrzeab wojska tam stacjonującego. Dowcipnie o tym mówił: „Wyrównuję zaległości seksulane
radzieckieckiego społeczeństwa. Dzięki mnie uczą się, że seks to sztuka i
rafinada. Nie tylko bydlęce ruchanie w pozycji tradycyjnej!”.
Zatrudniał rzeszę przewoźników, zorganizował stały dopływ porno ze
Szwecji. Zajmował się również masowym skupem dolarów na Węgrzech.
Tam było znacznie tańsze niż w Polsce. Nie gardził lewizną, towarem z
~33~
Moja Warszawa.
Powidoki, s.155
kradzieży. Inwestował w niektóre śmiałe skoki. Został po kilku latach
kolejnym królem bazaru z elekcyjnego wyboru. Interesy prowadził
za fasadą skromnej budki z książkami. Miał pewnien sentyment do
drukowanego słowa i na zapleczu tej budki odbywały się transakcje
pełne rozmachu i przebiegłości. Wysoki, śniady, w średnim wieku, nie
stronił od wypitki i towarzystwa ładnych kobiet. Serce miał litościwe i
wspomagał hojnie różnych nieudaczników. „Nie każdy może mieć fart” –
powiadał.
Swoistym klubem, gdzie gwarzyliśmy w męskim gronie, był zakład
fryzjerski na Ząbkowskiej. Pracował tam nasz przyjaciel Stefan, który
był człowiekiem tolerancyjnym i ciekawym nowinek ze świata bazaru.
Wpadały tutaj na pogwarki rozmaite znaczące persony z praskiego
matecznika, częstym gościem bywał monopolista dań gorących (flaki,
pyzy) na bazarze, mężczyzna o sinej twarzy, lewostronnie sparaliżowany
po udarze mózgu. Stracił mowę i po latach odzyskał zdolność wypowiadania w miarę zrozumiale dwóch tylko przekleństw: „Kurwa twoja mać!”
oraz „Nie pierdol!”.
Jerzy
Woropiński,
fotoreporter
Ludzie z okolic bazaru to nigdy nie byli intelektualiści. Jedyna ideologia,
jaka tam panowała, to ideologia przyrody. Przetrwa silniejszy, bystrzejszy. Na Pradze znajdowała zastosowanie podstawowa zasada miejskiego survivalu – nie patrzeć w oczy. Żeby to wszystko zrozumieć, trzeba
cofnać się o sto lat. Rejon Szmulek był od zawsze warszawską enklawą
przestępczości. Tam stały rogatki – policja dalej nie miała swojej jurysdykcji. Państwo w państwie, tam się wszystkie szumowiny zbierały w
jednym miejscu i to było dobre. Z tych samych przyczyn mógł istnieć bazar – wiadomo, że jak się chce kogoś ścigać, to się idzie na bazar. To stało
się wygodne. Bardzo dużo ludzi spoza bazaru czerpało z niego korzyści,
łącznie z policją. Dopóki ktoś kogoś nie dźgnął nożem, wszystko było
okej.
~34~
Rozm. Michał
Amieleńczuk, LR
ul. Targowa 50/52; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
Barbara
Łopieńska,
reporter
Ojciec Zenka pił i nie pracował. Zajmował się głównie psem. Całe dnie
stał z nim w bramie.
- Ja mogę nie zjeść, ale pies musi mieć - mawiał. W Wielką Sobotę
przyszedł do domu i powiedział do żony:
- Wiesz co? Ja się chyba powieszę.
- A wieszaj się! - żona na to.
Więc się powiesił. Żona oglądała telewizję. Zorientowała się dopiero po
programie. Wisiał na klamce w tym samym pokoju - jeden tylko mieli.
Dwa miesiące później umarła. Teraz Zenek opiekuje się psem i pies w
dalszym ciągu dobrze się miewa.
Bo tu na Brzeskiej każdy grzeszy - wyjaśnia mi Kowalska. - Wypruje pani
serce, położy - każdy nadepnie.
Więc, żeby nie było wiadomo, że to ona właśnie opowiada mi o swojej
kamienicy, żeby jej się nic złego nie przytrafiło, zrobimy tak: ona mi powie inteligentnie, a ja sobie rozwinę. I mówi.
- Niedługo potem jak wyciągnęli z ubikacji na podwórku nieboszczyka,
a Flankowa tak pobiła swego syna, że zmarł, Irka zaprosiła na imieniny
lokatorów z tego domu. Trzy dni nie było widać Irki na podwórku i okazało się, że leży nieboszczka Irka w mieszkaniu, obok jej dziecko z watą w
krtani i pies - wilk w nogach. No, przecież gdyby ich zabił ktoś nie z tego
domu, to wilk by szczekał. A nie zawarczał nawet. I co teraz jest? Z tego
wszystkiego zwariował mąż Hanki. Mówią, że wiedział, kto zabił Irkę.
Zerwał się w nocy i poleciał. Ci, co sprzedają wódkę w bramie, mówią,
że skręcił w Ząbkowską. Miał na sobie szarą marynarkę w supełki, buty
brązowe, wykrzywione...
- Pani zaznaczy, że silny mężczyzna z głową krzywą na prawą stronę -
~35~
Barbara
N. Łopieńska, Ulica
Brzeska, 1976, [w:]
“Łapa w łapę i inne
reportaże”, Warszawa, Iskry, 2004
-http://niniwa22.
cba.pl/lopienska_
ulica_brzeska.htm
prosi teść Kowalskiej.
- Kiedy znaleźli trupa pod siódmym - mówi dalej Kowalska - mówimy do
Hanki, jego żony: leć, może to twój mąż. A ona na to: jak mój mąż, to po
co mam lecieć? Ale to nie był on. Trup w piwnicy pod trzynastym też nie
był do niego podobny. Do dziś męża Hanki nie znaleźli, a Hankę właśnie
wyprowadzili do radiowozu.
- Ja po dziesiątej wieczór w ogóle po Brzeskiej nie chodzę - wtrąca teść
Kowalskiej.
- Bo teść jest bojący - chichocze Kowalska.
Ile było na Brzeskiej morderstw i samobójstw, nie udało się ustalić. To
wie tylko milicja.
Trudno też doliczyć się melin, ponieważ są różne formy sprzedaży. W
melinie właściwej wódka stoi w dzbanku koło zlewu. Pół litra - 120 złotych. Można też kupić setkę i do tego chleb z cebulką. Bardzo smaczne.
Są również ruchome punkty sprzedaży, najczęściej w bramach, prowadzone przez przedsiębiorców z innych części miasta. Punkt czynny jest
od dwudziestej trzeciej do świtu. Meliny świadczą usługi dla miejscowej
ludności oraz całej Warszawy.
- Przyjeżdżają eleganckie, widać inteligentne panowie - mówi jedna
z dozorczyń. - Tego w kożuchu żal mi się zrobiło i mówię: pan tam nie
idzie. Machnął ręką i poszedł. Stał potem na klatce bez kożucha.
Codziennie rano dozorczyni znajduje na klatce schodowej jakiś pusty
portfel czy portmonetkę.
dr Zbigniew Miller,
były dyrektor ds.
lecznictwa Szpitala im. Michała
Okońskiego, na
ul. Brzeskiej w
Warszawie
Dyżurka lekarzy pogotowaia to była klitka z oknem wychodzącym na
ulicę Brzeską. Po drugiej stronie, trochę po skosie, w kierunku ulicy Ząbkowskiej, vis à vis szpitala znajdował się zaplecze bazaru. Latem – gorąca
noc, otwarte okno, mam dyżur o 2-3 w nocy. Wiem ile w hurcie kosztują
ziemniaki albo kalafiory, bo tu dobijano targu na ulicy, prawie przed
szpitalem. Co prawda obowiązywał tam zakaz zatrzymywania się wszelkiego rodzaju wozów, ale kto to tam go przestrzegał. Przyjeżdzali tu
producenci wszelkiego rodzaju dóbr spod Warszawy i przywozili swoje
płody rolne. To była specyfika tej ulicy. Jej mieszkańcy to jakby powiedzieć, żeby nikogo nie obrażać, lumpen proletariat zmieszany z półświatkiem przestępczym. Mnie zawsze fascynowało, jak sprzedawano herbatę w butelkach. Butelki tak zwane ćwiartki, wie pan co to są ćwiartki?
To butelka ćwierć litra, najczęściej wtedy była po wódce. I w tej butelce
pływał cały plasterek cytryny. Czasy były trudne, cytryna towarem reglamentowanym, najczęściej zjawiającym się w okolicach świąt Bożego
Narodzenia, Nowego Roku, Wielkiejnocy. No, może jeszcze ze dwa, trzy
razy w roku. A tam na bazarze tę herbatę z cytryną można było dostać
zawsze. Jak środowisko handlowe, jak środowisko półświatka, to muszą
być i panienki. Jest to najstarszy zawód świata i ja powiem szczerze, że
podchodziłem i podchodzę nadal do każdego zawodu z szacunkiem.
Jak to ludzie, czasem potrzebowali pomocy i jak coś się przydarzyło, to
~36~
Rozm. Kazimierz
Kmiecik, LR
gdzie pójść? No to wiadomo, do szpitala. One nas znały. Personel szpitala był stały. I muszę powiedzieć, że jakby nie było, nie doznawaliśmu
żadnej konfuzji i szkody na ciele i umyśle ze strony okolicznych mieszkańców, mimo, że byliśmy obcy. Oni wiedzieli, że tam znajdą pomoc i
opiekę i dlatego traktowali nas poprawnie. Pielęgniarki to były młode
dziewczyny, wychodzące wieczorem, o 10-tej ze zmiany popołudniowej. Nigdy nie doznały zaczepki fizycznej. Mógł być jakiś komplement:
„Te cizia, jak Ty wyglądasz”. Co najwyżej to mogło być powiedziane, a
było to komplementem, proszę pana. Jeden z kolegów, który trochę się
wywyższał, jak szliśmy do pracy, to te panienki, popijając tę herbatę z
cytryną, mówiły: „Dzień dobry, doktorku”. A on nigdy nie odpowiadał na
to, więc padło pytanie „Dlaczego nic nie mówisz?”. No, przepraszam, użyję tu słów, jakie się użył, „Kurwom się kłaniał nie będę”. No, ale tak drugi,
trzeci raz. Aż tu patrzymy, kolega przychodzi w ciemnych okularach. „Co
Ci się stało?” - pytamy. A tu okazało się, że jeden z opiekunów tychże
pań dał lekcję savoir vivre’u panu doktorowi i powiedział: „Co, kobiet nie
szanujesz?”. Od tej pory kolega pierwszy mówił „dzień dobry, panienką”.
„Pani P.”
Dobrze było znać ludzi z Pragi by mieć plecy w razie co, bo w grupie
nigdy nie zginiesz. W tamtych czasach ludzie byli ze sobą zintegrowani. Każdy urządzał tutaj urodziny, imieniny czy inne rocznice, ja też.
Zapraszało się kapelę czerniakowską, wszyscy tańczyliśmy i piliśmy i
bawiliśmy się. Byliśmy jak rodzina, mimo ciężkiej pracy. Od 6 rano do
19 – praca. Po 13 godzin się stało, nie tak jak na Stadionie Narodowym
od 6 do 10 i fajrant. Nawet jak były zimy po -20 stopni to i tak się stało.
Panie jedzonko nosiły w garnkach, pomidorówkę w garnkach czy flaki,
a nie jakiś fast food jak teraz. Na kolację chodziło się do restauracji „Pod
strzechą” albo do „Wisełki”.
„Pani L.”,
mieszkaniec
Pragi
Kolację można było jeść codziennie w innym miejscu. „Limba” to była
jedna restauracja, restauracja „Portowa” od strony Wisły, tu „Rybacka”
jedna, „Rybacka” druga. Było gdzie kolecję zjeść.
~37~
Rozm, Marta
Krzyżanowska, LR
Rozm. Ludmiła
Nejderowa, LR
RADIO, FRAGMENT 18
PODPIS: Piosenka „U nasz na Pradze” wyk. Kapela Czerniakowska, Nagranie z 1971 roku, Archiwum PR – Nr sygnatury PR III 28000
„Pani P.”
Trzeba było pożyć na bazarze, żeby to można dobrze zrozumieć.
„Gierek”
Rozm. Piotr
Kochałem przychodzić na bazar – patrzeć na kipiące życie. Tłum ludzi.
Kulesza,
Niebieski
Nie można było przejść. Jak wychodziło się od Targowej, to najpierw
syfon, rozdział
były „naręczniaki”, potem komis, największy w Polsce, czego tam było?
Ferajna, str. 26-27
Drogie futra, radia, kolorowe marynarki, zagraniczne długopisy, potem
skręcało się w lewo, a tam były jatki, na hakach wisiały świnie, baranie
udźce, konina; sprzedawano żywe kaczki, koguty, zające, króliki. Następna aleja: tam można było dostać wszystko, kształtki hydrauliczne, zegarki, ubrania robocze, rajstopy, narzędzia, co kto chciał. Potem skręcało
się znowu w aleję kwiatów. Dalej była smażalnia ryb: łososie, śledzie,
węgorz wędzony, krewetki, kawior czarny, czerwony. Wszystko i kawior i
flaki.
„Pani Z.”
Jak się nie miało znajomości, to się nie handlowało flakami. Pyzy, to
raczej nie był problem, bo kartofle zawsze są i były i mąka i słonina.
-Czy jeżeli ktoś handlował pyzami to cała rodzina brała w tym udział?
-Bywało. Jedna osoba handlowała, cała rodzina robiła te produkty. No,
były też tak zwane mety w pobliżu Bazaru Różyckiego, typu ulica Ząbkowska, Brzeska, że tam się wynajmowało u kogoś mieszkanie i oni
gotowali wszystko, a to im się płaciło.
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenia
KBR
Rozm.
Ta moja ciotka, co pod dwudziestym mieszkała, gotowała flaki. Mieszkali
Marcin
Komar,
LR
na parterze, gary z flakami nastawione mieli na okrągło i wuj stale kursował z tymi bańkami i donosił flaki tym, którzy je na bazarze sprzedawali.
W pewnym momencie, tak w 75-77 roku, to był problem z tymi flakami,
nigdzie ich kupić nie można było, a jak już się je dostało, to na ogół
kradzione z zakładów mięsnych z Żerania. Kradli je w nocy całymi samochodami, nad ranem je tu przywozili i ludzie je kitrali po komórkach,
w jakieś lodówki, chłodnie, co kto miał. I jak robili od czasu do czasu
nalot milicji, to te flaki zabierali. Więc jak ktoś już je miał, to nie chciał ich
oddawać i stąd spółki jak mojej ciotki z żoną majora komendy stołec-
~38~
Rozm, Marta
Krzyżanowska, LR
Rozm. Karolina
Kubiak, LR
znej. On miał dojścia, układy i dzięki niemu tych flaków jej nie zabierali.
Jego żona handlowała nimi na bazarze, ciotka gotowała, a wuj je stale
donosił. To szło taśmowo. Całą noc i cały dzień. Krótka przerwa była tak
między 23 a 2 nad ranem.
Barbara
Łopieńska,
reporter
Kiedy Heniek został sierotą, sąsiadki gotowały w jego suterenie flaki na
Brzeskiej. Maroniowa przywoziła z rzeźni dwieście kilo flaków z fekaliami, płukała w zlewie, ściągała błony i gotowała od osiemnastej do
trzeciej rano na wolnym ogniu. Potem wystawiała flaki na klatkę schodową, żeby odparowały, siekała i doprawiała margaryną z zasmażką
z mąki. Zdarzało się, że nie sprzedane flaki puchły. Wtedy Maroniowa
gotowała je kilka razy i niosła na bazar. Takich flaków nigdy Heńkowi nie
dała. - Dziś, Heniuś, flaki nie dla nas - mówiła.
Barbara N.
Łopieńska, Ulica
Brzeska, 1976,
[w:] “Łapa w łapę
i inne reportaże”,
Warszawa, Iskry,
2004 -http://
niniwa22.cba.pl/
lopienska_ulica_brzeska.htm
Henryk
Niewiadomski,
pseudonim „Dziad”, domniemany szef gangu
wołomińskiego,
z wykształcenia
stolarz
Pewnego razu pracując jako pomocnik murarza na dachu budynku w
Legionowie, zauważyłem bardzo dużo zwykłych słoików po dżemie.
Pomyślałem wówczas, że skoro tyle handlarek pracuje na bazarze Różyckiego i dobrze z tego żyje, to i ja wezmę się za handel pyzami i flakami.
W ciągu kilku następnych dni zwiozłem słoiki do piwnicy. Kiedy je z
grubsza umyłem, odwiedziłem moje starsze koleżanku. Pytałem, czy
mi pomogą w moim nowym interesie. Zgodziły się pod warunkiem, że
przed każdym pójściem na bazar postawię im butelkę „alpagi”. Wtedy
poszedłem do matki i opowiedziałem jej o moich planach. Poprosiłem,
żeby rano wstała i ugotowała pyzy i flaki.
Któregoś dnia matka wszystko przyszykowała i tak oto ruszył mój
pierwszy biznes. Brała w nim udział matka i kilka znajomych kobiet, ale
kierowałem tym wszystkim ja. W taki sposób z zabiedzonego, suchego
zdechlaka wyrósł szef własnego interesu. Mieliśmy na początku kłopoty
z handlarkami, ale w końcu nas zaakceptowano i szło nam nieźle. Zarabiałem na tym kramie dużo więcej, niż jako pomocnik murarza.
Świat według
Dziada. Sensacje
XXI wieku, redakcja korekta, skład
i łamanie, druk i
oprawa Henryk
Niewiadomski
– pseudonim
„Dziad”, więzień
polityczny III
Rzeczpospilitej,
Warszawa 2002,
str. 9-10.
Informacje dodatkowe na stronie 81
Piotr Łąka,
mieszkaniec
Pragi
Jak były dziesiąty, to wszyscy mężczyźni umawiali się i chodzili na bazar,
żeby tam coś zjeść i popić wódeczki. No i były gorące pyzy, śledź z setką
wódki, „lorneta meduza”, czyli galaretka z octem. Te pyzy sprzedawali w
słoikach. Nie na talerzach, tylko w słoikach, Tam były pięć czy cztery pyzy
i do tego dawali widelczyk. Oczywiście widelczyk trzeba było oddać, bo
nie było jednorazowych. Te panie wyglądały jak kwoki. Siadały na takich
taboretach i miały wielkie gary przed sobą, poprzykrywane chustkami i
krzyczały: „Pyzy, gorące pyzy!”
~39~
Rozm. Oliwia
Kalinowska, LR
Bazar Różyckiego, na zdjęciu Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta
Prof. Bronisław
Wieczorkiewicz
(1904-1974), polski językoznawca i polonista,
badacz gwar
środowiskowych,
zwłaszcza gwary
warszawskiej, profesor
Uniwersytetu
Warszawskiego
PYZY
(słowa: Jerzy Sułkowski; muzyka: Władysław Słowiński)
Łaknącego nakarmić,
Pragnącego napoić,
Milicja – nie żandarmi,
Nie ma czego się boić…
Byle równo fasować:
Dobra waga i miara,
To i będzie smakować –
Już się mama postara.
Pyzy! Pyzy! Prosto z garka!
Te gorące! Te na skwarkach!
Dyche porcja! Cały słoik!
Lizać palce, ludzie moi!
Łaknącego nakarmić,
Pragnącego napoić,
Milicja – nie żandarmi,
Nie ma czego się boić…
W poniedziałek ten pości,
Kto się władzy przymila,
Kto chce krzepę mieć w kościach,
Je golonkę i tyla!
Pyzy! Pyzy! Goloneczka!
Lizać palce! Miód w usteczkach!
Brać te reszte – tak jak leci,
Bo zabraknie, moje dzieci!
~40~
Warszawskie
ballady podwrókowe, PIW,
Warszawa 1971,
s.399
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Magdalena Hajnosz; źródło materiały własne autora
SPRAWDZIĆ MIEJSCE W POWIEŚCI
~41~
Bazar Różyckiego; lata 70; fot. Magdalena Hajnosz; źródło materiały własne autora
SPRAWDZIĆ MIEJSCE W POWIEŚCI
~42~
Pani Katarzyna,
mieszkaniec
Pragi
Bazar miał klimat ni to wiejskiego targowiska, ni to ekskluzywnego
sklepu. Tam się kupowało zarówno żywność, jak i fantastyczne, jak
na tamte czasy, kreacje. „Ciuchy” za Dworcem Wschodnim to ubrania
ściągane z Zachodu, używane, czasami nowe z paczek. Bazar to rzeczy
szyte u nas i tu sprzedawane, z materiałów z odrzutów z Mody Polskiej,
niby lepsze niż nasze. Tu kupowało się rzeczy modne: spodnie dzwony,
potem szwedy.
Rozm.
Jakub Bielikowski,
LR
„Pani L.”,
mieszkaniec
Pragi
Pierwsze, które pamiętam to były piramidy, takie bardzo szerokie.
Miałam Levi Straussy, orginalne już wtedy były, z ręki można było kupić,
takie to bardziej z kredensu brano, a tutaj można było kupić. Rajfle,
superrajfle, parysy. A jeans generalnie był z Turcji. Parysy to były takie
dopasowane i kieszenie miały cięte, a doły szerokie.
Rozm. Ludmiła
Nejderowa, LR
Pan Zdzierski,
kupiec
Wchodziły w modę spodnie dżinsowe – Wranglery. Dużo pieniążków się
za to płaciło. Zresztą za każdą modę dużo się płaci. Jak człowiek jeszcze
młody to zawsze chciał się jakoś modnie ubrać. A to były złote lata
siedemdziesiąte. I z Prus i z Rus tu po towar przyjeżdżali.
Rozm. Olga
Kowalska, LR
Aleja główna na Bazarze Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~43~
Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~44~
Aleja główna na Bazarze Różyckiego; lata 70te; źródło http://eela1.blox.
pl/2011/03/Bazar-Rozyckiego.html
Poszukujemy dokładnych źródeł tej fotografii
~45~
Elżbieta
Pietrzykowska,
poetka, 23 maja
2012 r.
To był marcowy, chłodny, lecz bardzo słoneczny dzień. Przyjechałam
jak co miesiąc do tego największego w Polsce i najlepiej zaopatrzonego domu towarowego pod chmurką. Spacerując pomiędzy straganami doszłam do miejsca, gdzie rozłożyły się z towarem panie, które
sprzedawały towary z paczek zagranicznych. Moją uwagę przyciągnęła
biała bluzeczka, która w słońcu srebrzyście się perliła. Podeszłam i wzięłam to cudeńko do ręki. Bluzka miała bardzo śliską fakturę, prześlizgiwała się miedzy palcami i ten nieznany mi zapach – pachniała innym
światem. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to mógł być zapach proszku. W latach 70-tych w naszym kraju był tylko Pollena Rex, Ixi, Cypisek i
płatki mydlane zupełnie pozbawione zapachu. Nie zapamiętałam wzoru
bluzki, ale ten zapach pamiętam do dziś. Prowadził moją wyobraźnie w
obce, nieznane, intrygujące innością miejsca na świecie, do którego nie
miałam dostępu i nawet nie wyobrażałam sobie, że kiedyś ten inny świat
tak po prostu zaistnieje w moim życiu.
Grażyna
Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Nosiło się czarne buty, wysokie, getry, sznurowane, na szczupłych nogach wyglądało to bardzo dobrze. I poza tym mini, do tych butów to
bardzo pasowało. I jeszcze plastikowe kurtki. Te kurtki i bluzki były w
bardzo jaskrawych kolorach. Ja to sobie dopiero później uświadomiłam,
że to były rażące kolory, na przykład jaskrawy żółty – taki, jak teraz na
kamizelkach mają robotnicy.
Rozm.
Agnieszka
Szymanik, LR
Marta Ćwiek, 41
lat, ekonomista
Tandeta. Kupiłam dwa razy w życiu buty na Różycu i zaraz się rozpadały.
Pamiętam do dziś. Jedne to czerwone saszki, a drugie – beżowe sandały
na korkowym koturnie.
Rozm. Karolina
Cwiek, 17 lat, uczennica II klasy LO
Pani Katarzyna,
mieszkaniec Pragi
Z koleżankami chodziłam na bazar po pocztówki dźwiękowe. Pocztówka
kosztowała tyle, ile ciastko – dwa złote. Była różnica między płytą polską
i zagraniczną. Zagraniczne były droższe, ale różnica groszowa. Budek z
płytami było sześć co najmniej. Jedna stała oddzielnie i tam grał adapter.
Na kopercie napisany tkwił angielski napis tytuł piosenki w wersji fonetycznej i często kupowało się w ciemno.
Rozm.
Jakub Bielikowski,
LR
Zbigniew Hołdys,
muzyk kompozytor
Na jednej ze sztachet straganu wisiała, przypięta pinezką, kartka papieru
w kratkę, z napisanym na maszynie zestawieniem najpopularniejszych
pocztówek sprzedanych w tym miejscu. Pamiętam jak dziś, że miałem
jakieś 14 lat i dokonywałem aktów bliskich masturbacji słuchając Rolling
Stonesów, Beatlesów i Kinksów, a na tej zwiotczałej kartce pierwsze 10
pozycji to były nieznane mi piosenki niejakiego Janusza Laskowskiego, z
których na pierwszym miejscu był “Żółty jesienny liść”. Człowieka nigdy nie zagrało żadne radio, zresztą te płyty powstawały jakoś w domu,
nagrywane na parszywy magnetofon “tonetka” z magicznym okiem.
Wtedy po raz pierwszy doznałem olśnienia, że w Polsce istnieją dwa
światy muzyczne – jeden z zadartym nosem i jeden chodnikowy. Ten z
zadartym nosem jest chwalony przez krytykę, prezentowany w radiu czy
z rzadka w telewizji – ten chodnikowy jest lekceważony, jakby wyznawali
go ludzie najpodlejszej kategorii.
http://www.t-mobile-music.pl/
opinie/felietony/
holdysa-de-mo-ralizacja-nasza-lista-przebojow,5884.
html
Grażyna
Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Bazar był bardzo roztańczony, rozmuzykowany, mój syn uwielbiał chodzić na bazar właśnie z tego względu. Ja, jak szłam do domu, to zawsze
przez bazar, nawet nie musiałam nic kupować, ale chciałam poczuć jego
atmosferę. Grała kapela, śpiewali znane warszawskie piosenki.
~46~
Rozm. Marek Miller,
LR
Rozm.
Agnieszka
Szymanik, LR
FILM, FRAGMENT 9B
Fragment serialu „Stawiam na Tolka Banana” z roku 1973, odc. 6 pt. „Filipek”, reżyseria Stanisław Jędryka, scenariusz Adam Bahdaj,
zdjęcia Jacek Korcelli, Filipek (Sergiusz Lach) przychodzi do matki sprzedającej na Bazarze Różyckiego, jedna z handlarek skarży
się, że chłopak sprzedał jej zdechłego kota (Źródło z oryginalnej płyty z filmem: Stanisław Jędryka, Stawiam na Tolka Banana,
Filmoteka TVP, Telewizja Polska S.A. 2004)
FILM, FRAGMENT 10B
Fragment serialu „Stawiam na Tolka Banana” z roku 1973, odc. 6 pt. „Filipek”, reżyseria Stanisław Jędryka, scenariusz Adam
Bahdaj, zdjęcia Jacek Korcelli, Filipek (Sergiusz Lach) rozmawia ze znajomym handlarzem na Bazarze Różyckiego, chłopak chce
sprzedać mu szelki, mężczyzna ma dla Filipka zlecenie
(Źródło z oryginalnej płyty z filmem: Stanisław Jędryka, Stawiam na Tolka Banana, Filmoteka TVP, Telewizja Polska S.A. 2004)
~47~
FILM, FRAGMENT 11C
Fragment serialu „Stawiam na Tolka Banana” z roku 1973, odc. 7 pt. „Tolek”, reżyseria Stanisław Jędryka, scenariusz Adam Bahdaj, zdjęcia Jacek
Korcelli, Filipek (Sergiusz Lach) przychodzi na Bazar Różyckiego i obserwuje handlarzy, jeden z nich rozmawia z klientem, Filipek jedzie z
klientem po towar (Źródło z oryginalnej płyty z filmem: Stanisław Jędryka, Stawiam na Tolka Banana, Filmoteka TVP, Telewizja Polska S.A.
2004)
Pan Zdzierski, lat
70, kupiec
Dużo filmów powstało na Bazarze w tamtych latach. Był taki okres, że
praktycznie w każdym kwartale jakaś ekipa kręciła filmy „Stawiam na
Tolka Banana” i chyba nawet „Akcja pod Arsenałem” tu po części były
filmowane.
Pani Z.
Siedzieliśmy w budzie no i biegła handlara z lisami pięknymi, a za nią kobieta z legitymacją w ręku, że jest z milicji. Ona uciekała, bo ten handel
lisami był zabroniony. Co się później okazało. Ta co ją goniła to złapała
tego lisa. A tamta uciekła. Ze jakiś tydzień, dwa dowiedziałam się, że to
po prostu była podpucha i milicjantka po prostu udawała.
Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~48~
Rozm. Olga Kowalska, LR
Rozm. Karolina
Kubiak, LR
-Czy jakieś słynne postacie odwiedzały bazar?
-O tak. Widziałam na bazarze Janusza Gajosa, Władysława Kowalskiego,
Emilię Krakowską i Zygmunta Hübnera – dyrektora Teatru Powszechnego, Krystynę Jandę…
Krystyna Janda,
aktorka, ur. 1952
Ona się za nas
Spotkałyśmy się na dwa dni przed moim pierwszym ślubem, w kościele.
modli,
czyli pani
Ona - biednie ubrana, wiejska, stara kobieta ze śmiesznie zadartym
Honorata [w:]
nosem (perkatym, jak potem zawsze mówiła), ja - studentka III roku
Krystyna Janda,
PWST, przerażona, że za dwa dni wyprowadzę się od rodziców i będę
Bożena Janicka,
musiała rozpocząć samodzielne życie.
“Gwiazdy mają
czerwone pazury”,
Zapytałam, dlaczego płacze. Odpowiedziała, że była dwanaście lat u
W.A.B., Warszawa
krewnych, wychowała im dzieci, teraz jest już niepotrzebna, a na wieś
1998, research
wrócić nie może, bo oddała gospodarstwo wychowankowi, który jej nie Leszek Nurzyński
chce. Słowem - nie ma gdzie się podziać.
Bez namysłu zaangażowałam ją jako gosposię i przyprowadziłam mamie
do domu. Miała nocować u moich rodziców (pod Warszawą) i dojeżdżać
codziennie rano do naszej małej, wynajętej kawalerki. Robić zakupy,
gotować, sprzątać i na noc wracać znów do rodziców.
Wszyscy patrzyli na mnie przerażeni. Wyglądała bardzo biednie, nikt nie
rozumiał, co mówi, bo mówiła najczystszą, najpiękniejszą gwarą z Tarnowskiego, a ja, dziwnie spokojna, czułam, że jest to jedna z najsłuszniejszych decyzji w moim życiu.
Z okazji wszystkich uroczystości i rocznic chciała, żebym jej kupowała
ciepłe “galoty” i wełniane pończochy, a raz w roku, na wiosnę, wiozłam
ją na bazar Różyckiego po dwie pary butów - czarne sandały i brązowe
półbuty.
Kiedyś jeździłyśmy autobusem (nie miałam samochodu). Po wejściu do
warszawskiego autobusu mówiła głośno “pochwalony”, szukała miejsca,
po czym, często zganiając jakiegoś młodego mężczyznę, sadzała mnie
- zawstydzoną, młodą, dwudziestoparoletnią - siłą, a sama (staruszka)
stawała przy mnie, głośno oznajmiając pasażerom:
- To moja pani. Jedziemy po zakupy na bazar.
I uśmiechała się radośnie do wszystkich.
Potem zaczepiała pierwszą kobietę przede mną albo za mną i pytała, czy
jest zdrowa, czy ma dzieci, do jakiego kościoła chodzi i co u nich ksiądz
mówił w niedzielę na kazaniu. Wysiadając, życzyła całemu autobusowi
szczęść Boże, a do mnie krzyczała:
- A pocekajze, a nie pędź ze tak jak kuń wyścigowy!
Na początku wstydziłam się tego wszystkiego, później nie zamieniłabym
tych podróży na nic innego.
Na bazarze zaczynał się niebywały teatr z targowaniem się, obrażaniem
na sprzedawców, udawaniem, że nam nie zależy (bo i mnie kazała w tym
uczestniczyć). Początkowo wściekła, chciałam płacić za wszystko i prawie
ze łzami w oczach syczałam do niej, że to moje pieniądze i mogę sobie z
nimi robić, co chcę. Później zrozumiałam, że to nie chodzi o pieniądze, że
ona nie potrafi inaczej i że to jej sprawia przyjemność. A dumy z utargowanycłi dwudziestu złotych nie da się z niczym porównać.
~49~
Pani Honorata na fotografii, fot. Ona się za nas modli, czyli pani Honorata [w:] Krysty­na Janda, Bożena
Janicka, “Gwiazdy mają czerwone pazury”, W.A.B., Warszawa 1998
FILM, FRAGMENT 13E
Fragment filmu „Róg Brzeskiej i Capri” z roku 1979, reżyseria Krzysztof Wojciechowski, scenariusz Leszek Płażewski
i Krzysztof Wojciechowski, zdjęcia Jacek Prosiński, mężczyzna na Bazarze Różyckiego sprzedaje abażur, Zbyszek
(Zbigniew Bartosiewicz) reklamuje tarkę do warzyw
Źródło: https://www.youtube.com/
***
~50~
Grażyna Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Ludzie krzyczeli reklamując swój towar, np. „Lep na muchy, lep na
muchy”, „Proszek DDT na robactwa”.
Piotr Łąka,
mieszkaniec
Pragi
„Tu się sprzedaje, tu się kupuje, odejdź gówniarzu, bo cię opluję”. I odszedłem, bo co miałem robić? Jak ktoś był ładnie ubrany to mówili na niego:
„O, widzę, że się ładnie ubrałeś dzisiaj, kurtka szwedka i beretka”
„Kurtka szwedka i beretka, spodnie w pasy, adidasy”
„Mów mi Bolo – to mnie wyszczupla”.
Pamiętam też taki tekst: „Na podwórzu jest kałuża, a z kałuży się wynurza
hipopotam – powiadacie? Nie, to ojciec po wypłacie”.
Flaki na Bazarze Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
~51~
Rozm.
Agnieszka
Szymanik, LR
Rozm.
Oliwia
Kalinowska, LR
Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło materiały własne autora
Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jacek Sielski; źródło Agencja Forum
~52~
„Pani L.”, mieszkaniec Pragi
Był na bazarze i swój język, ale wulgarnych słów nie będziemy tu
przecież przytaczać. Pewne rzeczy wychodziły w praniu, w samej mowie.
Ja wyrosłam na Pradze, jak ktoś tu przyjeżdżał z innej dzielnicy – słychać
było od razu, mieli kacent. Dużo tu ludzi oślepło. Tak, oślepło, bo się
ściemnia. Tu mamy taki sklep metalowy, do którego przychodzą „gruzini”. Tak mówimy na degeneratów. Biorą „białą damę”. A to spirytus z
denaturatem. Gwara praska i praski klimat mają ze sobą związek. Słownictwo rdzenne jest przecież tu po to, by nikt inny nie wiedział, o czym się
rozmawia.
Rozm. Ludmiła
Nejderowa, LR
RADIO, FRAGMENT M4
PODPIS: Gawęda Marka Nowakowskiego o języku przedmieść, Audycja z 1993 roku „Zapiski ze współczesności”,
Archiwum PR – Nr sygnatury PR ii 15838 poz. 5
Klientka
Jacek KurczePrzy bramie od strony Brzeskiej, wzdłuż ściany kamienicy czynszowej
wski, Mariusz
przylegającej do bazaru w niektóre dni tygodnia można go napotkać
Cichowski,
wozy konne, z których bezpośrednio sprzedawano płody rolne. SzczeKrzysztof Wiliński,
gólnie utkiwły mi w pamięci końskie odchody gęsto leżące na chodniku,
„Wielkie bazary
które trzeba było z uwagą omijać.
warszawskie”,
Wyd. Trio, WarszaPod ścianą tej kamienicy ustawiały się także kobiety z drobiem, miały
wa 2010, s. 61.
kury, indyki i gęsi, które trzymały w koszach wiklinowych albo w metalowych siatkach. Na skrzynkach i pudłach leżał też drób bity z zaschniętą
krwią, od których zawsze odwracałam oczy. Często kupowało się wówczas żywy drób, który biło się i skubało dopiero w domu.
Wzdłuż bram od strony Brzeskiej unosił się zawsze zapach ryb, dla mnie
szczególnie przykry był zapach śledzi z beczek, których wiele stało
dookoła zarówno na zewnątrz sklepu rybnego w murowanym pawilonie, jak i wokół budek oferujących ryby.
Michał Komar,
pisarz, krytyk,
publicysta
Najgorszy był smród. Krwi i drobiowych trzewi, bo ptaki przywożone
były żywe i zabijane na miejscu. Kury, gęsi …kaczek było mało. I błoto.
Zawsze na bazarze było błoto i ten smród.
~53~
Rozm. Iwona Pawlak, LR
Handel drobiem na Bazarze Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński; źródło
materiały własne autora
Jerzy Woropiński, fotoreporter
Straszny smród – od Brzeskiej, gdzie tamte kurczaki, i z drugiej strony,
gdzie funkcjonowały przez całą dobę jatki. Nawoływania, gdakania, smrody, ocieranie się o siebie ludzi, każdy mówiący w innym dialekcie…
Moją uwagę na bazarze skupiali przede wszystkim ludzie, ich teatr – traktowałem ten obszar jak jedną wielką scenę. Ludzie grali – te
uśmiechy, te gesty, to zabieganie o klienta. Klienci też spięci, bo złodziej,
bo z każdej strony ktoś nawołuje.
Rozm. Michał
Amieleńczuk, LR
Grażyna Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Na bazarze wszyscy się znali, pozdrawiali. Ja się nie lubię targować, ale
na bazarze zawsze można było się targować. Nie było tak, że coś miało
swoją określoną cenę, tylko cena była inna w zależności np. od tego
czy byłam stałą klientką. Jak byłam stałą klientką, to cena dla mnie była
niższa, jak kupowałam czegoś więcej, to cena też była niższa. Panie z
bazaru wiedziały, co ja kupuję, że lubię jabłka czerwone i małe, a nie
duże i zielone. Wiedziały, że np. czegoś już nie kupowałam przez trzy dni,
więc prawdopodobnie będę tego potrzebować, więc mi to oferowały.
Na jednym stoisku kupowało się sałatę, na innym cytrusy i nikt się nie
obrażał, bo wiadomo było, że np. inna pani miała lepsze owoce. To był
prawdziwy bazar.
Rozm. Agnieszka
Szymanik, LR
~54~
Andrzej
Nowakowski,
mieszkaniec
Pragi
Ale w miarę upływu czasu coś zaczynało się psuć. Raz taki pan – ziemianin, chciał kupić kurę na rosół. Podszedł do handlarki i pokazuje na
jakiegoś koguta. Patrzy się, patrzy i mówi, że ten kogut nie jest żółty,
tylko jakiś biały. A handlarka mu na to: Panie, sam Pan jesteś żółty. Jak
tam przy straganie zaczynał ktoś marudzić, to one nie miały wątpliwości,
co robić. Każda chwytała za odważnik. Tam nie można było marudzić: że
oszustwo, że waga nie taka. Ludzie ze wsi potrzebowali kupić jesionkę.
Gdzie indziej to im głupio było do sklepu wejść, a tu na zewnątrz i obsługa dobra. Przychodzi taki człowiek, mierzy tę jesionkę, wisi na nim jak na
psie frak, a sprzedawca jeden z drugim mówi, jak świetnie w niej wygląda. Biega z lustrem dookoła niego. Szybki interes, zawijali w papier i już.
On zabierał, co dali, a to, co już się w domu okazało, to było co innego.
Mówili: widziały gały, co brały. Ktoś przymierza buty i narzeka, że cisną.
To co pan nie wiesz – słyszy – że miejskie buty nie pasują do wiejskiej
nogi. Przed bazarem była taka słynna kawiarenka, ale nie pamiętam nazwy. Weszliśmy tam z kolegą, żeby kawy się napić, ciastko zjeść. Patrzymy, a na szklance ślad szminki, czerwone usta, więc mówimy kelnerce o
tym. A ona nam na to: o co Wam chodzi, to wy nie znacie tych szminek
na co dzień, wy je znacie lepiej niż my. I koniec interwencji.
~55~
Rozm. Joanna
Sopyło, LR
Wycinek z prasy; źródło Stolica nr 26, 30 czerwca 1974 s.3
~56~
Marian
Pręgowski,
kupiec
Raz przyszła para, mąż i żona. On miał może z 1,60 m wzrostu i 120 w
pasie. Dobrałem mu coś, znalazłem, żeby na niego pasowało. On mówi,
fajnie Obejrzał się, wszystko cacuszko, a ona tak popatrzyła na niego, z
jednej, z drugiej strony i mówi: „Wiesz co, ale ty w tym grubo wyglądasz”.
Uśmiechnąłem się pod nosem i tak sobie pomyślałem: „A bez tego to on
jest, kurna, Apollo?”. Po 25-u latach w handlu to jakby mnie dali na psychoanalityka, to byłbym niezły. Bo przecież z każdym człowiekiem trzeba
gadać o czym innym, trzeba kombinować. Jak przyjdzie, powiedzmy,
para, on 70 lat, ona 20 to trzeba się zastanowić czy to jest żona, czy to
jest córka, czy wnuczka. Jak walnie człowiek czasami nie tak, to można
nie sprzedać nic. Przyzwyczaiłem się do tej pracy, do pewnej swobody.
Bo bądźmy szczerzy, to jest jednak swoboda, a ciągnie to jak narkotyki,
jak papierosy, jak wódka. Bo tutaj nie ma oklepanych rzeczy, cały czas
coś się dzieje, coś świeżego. Z każdym klientem rozmawiam, do każdego
trzeba podejść inaczej, z każdym porozmawiać o czymś innym. Nie będę
czekał i dłubał w zębie, aż mi klient odejdzie. A jeżeli ktoś łyknie bazarowego bakcyla, to już tu zostanie. Raz, to jest przyzwyczajenie, a dwa,
ja sobie nie wyobrażam, żebym gdziekolwiek indziej pracował. Poza tym
ci, co przetrwali, zostali, to my wszyscy się znamy. Tu człowiek więcej
spędza czasu niż w rodzinie.
Pan Zdzierski,
kupiec
Rozm.
Przyszła do nas kiedyś taka pani zakonnica po buciki, a na drugi dzień
Olga
Kowalska,
LR
niespodziewanie przyszło z pięć kolejnych i wszystkie chciały takie same
buciki. Tak im się spodobały. I strasznie to dziwne było, te pięć zakonnic, bo jest taki przesąd, że z zakonnicą się tragu nie dobija, bo potem
handel słaby. A akurat szczęście nam przyniosła, bo gorzej wcale się nie
zrobiło, a może nawet lepiej.
Pewnie pani widziała, że na bazarze jest dużo sukni ślubnych. W ogóle
wszystko do ślubu da się tu kupić – dodatki, torebki, suknie, no i nasze
bucicki. To zawsze mnie trochę bawiło, jak ta młoda, co przyjeżdża z tymi
wszystkimi matkami i ciotkami, ma najmniej z nich wszystkich do powiedzenia. Dosłownie nie zdąży jeszcze bucika założyć, a one już wiedzą,
że pije i uwiera. Albo przychodzi taka młoda i mówi – „Ach, ja to bym
chciała bucik z odkrytymi palcami”. Ale przecież ciagle się słyszy, że palec
młoda musi mieć przykryty, bo inaczej szczęście ucieka. Innym razem
przyjdzie taka, co by chciała tylko obcas na dwanaście centymentrów
wysoki. I zawsze ich pytam – jak ty dziewczyno całą noc w tych butach
wytrzymasz? Same nie wiedzą, ale jak któraś gorliwa, to dwie pary sobie
kupi – i wysoką i niską.
Na parze młodej zawsze lepiej się zarabiało, niż na babci-starowince.
Człowiek chce chociaż siedem złotych zarobić, o ona jeszcze ze dwa
chce mi urwać. Niemniej, prawda jest taka, że klientem, który króluje
na bazarze od dawna jest babcia- moherowy beret. Nie wolno takiej
babci podpaść, bo to jest klientka na lata. Teraz babcie dłużej żyją, bo
nie palą, bo nie piją, bo nie biorą narkotyków i nawet zdrowo się odżywiają. Przychodzi taka czasem, zdrowo po osiemdziesiątce i bez laski
chodzi. One właśnie się targują, ale w sumie dają nam przetrwać. Kiedyś
przyszła nawet dziewięćdziesięciosiedmioletnia i nie mogłem uwierzyć,
bo czółenka na naprawdę sporawym obcasiku sobie kupiła i elegancko
w nich sobie tuptała.
Czasem tylko krew się we mnie burzy, jak przychodzą tu takie babcie po
trzydziestu latach nieobecności i mówią, że strasznie się tu pozmieniało.
~57~
Rozm.
Joanna
Wilczewska,
Renata Sudoł, LR
To ja im czasem odpowiem, że one przez te trzydzieści lat też na pewno
na twarzach nie wypiękniały. Bo tego miejsca bronić trzeba. Może i żyć
się tu nie da, ale umrzeć też niełatwo.
***
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stowarzyszenie
KBZ
Rozm.
Bazar działał od samego rana, bo chociaż bramy otwierano oficjalnie o
Marcin
Komar,
LR
6-tej, to już o 4-tej przyjeżdżali hurtownicy, sprzedawali towar hurtowo i
już o 6-ej wyjeżdżali. Przyjeżdżali z całej Polski. Bramy bazaru zamykali o
19-tej. Jak zaczynali to robić to zaraz ustawiały się pod nimi kolejki, bo tu
jeszcze każdy chciał wejść i ci, co zamykali, to zawsze parę złotych dostali, żeby jeszcze kogoś wpuścić. Kupcy stąd przed 20-tą, 21-wszą to nigdy
nie wychodzili. Po 19-tej handel przenosił się na ulice i trwał co najmniej
do 22, 23-ej. Pełno było takich, co kupowali tanio towar od tych, co nie
zdążyli sprzedać go na bazarze i rano odsprzedawali go dalej z zyskiem.
Każdy zarabiał, więc i ja chciałem spróbować.
Grażyna
Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Gra polegała na tym, że były trzy karty i pod każdą z nich jakiś obrazek,
oni te trzy karty mieszali, a potem trzeba było zgadnąć, gdzie jest dany
obrazek. Na początku dawali wygrać dwa-trzy razy, ale potem traciło się
wszystkie pieniądze. Nie było się sensu awanturować. Widziałam kiedyś,
jak taki jeden awanturował się, chciał, żeby mu pieniądze zwrócili, to
go w pewnym momencie pchnęli nożem w brzuch. To było niewyobrażalne, ja rozumiem – uderzyć, postraszyć, ale to było straszne. Zanim
przyjechała policja, to już ich nie było. Policja pytała, czy ktoś coś widział,
ale nikt nic nie widział. Kupcy mówili, że akurat na chwilę gdzieś poszli,
ja powiedziałam, że byłam akurat gdzie indziej. Może i bym coś powiedziała, ale wiedziałam, że jak nadam, to następnego dnia ja będę mieć
nóż w brzuchu. Przecież nie jestem samobójcą.
Prof. Bronisław
Wieczorkiewicz
(19041974), polski
językoznawca
i polonista,
badacz gwar
środowiskowych,
zwłaszcza gwary
warszawskiej,
profesor
Uniwersytetu
Warszawskiego
Właściciel mikrokasyna gry w „trzy karty”, „para – nie para”, „lusterka” itp.
głosem zdartym od ciągłego nawoływania usiłuje rozpalić w otaczających go gapiach namiętność do hazardu…
TRZY KARTY
(sł.: Jerzy Sułkowski, muz.: Władysław Słowiński)
Sukno raz!
Karty w tas!
Cały szpas:
Gdzie jest as?
Raz, dwa, trzy,
Raz, dwa, trzy!
Jeszcze raz…
Gdzie jest as?
Kto zauważy?
Za dychę – dubel!
Za stówę – rubel!
Zaobserwować!
Zaobligować!
Zainkasować!
Kto zauważy?
Jeszcze go raz!
Odszukać – gdzie jest as?
Nic się nie zrażać!
~58~
Rozm.
Agnieszka
Szymanik, LR
Warszawskie
ballady
podwrókowe,
PIW, Warszawa
1971, s.400
Lepiej uważać!
Powtórzyć kazać!
Karty w tas!
Cały szpas:
Gdzie jest as?
Raz, dwa, trzy,
Raz, dwa, trzy!
Jeszcze raz…
Gdzie jest as?
„Tadek”
Rozm. Piotr
Pamiętam, chodził sobie kiedyś taki facet. Przyjechał kupić traktor.
Kulesza,
Niebieski
Pojechał do Ursusa i zabrakło mu pieniędzy. Przyjechał na bazar i w
syfon, rozdział
benkla zaczął grać. Opieprzyli go do cna. Ten facet zgłupiał i chodził dwa
Ferajna, str. 13
tygodnie po bazarze, bo bał się do domu jechać. Ludzie z litości dawali
mu kanapkę, to ogórka. Musiał mieć jakąś silną kobitkę, że bał się jechać.
Boże, żal mi go było. No, ale jak chciał grać, to grał. Przeciez wiadomo,
że tam nikt nie wygra. Musiał przegrać! A nawet jakby wygrał, to i tak
nie wyjdzie. Nie ma takiej możliwości, bo jest okrążony jak w getcie. Do
bramy z forsą nie dojdzie.
Zbigniew Miller,
lekarz
Jedna z naszych koleżanek – pielęgniarka, taka, która przyszła dopiero do szpitala na staż dała się skusić, bo tak łatwo wygrać, bo jak się
patrzy, to 99% jak ktoś jest bystry to tę kartę w sposób właściwy zaobserwuje. Naiwna, tak to trzeba ocenić, skusiła się na to i oczywiście
pierwsze pieniądze wygrała. Jak człowiek wygra, to żyłka hazardu się
budzi. Umoczyła wszystko to, co miała ze sobą. Jeden z księży podwarszawskich parafii przegrał teczkę pieniędzy, które były przeznaczone,
nie wiem, czy na dzwonnicę czy na coś. W każdym razie, chciał powiększyć kapitał, bo tak łatwo to idzie. Osoba duchowna, myślała, żę
zbożny cel i Duch Święty spojrzy z łaskawością, a tu teczka pieniędzy
poszła!
Rozm. Kazimierz
Kmiecik, LR
Pan Janusz,
mieszkaniec
Pragi
Przyjechała z prowincji, z Grójca, spod Warszawy. No wiesz, zahaczała się
po budach, łaziła to tu, to tam. Zobaczyła, że grają to zaczęła grać. Ładna
dupa. Zobaczyli, że sama przyszła, że pieniądze jakieś ma, że nie stąd,
coś tam ją zagadali. Myślała, że chwyciła byka za rogi, a oni ją ogołocili
z całej gotówki. Chciała się odgywać, ale nie miała za co. Bo co miała
w domu powiedzieć, że ją okradli? To jej benklarze mówią: „Niech pani
postawi obrączkę. Jak pani wygra, to wszystkie pieniądze oddajemy”.
Pierścionek to wtedy była pensja albo nawet dwie. No to ona postawiła.
Oczywiście przegrała i w płacz, w histerię. Nikt nie był wzruszony, bo to
rzezimieszki. Wzięli ją na melinę przy Brzeskiej i we trzech wzięli. Jeden
po drugim na nią wchodził. Nawet nie robiła przeciwwskazań. Oddali jej
wszystko. Na następny dzień znajomi opowiadali, ci, co brali udział.
Rozm. Karina
Węgiełek, LR
Pan Franciszek,
kupiec
Raz facet przyjechał córce kupić suknię ślubną, czy materiał na suknie,
bo wtedy się szyło. Pół dnia chodził po bazarze. Alejki ciasne, ale i dziewczyna się nie mogła zdecydować. Chodzili w tę i we wtą. A benklarze
grali w „trzy karty”. Wołali za nim, żeby zagrał. Bo było widać, że z kasą
facet. Garnitur markowy, buty wypastowane na błysk, z innego świata.
Początkowo udawał, że nie słyszy, nie widzi, że grają, ale później, gdy
dziewczyna już wybrała ojciec poszedł po pieniądze. Po drodze diabeł
durnia skusił. Raz postawił. Rach, ciach, wygrał tysiąc złotych. Zaraz
stawka kilka razy taka. Wygrał. Potem jeszcze większa. Benlarze poży-
Rozm. Marek
Szymaniak, LR
~59~
czają między sobą zdenerwowani. Facet już myślał, że jeszcze zarobi na
Różycu, ale dupa. Postawił i przegrał. Chciał grać dalej, ale ktoś w alejce
krzyknął, że milicja. Grajki myk i w trzy sekundy zwinęli kram. Jeden wziął matę, drugi skrzynkę, trzeci pieniądze i każdy w inną stronę. Rozpłynęli się. Facet został sam. Tłum się odsunął, choć wszyscy patrzyli co zrobi,
a ten stał jak wryty. Pobladł, czoło mokre, bo czerwiec. Powietrze gorące,
stoi w miejscu i duchota. Tak przełknął ślinę i spojrzał na mnie, że do dziś
pamiętam to błagalne spojrzenie. Ten proszący o pomoc wzrok. A może
wzrok wstydu i poniżenia, jakiego doznał w nie jego świecie. W swoim
był panem, a tu śmieciem, frajerem. Tak dał się zrobić. Przegrał wszystko,
nawet zegarek i na bilet do domu musieli ze łzami w oczach pożyczać.
Córka wybłagała u tych, co suknie chciała kupić. Obiecała, że odda. Nie
wiem czy oddała.
sł.:Henryk Rejmer
muz.: Andrzej
Zarzycki
Benkiel na Różycu
Na Różycu z lewej strony
Stoi grupka nawiedzonych.
Patrzą na grę w trzy lusterka,
Jeden stawia, reszta zerka.
Wszyscy zwarci, czujni, spięci.
Szczerzą zęby w niebo wzięci.
Ref.: Wyluzuj koleś, odpuść sobie,
Bo już ci się lasuje w głowie.
Tu ferajna z leszczy żyje
I od rana piwko pije.
Tu fetniaków cała kupa,
Tylko czeka na przygłupa.
Wygrał bańkę, cztery przegrał,
Teraz chciałby się odegrać.
Trzech go ciągnie, dają rady.
Śmiechu kupa, chłopek blady.
Tak mu dobrze doradzali,
Aż go do cna oskubali.
Tu się rzeźbi, tu się kręci,
Tu nie może się poszczęścić.
Spadaj koleś do Chamowa,
Bo tu gra jest koronkowa.
Chyba diabeł cię podkusił,
I dlatego przegrać musiał.
Facet pobladł, drży ze strachu,
Bo narobił se obchachu.
W taki sposób moi drodzy
Chytry zawsze sobie szkodzi.
Bo na Pradze krótka mowa,
Prosta, zwięzła i stylowa.
***
~60~
Grażyna
Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Była raz taka sytuacja, że policja złapała złodziei na gorącym uczynku,
bo przy szpitalu się na nich zasadzili i widzieli jak tamci okradają samochód i od razu ich złapali. I wsadzili ich do więzienia, ale oni następnego
dnia wyszli. Dlatego że prokurator uznał, że nie ma wystarczających
dowodów winy, albo że mała społeczna szkodliwość czynu… Więc na
bazarze się mówiło, że nic się nigdy nie widziało, bo nawet jakby takich
zaaresztowali, to oni następnego dnia by wyszli.
Rozm.
Agnieszka
Szymanik, LR
Czesław
Soszyński,
kupiec
Było dwóch dozorców i pies. Kiedyś pod koniec 78 roku bandziory w
nocy przyszli. Dozorcy zaczęli interweniować i zabili. Ciało znaleziono w
budce na środku bazaru.
Rozm.
Renata Fabiańska,
LR
Jacek
Kurczewski,
socjolog
Ci dozorcy nakryli trzech włamywaczy i próbując ich zatrzymać, wdali
się z nimi w bójkę. Włamywacze zabili dozorców i zaczęli uciekać. W tym
czasie któryś z okolicznych mieszkańców, obserwujący całe zdarzenie
z okna swego mieszkania, zawiadomił milicję. Jednego ze sprawców
udało się ująć podczas przekraczania granicy z Czecho słowacją, pozostali dwaj zostali schwytani dopiero poza granicami Polski, po tym, jak
dokonali kolejnych przestępstwa na terytorium naszego południowego
sąsiada.
Jacek Kurczewski,
Mariusz
Cichowski,
Krzysztof Wiliński,
„Wielkie bazary
warszawskie”,
Wyd. Trio,
Warszawa 2010,
s. 140.
„Pan L.”, kupiec
Złodzieje na bazarze to co innego – to byli bardzo dobrzy rzemieślnicy,
bo wzięli i krzywdy nie robili. Pilnowali, by ludzi nikt inny nie okradał. Co
Pani jeszcze powiedzieć? Bo za dużo nie wolno. Ja Pani coś powiem. Pani
to opublikuje i będą nieprzyjemności. Niech Pani lepiej weźmie jeszcze
sobie czekoladkę.
Rozm. Ludmiła
Nejderowa, LR
Grażyna
Dylewska,
ur. 1953 r., kupiec
Przy bazarze było dużo melin, w których sprzedawano alkohol. W domu,
w którym mieszkałam – naprzeciwko bazaru – były trzy To działało lepiej
niż teraz sklepy z alkoholami, bo zawsze ktoś w bramie stał, więc można było przyjechać w każdej chwili i zawsze była jakaś melina czynna.
Najwięcej ludzi przychodziło, kiedy ogłaszano prohibicję – np. 1 maja,
albo 22 lipca. Policja była skorumpowana – dzielnicowy z komendy na
Cyryla (mówiło się na policjantów Cyryl i Metody) przyjeżdżał na bazar i
spotykał się z takim jednym, który mu dawał w łapę. On wcześniej zebrał
haracz od wszystkich kupców i tak to się odbywało. Czasami robili kontrole, ale ci najważniejsi na bazarze wiedzieli o tym z góry – wiedzieli, że
czasem trzeba kogoś wystawić, żeby ten wpadł, bo musieli kogoś zgarnąć. Ale nigdy nie wpadali ci najważniejsi. Od bazaru aż na komendę
policji prowadził sznurek, co jakiś czas stał człowiek z bazaru i to działało
lepiej niż telefony komórkowe. Jeśli ktoś z policji szykował się do akcji
na bazarze, to ludzie z bazaru od razu o tym wiedzieli – dzięki temu
sznureczkowi. I szybko się zwijali.
Ten dzielnicowy komendy na Cyryla, to został potem rozliczony. Były
plotki, że się powiesił na komendzie. Nie wiem czy to było wtedy, kiedy
już mu postawili zarzuty. Czyli kiedy już było wiadomo, że trafi do
więzienia na długie lata.
Rozm.
Agnieszka
Szymanik, LR
Marian
Pręgowski,
kupiec
A tym niektórym łapówkarzom to ja bym za przeproszeniem uciął ręce,
bo to jest nie tak, jak być powinno. Tak samo ja złodziejowi bym uciął
ucho, żeby było widać, że złodziej. Ostatecznie małżowina nikomu nie
jest potrzebna.
~61~
Rozm.
Joanna
Wilczewska,
Renata Sudoł, LR
Andrzej
Nowakowski,
mieszkaniec
Pragi
Rozm.
Był taki jeden co nosił obraz Ostatniej Wieczerzy, a wiadomo, że handJoanna
Sopyło,
LR
lował dolarami. Dzięki temu wszyscy wiedzieli, czym handlował. Chodził
też niewidomy po Bazarze i sprzedawał okładki na dokumenty. Niewidomy był, to go nikt nie sprawdzał, nikt go nie przeszukiwał, więc przy
tych nalotach wszyscy cinkciarze koło niego się przesuwali i jemu te
dolary do kieszeni wpychali, bo wiedzieli, że jego nie sprawdzą.
Pan Zdzisław,
cinkciarz
A ja w 1973 wyszedłem z wojska i zostałem cinkciarzem. Na tramwaje
nie wróciłem. W dupie mi się trochę poprzewracało, bo świata niby żem
liznął, dolara w kieszeni miętoliłem. Żałowałem trochę tej marynarki
wojennej. Belkę miałem na gajerze, a jakbym admirała dostał! No nic.
Na bazarze też wielki świat: kręcili się ci z ambasad, partyjni, Niemce i
Ruskie. Z kapcakami robiliśmy trochę interesy. Na czym? No, myśmy im
byle gówno, a oni za to rublami płacili? To samo z Niemiaszkami. O, ci to
mieli pierdolca z tym krasnalami, co se po ogrodach lubieli poustawiać.
Nadal lubieją? Wesoły naród, że mu się takie gówno podoba. To myśmy
im wciskali, że to unikatowe wzornictwo, Enzelstücke niby, że to, taka
okazja się nie powtórzy. I szły marki do nas. Złote czasy.
A wtedy to ja chodziłem ubrany, wypucowany na glans. Camele jarałem,
Malborki. Sygnet! Sygnet kurwa, nosiłem, gówniaż dwudziestoparoletni! Lord po prostu, walutowy bosman. Panny oczy za mna gubiły, a ja?
Wiadomo, w każdym porcie… Ale na dziwki nigdy, na dziwki nie!
I w najlepszym czasie zostałem prawie kaleką! Ja tam nie wiem, czy fatum pierdolone jest, czy go nie ma, ale czasem ten świat to o kant dupy,
człowiekowi na złość i utrapienie. Było tak, że dogadałem się z klientem
za dwa tysiące dolarów. Grubsza rzecz, gość z tak zwanej góry. Lato było,
gorąc jak skurwysyn, tak, że ani marynarki ani nic. To powtykałem tę
forsę, a to w kieszenie, a to w gacie, tu i tam. Gdzie się dało, a sporo tego
było. Kręcę się więc z całym tym kramem po Kijowskiej, a gnoja nie ma,
Wtem zewsząd, z powietrza, wszędzie mendy! Blokują bramy i wyloty ulic, regularna obława. Poleciałem na bazar, bo wymyśliłem, że po
dachach spierdolę. Dobrze szło, ale gira mi się omskła na blsze falistej.
Omszałe gówno było, czy jak? Poleciałem na ryj. Z niewysoka, ale prosto
na papę. I o, za jednym zamachem, kurwa, siedem zębów poszło…no,
nie ma.
Marta Fiszer, LR
Teraz pan Zdzisław demonstracyjnie się rozdziawia i wyjąwszy sztuczną
szczękę, demonstruje ubytki. Mówi, że przez te zęby to miał ogólnie
w życiu przesrane, bo prawie wrósł w dentystyczny fotel, ale przede
wszystkim sfera uczuciowa zanikła, bo każda dziewczyna wytrzymywała
z nim do czasu, gdy się uśmiechnął.
Pan Zdzisław,
cinkciarz
Kolanem jeszcze pierdolnąłem w bruk. Coś tam pękło czy puściło, nie
wiem, ale od tamtej pory girę bardziej ciągam niż nią chodzę. Świat mi
się wtedy skończył. Próbowałem z robotą: a to na myjni, jakaś mechanika, a to klucze dorabiałem. Ale gdzie tam było do Midasa! No, chlałem
jak wszyscy, jak im się życie pod nogami rozpierdoli. Teraz mam rentę, to
nie bardzo jest za co. A tak się kręcę, czasem coś komuś naprawię, brykę
zatrzaśniętą otworzę, siostrze w maszynach do szycia dłubię, bo zakład
ma. Bazar dał, bazar zabrał. Też prawie go rozebrali. Czasem pójdę, pogadamy, flaszkę zrobimy z kolegami. Ale to tak, jakbyśmy na cmentarzu
pili.
***
~62~
Rozm. Marta
Fiszer, LR
Rozm. Marta
Fiszer, LR
Andrzej
Nowakowski,
mieszkaniec
Pragi
Widziałem raz nalot. Panowała powszechna opinia, że na rynku nie ma
cytryn i pomarańczy, bo kupcy z bazaru nimi handlują, szmuglują i żeby
to ukrócić, zrobili nalot na budki z warzywami. Przyjechali milicjanci. Na
Brzeskiej się zatrzymali i jak gdzie zobaczyli cytryny czy pomarańcze, to
konfiskowali. To się nazywało, że oni potem to do domu dziecka oddadzą, ale sam widziałem, jak jeden przyniósł taką paletę i każdy łapał
pomarańcze i wsadzał do kieszeni. Kradli jak mogli.
Marian
Pręgowski,
kupiec
Przymykano oczy, dlatego bazar istniał. Co roku go zamykano, ale
przeżył. W końcu ciężkie pieniądze szły przez niego. Nie zabija się kury,
która znosi złote jaja. Jak kura znosi złote jaja, to trzeba ją głaskać,
czasami dać klapsa, ale broń Boże uszkodzić, musi być zdrowa.
Rozm.
Joanna
Wilczewska,
Renata Sudoł, LR
Sergiusz
Grudkowski,
malarz
To był bazar nieporównywalny w skali świata. Tam można było żyć i
szukać ratunku. Władze polskie chciały zlikwidować bazar, ale milicja
polska na Cyryla i Metodego nie. Bo tam było skupisko złodziei. Milicja
miała ich wszystkich w jednym miejscu. Kiedy urzędowałem na ulicy
Floriańskiej jako pełnomocnik rządu ds. hodowli buraka cukrowego
(rok 1978. K.M.), złodziej wszedł do gabinetu. Mnie nie było, sekretarka
gdzieś się zawieruszyła. On wziął mój płaszcz, ubrał się i wyszedł. Poszedłem do komisariatu na Cyryla i Metodego i powiadam, że ukradli
mi palto. „No to my może damy sygnał, wyślemy agentów, ale pana
palto to nie pępek świata”. Następnego dnia wziąłem swojego kierowcę,
zaczęliśmy szukać i dopiero na bazarze go odnaleźliśmy. Pozostawiłem
wóz z kierowcą i jeszcze jednym kolegą. Przeszedłem przez bazar raz i
drugi, no i w końcu widzę swój płaszcz. To był płaszcz lotniczy, na jednym rękawie była przypalona plama. No i ja stanąłem, patrzę: milicji
nie ma. Widzę, że złodziej stoi w grupie bandziorów. Podszedłem do
niego. Zapytałem o cenę płaszcza, a potem powiedziałem „A gdzie
kaszkiety sprzedają?”„Tam”, powiada. A ja pytam „Gdzie? To niech pan
podprowadzi”. I kiedy on mnie podprowadził do stoiska z czapkami,
to ja machnąłem ręką, kierowca z samochodu wyskoczył i myśmy go
już mieli. Zwrot, od razu za rękę i do samochodu. On oporu nie stawiał.
Zawieźliśmy go do komisariatu na Cyryla. Wchodzę z nim do tego
posterunkowego, któremu zgłosiłem kradzież. Tego złodzieja naturalnie
aresztowała milicja. Na komisariacie do mnie się zwrócili z prośbą: „Czy
pan nie ma nic przeciwko temu, że my napiszemy, że nie pan go znalazł,
ale milicja?” Ja mówię: „proszę bardzo”. Położyli płaszcz na posterunku i
zapytali, czy rozpoznaję swój płaszcz. Ja mówię, że tak. A oni na to: „Tak?
A ile guzików ma pana płaszcz?” Głupie pytanie. Ten złodziej miał jeszcze
rozprawę o skradzioną maszynę do pisania. A kiedy był za to w komisariacie, milicja nie zwracała na niego uwagi, no to skradł im drugą maszynę
i wyszedł. Potem była rozprawa sądowa na Lesznie, a ja siedziałem jako
świadek. Zacząłem szkicować karykaturę tego człowieka. No i wtedy on
wstał z ławy i mówi: „Panie sędzio, on mnie rysuje”. W czasie rozprawy
powiedzieli: „Nie wolno malować oskarżonego. Jak pan będzie go malował, to my pana posadzimy”.
Rozm.
Katarzyna
Michałowska, LR
Zenon Jędra,
kupiec, prezes
Stoawrzyszenia
KPR
Rozm.
Jako mały dzieciak chciałem być księdzem. Zakładałem długie sukienMarcin
Komar,
LR
ki mojej matki, stawałem na stołku i odprawiałem mszę. Jak jeździłem
do babci, a ona wynajmowała pokoik na naukę religii. Jak pojechałem
do niej w czasie roku szkolnego, to ksiądz często do niej po lekcjach
zachodził i mnie się to tak podobało. I dlatego te msze odprawiałem w
sukienkach mamy. Potem chciałem być żołnierzem. W rodzinie było kilka
osób zawiązanych z wojskiem. Miałem brata ciotecznego, który został
~63~
Rozm.
Joanna Sopyło, LR
zawodowym żołnierzem. Raz jak przyjechał na przepustkę, to założyłem
jego mundur i wyszedłem na miasto. Miałem z czternaście, piętnaście
lat. Dobrze, że mnie milicja nie zatrzymała. W końcu jak poszedłem do
wojska, to miałem już tam zostać. Ale, że służyłem w Szczecinie i rodzice nie chcieli bym był tak daleko, bo mnie jednego mają, to w końcu
nie zostałem. Wyszedłem z wojska w 1973 roku, wróciłem do domu i
przez przypadek znalazłem się w naszej kochanej milicji. Ojciec miał
kolegę sąsiada, który był dzielnicowym w Radości i to on mnie namówił.
Ja wcześniej byłem karany za wypadek samochodowy, dostałem rok
w zawieszeniu na dwa, więc myślałem, że mnie nie przyjmą. Zresztą mówiłem mu, że to nie dla mnie, ale i rodzice mnie przekonywali
i pieniądze zapowiadały się nie najgorsze. No i ten sąsiad ciągle mi
powtarzał, żebym złożył te papiery i w końcu je złożyłem, myśląc, że
mnie odrzucą. A oni nie wzięli tego w ogóle pod uwagę i mnie przyjęli.
Później dowiedziałem się, że ten sąsiad za to, że mnie wprowadził to
jakąś premię dostał, że tak wynagradzali tych, którzy kogoś tam przysłali.
Zostałem przyjęty i na początku miałem iść do ZOMO, ale nie chciałem i
po miesiącu skierowali mnie na szkółkę. Na szkółce byłem w Warszawie i
jak ją skończyłem, to skierowali mnie do komendy stołecznej, do pogotowia milicji. To była praca interwencyjna, tak jak pogotowie ratunkowe.
Wszystkie interwencje w mieście załatwiało pogotowie – bójki, awantury. Raz to nawet do obecnej, a wtedy jeszcze przyszłej żony przyjechałem na interwencję. Potem, jak już byliśmy razem, po 1979 roku,
to teściowa mnie poznała i miała trochę zastrzeżeń do zięcia milicjanta.
Zresztą nie tylko ona. Wszyscy mieli i nie było to dla mnie zaskoczeniem.
Milicja nie była wtedy organem lubianym, więc co się dziwić? Wtedy takie czasy były, że niczym dobrym się ta milicja nie wykazywała tylko złym.
W szczególności to ZOMO psuło wszystko. Starzy zawodowcy to trochę
inaczej myśleli. Nikt z nich nie strzelał by do ludzi. Znałem ich, znałem
ich poglądy, wiedzieliśmy, że jakby co, to my nawet palcem nie kiwniemy. A ZOMO było ustawione inaczej. To byli młodzi ludzie, w szkółkach
im głupot do głowy nakładli. Zresztą przychodzili tam tylko po to, żeby
się wyżyć i czasami trzeba było ich wręcz powstrzymywać, bo to byli
zwyczajni bandyci.
Jerzy
Woropiński,
fotoreporter
Ostatnie zdjęcia na bazarze wykonałem w 1975 roku. W tamtym roku
zdarzył się ten jedyny raz, kiedy chwyciłem aparat i chciałem zrobić zdjęcie z góry. Na samym środku bazaru, na skrzyżowaniu alejek, zrobiło się
jakieś zbiegowisko, coś się działo. Ludzie się nad czymś pochylali, ja tego
nie widziałem i nie wytrzymałem. Miałem nadzieję, że aparat mi powie,
co tam jest. Podniosłem go nad głowę… i reakcja była natychmiastiwa.
„Spierdalaj stąd z tym aparatem…już!” – usłyszałem koło głowy. Nie
wiem, kto to był, ale nawet mnie to wtedy nie interesowało. Uciekłem.
Może to był któryś z szefów złodziejaszków? A może raczej ktoś z bezpieki? To by tłumaczyło, dlaczego tak miło się to skończyło. Do dziś nie
wiem, co tam się działo, może to po prostu jakaś baba sprzedawała coś
atrakcyjnego? Wystarczył sam mój jeden gest. Nie chodziło, podejrzewam, o to, co chciałem sfotografować, a o to, że w ogóle spróbowałem.
To był koniec. Zrozumiałem, że już nie mam wstępu na bazar. Ostro i bez
dyskusji.
~64~
Rozm.
Michał
Amieleńczuk, LR
FILM, FRAGMENT 12 - CAŁYFILM
Cały film „Praskie pożegnania. Wielki kram” z roku 1977, scenariusz i realizacja Tadeusz Makarczyński, komentarz
Jerzy Kasprzycki, Lektor Aleksander Bardini, zdjęcia Zbigniew Karpowicz, dźwięk Halina Paszkowska, montaż Maria
Rutkowska, produkcja Wytwórnia Filmów Dokumentalnych (Warszawa)
Źródło: https://www.youtube.com/
Prawa autorskie: WFDiF
Bazar Różyckiego; lata 70te; fot. Jerzy Woropiński;
źródło materiały własne autora
~65~
Cyganie na Barzarze Różyckiego; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2380
„Kupiec”
Pani Krystyna,
lat 67
KONKURS
BRAKUJE
NAM HISTORII
MIŁOSNYCH
ZWIĄZANYCH
Z BAZAREM,
ZAKORZENIONYCH W
LATACH 70TYCH.
Rozm. Marta
Przychodziłem tu często za małolata, najpierw z kolegami, a potem
Krzyżanowska,
LR
już chodziłem za Haliną. Oj, ile ja się za nią uchodziłem. Jej ojciec
sprzedawał odzież na bazarze i ona często tam siedziała. No i tak się
zaczęło. Wspólne przesiadywanie spacery i imprezy. Wychodziłem, co
moje aż została moją żoną.
Rozm. Ludmiła
Pani Krystyna ma 67 lat, choć wcale na tyle nie wygląd. Jest niewysoka,
Najderova, LR
szczupła, ma piękne wyrazisye oczy, mówi na nie „kocie”. Dzisiaj sprzedaje koszulki i sweterki raczej dla starszych pań.
-Chce Pani historię o miłości? Ja Pani powiem jedno słowo: zdrada. Ja już
żadnemu facetowi nigy nie zaufam, oni wszyscy zdradzają. Kobieta to,
wie Pani, więcej o rodzinie myśli, dzieciach, obowiązkach, nie ma czasu,
a facet choćby nie wiem jaki dobry był – zawsze zdradza. Mi się wydaje,
że to musi zaiskrzyć. Jakaś iskra musi być. Pracowałam, sprzedawałam
artykuły spożywcze na bazarze, a on do mnie do pracy przyszedł. I tak
na mnie spojrzał za wystawą, a ja na niego i wie Pani, była jakaś iskra,
rzeczywiście, coś takiego na chwilę przeleciało. I jemu też, on mi potem o tym mówił. To było takie niebywałe coś. Ja też byłam niebrzydka,
wiedziałam, jak się stosownie ubrać, uczesać. Zrobił zakupy. Potem znów
przyszedł, po śniadanie, bo on blisko pracował. I mówi do mnie: „A Ty to
nie masz Bożenka na imię?”. Ja mówię: „Nie”. Ale tam kolejka ludzi, ja nie
mogłam z nim długo rozmawiać. A potem wychodzę z pracy, a tu „Dobry
wieczór”„Dobry wieczór”„Poznaje mnie Pani”„Poznaję”. Odwiózł mnie
do domu, no nie tak zupełnie, tylko na przystanek. Wsiadł w tramwaj
do siebie i już żeśmy się pożegnali. „A może umówiłabyś się ze mną?”
„Ja nie mam tak dużo czasu?”. I jakoś dopiero przy pierwszej niedzieli
umówiłam się z nim. Było ciepło, poszłiśmy na spacer, posiedzieliśmy na
ławce, żeśmy sobie pogadali. Tu były bulwary nad Wisłą, tu obok Zoo.
~66~
Taka była randka. Potem na obiad zaprosił mnie do siebie, mamusia tak
mi się przyglądała, Krótko żeśmy się znali, trzy miesiące. Miałam wtedy
dwadzieścia trzy lata. A ja taka skromna byłam, ani mnie przytulić, ani
pocałować. A po trzech miesiącach on do mnie mówi na balu maturalnym, bo wziął mnie na bal maturalny. A ja mu: „Słuchaj, my się znamy,
za krótko. Ani Ty mnie nie znasz, ani ja Ciebie nie znam”. A bal był ładny.
Miałam sukienkę szaro-niebieską z garsoneczką, taką skromniutką. To
już wszyscy dorośli ludzie byli, bo technikum. I pamiętam, że profesorzy
ze mną tańczyli. Orkiestra grała.
Tworzyliśmy ładną subtelną parę. Pasowaliśmy do siebie. Wszyscy nam
o tym mówili. Ojejku, a on z pracy przychodził, jechał do domu, potem
do mnie, rodzinę całą swoją zaprosił, żeby mnie zobaczyli. Gdy pierwszy
raz spotkałam jego brata, to mówi do mnie: „Ty zostaniesz żoną mojego
brata”. A ja do niego: „Tak? A skąd to możesz wiedzieć?”. Widocznie coś
już tam wtedy rodzinie powiedział…
Przyjechał do moich rodziców, nawet się dowiediał, gdzie ja mieszkam.
Ja wchodzę z pracy i tak: „Znajomy głos! A co Ty tutaj robisz?”. Dowiedział
się od kierowniczki, gdzie ja mieszkam. I tak się zaczęło. Ale moja mama
mówi: „Chyba do Ciebie to jednak taki poważniejszy mężczyzna psauje. Wisz, Krysia, to jest dla Ciebie chyba nie coś, co powinno być. Ale to
Twoja sprawa:. Nie wtracali się. No i tak się stało, że do tej pory jesteśmy.
Ślub mieliśmy tylko kościelny, bo na inny moja matura by nie pozwoliła.
Sukienkę miałam wypożyczoną tu, na Solidarności, taką długą, ze aż po
ziemi się ciągnęła, taka z koronki i z puszkiem, wtedy modne było.
Rodzice jak zobaczyli go pierwszy raz to mówią „Nie”. Choć ja powiem,
on był elegancki, taki był i nie brzydki, i w ogóle. A oni mówią: „Słuchaj,
po pierwsze pierwsze to wy się jeszcze za krótko znacie. Na razie poczekać”. Mama mówi: „No on taki wesoły jest, można go polubić, ale do ciebie to taki poważniejszy pasuje, bo ty poważna dziewczyna jesteś”. Ale
wie Pani i tak było w maju, a ja chciałam ślub wziąć na Boże Narodzenie. I
tak jeszcze pół roku przeciągnęłam.
Przechlapane życie. On ciągle myślami był ku tamtej. Wie Pani, 7 lat się
znali, a tu tylko 3 miesiace. Miał się z nią kilka razy żenić, garnitur już
miał uszyty, wszystko…A czemu się z nią nie ożenił – nie wiem, bo tego
nigdy mi nie powiedział. Więc chyba za mną nie przepadał. A mi się podobał, mimo wszystko. I się zdecydowałam. A to głupota była. Wszyscy
mi mówili, że powinnam go zostawić. Mała matura, a ja taka cierpiąca.
Rodzice mówią: „Zdecyduj się na rozwód”. Pojechali ze mną do adwokata, zapłacili.
Wracałam z pracy i zobaczyłam, że wsiada do taksówki z taką wysoką,
ładną dziewczyną. Ja wsiadłam do innej i pojechałam za nimi. Zatrzymali
się. Było buzi-buzi w taksówce. A ja stałam obok niego, tyle, że on nie
pomyślał, że ja tam mogę być. Podjechałam pod restaurację, tutaj „Stary
Niedźwiedź” się nazywała. Wychodzę, zapłaciłam, o on do mnie tak: „Co
Ty tutaj robisz?”, a ja mówię: „A Ty? Co robisz?”. Proszę Pani, wepchnął
ją, weszli, a ja sobie poszłam. I się nie zainteresował móją osobą. Powiadomiłam rano mamę swoją, spakowałam się. Jeszcze pięć minut i on
by mnie nie zastał. Przyszedł, nie dał mi tych moich rzeczy, no i my sobie
pogadali, powiedział, że spotykał się ze swoją byłą. I wie Pani, tak płakał,
tak pozamykał drzwi, że ja to wszystko bym mu przebaczyła, że to nie
prawda, że on się tylko z nią spotkał, chciał z nią tylko porozmawiać,
a ona miała ślub niedługo. I wie Pani, no odpuściłam. Poza tym nie
myślałam o sobie, tylko o dziecku, bo bez ojca być nie może. Nie miałam
do niego serca. Byłam, bo byłam, prałam, gotowałam, sprzątałam, ale
serca do niego nie miałam. Byłam w poważnym stanie: czwarty miesiąć,
~67~
już widać. Poszłam do pracy, wróciłam – sąsiadka do mnie wyszła ja u
niej posiedziałam. Mąż jej wrócił, a ona do niego: „To jest pana Jurka
bratowa. Jej mąż jest w mieszkaniu z inną kobietą”. Powiedziała mi, żę
wyjeżdżał gdzieś około godziny 16:00 z taką czarną dziewczyną, wysoką,
szczupłą. Od razu pomyślałam, że to ona. A chodził z nią długo, 7 lat,
ale ożenił się nie z nią, tylko ze mną. Nic. Chciałam się rozejść. Miałam
rodzinę, matkę swoją jeszcze… Mało, ja tam nie weszłam, ja mu się nie
pokazałam. Ta sąsiadka nie mogła wytrzymać, mówi: „No niech się Pani
pokaże!”
Rozmawiałam z nim później o tym. Powiedział, że to nie prawda, że ona
wychodziła za mąż, że chodziło o jakieś zaproszenia, coś, i zaprosił ją do
domu. A ja nie rozumiem, co nie było jakieś ławki, miejsca czy coś? Czy
nawet parę kroków ulicą przejść… A oni nie, sam na sam. I długo tam
siedzieli, od 16:00 do 20:00.
Raz podsłuchałam taką rozmowę. Wchodzę do teściowej, miała otwarte
drzwi i słyszę – oni głośno rozmawiają. A teściowa to chyba czuła, żo za
mną nie przepada. I mówi do niego: „Miałeś Halinkę – trzeba było mieć
Halinkę”. Tyle, że wcześniej nie podsłuchałam o czym rozmawiali, tylko
ostatni moment: „Miałeś Halinkę – trzeba było mieć Halinkę”. I stąd wiem,
że miała na imię Halinka. A z teściową nie miałam żadnego kontaktu.
I wie Pani, potem cały czas przypominał mi się ten widok, jak oni siedzieli i się całowali w tej taksówce. Jak on z nią wszedł, jak on mnie potraktował. Tak jakbym jego żoną nie była. Wszedł z nią, prawda? Zamiast
się ciężarną kobietą zainteresować, że ja się mogłam zdenerwować,
mogłam na przykład upaść na ulicy, poronienia dostać czy coś.
Ja mężczyznom do tej pory nie ufam i nie będę ufać. Chyba, że syn. On
jest inny człowiek, taki poważniejszy jest. Raczej podobny do mnie, ma
mój charakter. Pilny, obowiązkowy, czysty bardzo. Gdyby coś brudnego zobaczył – to koniec. Kiedyśmy tak sobie rozmawiali, a on do mnie:
„Mama, wiesz? Ja dla swojej żony to chcę być dobrym mężem”. On się
jeszcze nie ożenił. :No jak to dobrze! Cieszę się!”. A kiedyś, jak już się dowiedział o wszystkim, tak do mnie mówi: „Mama, wiesz, coś Ci powiem.
Poniżasz się. Nie poniżaj się. Nie wspominaj w ogóle o tym”. Ale wie Pani,
to się pamięta. Bo gdybym ją zobaczyła na ulicy – to nie wiem. Góra z
górą się nigdy nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem tak.
W tej chwili jesteśmy razem. (Po chwili cicho) Bo ja się wstydziłam rozwodu. I tak jesteśmy całe życie, a on teraz chory, po udarze. Ale ja po
prostu nie ma serca do tego człowieka.
Ale wie Pani, on ciagle gdzieś wychodził: a to do pracy, a to na myjkę, a
to samochód się popsuł. Ciągle się zagadywał. Ona wyszła za mąż, ale
mieszkała niedaleko bloku jego matki i on zawsze matkę o nią wypytywał. Dlatego ja się nie dziwię ludzion, którzy się rozchodzą, bo zasze
tam coś takiego było albo jest. Poza tym byłam wierząca, dlatego nie
brałam tego rozwodu. Przebaczyłam. Bo moja siostra to nie przebaczyła.
A dzisiaj są wolne związki i to chyba lepsze jest. Później nie ma podziału
majątku, kłótni, a dziecko jak będzie – to będzie. Ale wie Pani, to takie
bez Boga jest.
~68~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2364
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2375
~69~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2371
~70~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2378
~71~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2372
~72~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2377
~73~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2365
~74~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2376
~75~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2362
~76~
Pan i jego pies; 1977; fot. Tadeusz Rolke; źródło Agencja Gazeta 2373
~77~
KONIEC
~78~
Informacje dodatkowe
Jerzy Foks,
publicysta
Jerzy Foks
„Dziad” rozpoczął „karierę” od handlu pyzami na bazarze. Następnie roNikoś,
Pershing,
zwoził węgiel, prowadził warsztat samochodowy, lombard, kantor, handDziad… ABC
lował złotem i udzielał pożyczek na wysoki procent. Kilkakrotnie areszprzestępczości
towany szybko wychodził na wolność legitymując się zaświadczeniami
zorganizowanej
lekarskimi o złym stanie zdrowia. Od 1990 r. obwinia się go o przemyt
w Polsce, rozdział
XVII Wołomin w
narkotyków, handel bronią i materiałami wybuchowymi, napady rabunagonii, SAMUkowe, produkcję i dystrybucję fałszywych banknotów i dokumentów,
ELSON & NORDwymuszenia, kradzieże samochodów, przywództwo w zorganizowanej
HAUS, Warszawa
grupie przestępczej, podżegania do porachunków gangsterskich.
2000, str. 127.
~79~

Similar documents

Untitled - Bazar

Untitled - Bazar przywieźli – kapustę, marchew, cebulę, kartofle. Jak wszystko wyprzedali, to wyjeżdżali. Mama przyjaźniła się z tymi chłopami i często przywoziła do domu sporo jarzyn, czasem czegoś nie sprzedali, ...

More information

Untitled - Bazar

Untitled - Bazar Znalazłem się na bazarze bo tu były pieniądze. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych czułem, że jestem na fali. Miałem 22 lata. Początkowo próbowałem handlować ciuchami. Rynek był chłonny. Miałem...

More information