pobierz - Nowy Czas

Transcription

pobierz - Nowy Czas
LONDON
2014
11/12 (209-210)
FREE
ISSN 1752-0339
Rys. Joanna Ciechanowska
Naszym wiernym
Czytelnikom,
Współpracownikom,
Reklamodawcom
radosnych świąt
Bożego Narodzenia,
duchowej odnowy
i chwili refleksji
przed wejściem
w Nowy 2015 Rok
życzy redakcja
„Nowego Czasu”
2|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
”
[email protected]
Pragniemypodziękować
wszystkimosobom,którezaangażowałysięwzbieraniepieniędzynałóżkodlanaszej
córkiKarolinki.
NiestetyKarolinkaprzegrała
walkęożycie.Odeszla23października.
Zgodniezintencją,zzebranychpieniędzyzostaniezakupionełóżkodoKlinikiImmunologiiwPomnik– Centrum
ZdrowiaDzieckawWarszawie.
DziękujemyCzytelnikom
„NowegoCzasu”
zaichdobreserca
ElaIMarIusZsłOCCy
Newsnight BBC2
Szanowny Panie Redaktorze,
dzięki uprzejmości pani barbary Orłowskiej z Fundacji Stowarzyszenia
Polskich Kombatantów zostałem zaproszony przez brytyjską telewizję
bb2 do programu Newsnight w celu
zabrania głosu na tematy dotyczące
imigracji polskiej w Wielkiej brytanii.
Program obejmował zagadnienia
związane z przemówieniem premiera
Davida Camerona, a dotyczące jego
zamiarów wystąpienia z Unii Europejskiej jako protest przeciw osiedlaniu się na Wyspach brytyjskich coraz
większej liczby cudzoziemców.
Polacy, Litwini, bułgarzy, Czesi ,
Rumuni, Węgrzy i inni przybysze –
obywatele narodów należących do
Unii Europejskiej, są ponoć szkodliwą
nas się
czyta
z am ó w p r e n um e ra t ę
konkurencją dla brytyjskiego robotnika, czemu przeciwstawiają się brytyjscy nacjonaliści. Są to zagadnienia
trudne do oceny dla brytyjskiego społeczeństwa, nieświadomego po tylu
latach od chwili zakończenia wojny,
jaka była przyczyna podziału Europy
i pozostawienia Polski za żelazną kurtyną, mimo jej wkładu w ostateczne
zwycięstwo w II wojnie światowej.
W moim wystąpieniu starałem się
podkreślić brytyjskie zobowiązania
wobec polskich emigrantów, którzy z
powodu wojennych zasług poprzedniego pokolenia nie powinni być traktowani na równi z innymi
narodowościami osiedlającymi się
masowo na Wyspach brytyjskich. Sądzę, że zostałem należycie zrozumiany.
ZbIgNIEW MIECZKOWSKI
Od redakcji: WięcejnatematwystąpieniapanaZbigniewaMieczkowskiegowprogramie„Newsnight”
orazdeklaracjiDavidaCameronana
str.10-11.
Szanowna Redakcjo,
zbliża się czas dla nas bardzo radosny, czas bożego Narodzenia. Wysyłam do Redakcji moje kolędy z
prośbą o zamieszczenie ich w Waszym poczytnym piśmie
Z poważaniem
ANNA TREMbAłOWICZ
Kolęda
(NapisanepoJałcie)
bóg się rodzi moc truchleje
Przed tyranem upodlona.
Ogień krzepnie i nie grzeje
Serca, które z bólu kona.
Prenumeratę zamówić można na dowolny adres w Wielkiej
Brytanii. Aby dokonać zamówienia należy wypełnić
formularz i odesłać go na adres wydawcy wraz z czekiem
lub postal order.
Prenumerata roczna w UK £35.00.
Czek prosimy wystawić na: Czas Publishers Ltd
n o w y cz a s
Zło co dzień się ciałem staje
Przewrotności góra rośnie
Egoizmu lud nie tai
Kłamstwo woła coraz głośniej.
Podnieś rękę boże dziecię
by się sądu Twego bali
Ci chodzący dziś po świecie
Którzy wszystko nam zabrali.
Dom nasz i majętność całą
I wszystkie wioski z miastami.
by zło ciałem się nie stało
I na wieki tu nie trwało.
Z naprawdę wielkich, posiadamy
tylko jednego wroga – czas.
Joseph Conrad
Natomiast dzieci, które zostały wywiezione w głąb Sowietów podczas II
wojny światowej przybyły do Teheranu głównie latem, a częściowo wiosną
1942 roku.
Z poważaniem
ZbigNieWS.SieMaSZko
Tego już nie wytrzymałem
Szanowny Panie Redaktorze,
nie należę do osób „wychylających
się”, a już nigdy nie brałbym pióra do
ręki, żeby napisać – nie byłem, nie
widziałem, nie słyszałem, nie czytałem, ale ja się na tym znam!!! Choć
nie jestem wielbicielem Pańskiego pisma, ale czytam je regularnie, aby nie
komentować czy krytykować w ciemno. Część zajmująca się kulturą jest
na przyzwoitym literackim poziomie.
Natomiast część społeczno-polityczna
najczęściej wzbudza mój niesmak,
a „krucjaty” typu: Fawley Court,
Ognisko Polskie, aktualnie POSK, to
już czysty magiel! Nie zabierałem dotychczas głosu, bowiem nie mam zamiaru nikogo bronić, ale boli mnie,
że najlepszy dorobek polskiej powojennej emigracji POSK, jest tak bardzo atakowany na łamach Pańskiej
gazety! Wszystkich moich gości z kraju, i z zagranicy, prowadzę
do POSK-u, aby chwalić się instytucją, w której murach mamy własny
teatr, bibliotekę, sale wystawową,
księgarnię, elegancką restaurację z
wybornym jedzeniem, POSKlub z
dobrym, tanim jedzeniem, Jazz Cafe, w której występują znani muzycy
jazzowi z całego świata i który jest rekomendowany i ceniony przez koneserów i prasę angielską. O tym się
jednak w Pańskiej gazecie nie pisze,
tylko karmi się czytelników plotkami,
donosami i różnego rodzaju pomówieniami, aby tylko dołożyć instytucji, która obchodzi 50-lecie, a której
nikt z Państwa nie budował i nie łożył
na jej wybudowanie i utrzymanie.
Mimo wszystko milczałem wychodząc z założenia, że to tylko kolejna
krucjata dla „ratowania” i „reformowania” emigracyjnego dorobku,
przez „szlachetnych” i „bezinteresownych” młodych gniewnych, którzy „odkryli” , że Stara Emigracja nie
ma o niczym pojęcia i tylko kradnie,
a te polskie kościoły, szkoły, kluby, zespoły folklorystyczne i sportowe, itp.,
itd., spadły z nieba lub ofiarowali
nam je Anglicy!? Pomimo tego, ciągle
milczałem. Kiedy jednak dobraliście
się Państwo do PUNO, to tego już
nie wytrzymałem i stąd ten list!
Jestem absolwentem tej uczelni!
Unikatowej w świecie Polskiej Uczelni, która przez 75 lat dawała nam,
emigrantom, możliwość studiowania
w ojczystym języku, poza granicami
kraju! I, przez 75 lat, nikt nigdy nie
dyktował studentom, z kim mają się
prawo spotkać! I nagle, „Matka Polka” zadrżała, że trzy feministy z Polski mogą zniszczyć, „solidną polską
rodzinę” jednorazowym wystąpieniem przed studentami PUNO!? Inny
„Prawdziwy Polak” nie słyszał nigdy o
jakichś Kołach Naukowych, które istnieją na wszystkich uczelniach świata,
nie tylko na PUNO. Skrzyknęli się
więc na gościnnych łamach „Nowego
Czasu”, aby pouczać i strofować Panią Rektor i Pana Ambasadora, jak
powinni się zachować!? Zapomnieli
widocznie, że nie żyją w kraiku nad
Wisłą, tylko w nowoczesnym państwie
nad Tamizą! A skoro „Nowy Czas”
jest taki gościnny dla wszystkich rzekomo opcji, więc pozwoliłem sobie na
napisanie tego listu z prośbą: przestańcie się Państwo „bawić” w lustratorów emigracji, lustratorów o
szlachetnych umysłach, otwartych sercach, czystych rękach i bezinteresownych intencjach, bowiem któregoś
dnia, jak już wszystko i wszystkich na
emigracji zlustrujecie, Wasi sfrustrowani podopieczni zechcą Was zlustrować. I wtedy może się okazać, że
prawda wygląda inaczej!
Z poważaniem
JANUSZ DąbRóWKA
Odredakcji:
SzanownyPanie,
jestnamniezmiernieprzykro,że
zmuszasięPandoczytaniapisma,
któregoPannielubi.Mamynadzieję,
żeprzynajmniejrobiPantozwłasnej,choćprzymuszonej,woli.WzasadziepowinniśmyPanalistzostawić
bezkomentarza,bonaszczęściemamywiernychczytelników,którzy
„NowyCzas”czytająregularnieibez
przymusu,isamisąwstanieznaleźć
odpowiedźnaPańskiezarzuty.Jednakzrzetelnościwobecczytelnika,
któr yweźmienaszepismodorękipo
razpierwszy,niemożemyPanazarzutówprzemilczeć.
Stareemigracyjneorganizacjeiinstytucjeratujemyibędziemyratować,
ukazującczęstoniewygodnąrzeczywistość,choćbyzewzględunaszacunek
wobectych,którzyprzeznaczaliwłasne,ciężkozarobionefunduszeoraz
63 King’s Grove, London SE15 2NA
Tel.: 0207 639 8507, [email protected], [email protected]
Historyczna skrupulatność
ReDaktoR NaCZelNy: Grzegorz Małkiewicz ([email protected]);
ReDakCJa: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist, Roman Waldca
WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena
Falcone, Włodzimierz Fenrych, Robert A. Gajdziński, Julia Hoffmann, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz,
Daniel Kowalski, Andrzej Krauze, Janusz Pierzchała, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria
Mickiewicz, Sławomir Orwat, Bartosz Rutkowski, Anna Ryland, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka
Siedlecka, Dawid Skrzypczak, Alex Sławiński, Ewa Stepan
DZiał MaRketiNgu: 0779 158 2949 [email protected]
WyDaWCa: CZAS Publishers Ltd
© nowyczas
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega
sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.
Wydanie jest współfinansowane ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych w ramach
konkursu na realizację zadania „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2014 r.”.
Szanowny Panie Redaktorze,
na str. 13 „Nowego Czasu” nr 10/208
[M. Malevski „Forgotten Heroes of
World War II” – red.] ukazało się
zdjęcie wykonane w poselstwie polskim w Teheranie pod koniec listopada 1941 roku, podczas podróży gen.
Sikorskiego do Moskwy. Widać na
nim od lewej generałów: Klimeckiego, Andersa, Sikorskiego i bohusza-Szyszkę, a przed nimi dziewczynki w
strojach krakowskich i chłopcy. Są to
dzieci rodzin polskich lub polsko-rosyjskich zamieszkałych w Teheranie
po rewolucji bolszewickiej 1917 roku.
BASI BOGOCZEK
wyrazy głębokiego współczucia
z powodu śmierci Jej Ojca
składa
Redakcja „Nowego Czasu”
i Przyjaciele
|3
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
czas na wyspie
prywatny czas na to, by nie tylko stworzyć
dla siebie Polskę poza Polską, ale by pozostawić po sobie ślad. Nie zgadzamy się i
nigdy się nie zgodzimy na trwonienie społecznego majątku przez prezesów i sekretarzy, dla których najważniejszym celem
jest dożywotni stołek i order w klapie, a
nie dobro społeczne.
Pewnie dlatego, że tak bardzo nie lubi
Pan naszego pisma, nie zauważa Pan, że
jeśli w Jazz Cafe, PUNO, Ognisku czy innych miejscach ważnych dla polskiej społeczności na Wyspach dzieją się rzeczy
godne odnotowania, piszemy o tym, pokazując je takimi, jakie są. Mamy tu już
jedno pismo, w którym rzeczywistość
przemalowuje się na pożytek prezesów,
jak patiomkinowskie wsie. Żyjemy w wolnym, demokrakycznym kraju i manipulowanie rzeczywistością dla środowiskowych
dobrych układów nas nie interesuje. I póki „Nowy Czas” będzie wychodził, nic się
w tym względzie nie zmieni, więc mamy
nadzieję, że nie będzie się Pan więcej
zmuszał do nieprzyjemnej lektury. A skoro żyjemy w „nowoczesnym państwie nad
Tamizą a nie kraiku nad Wisłą”, prawo
publicznego zabrania głosu mają zarówno
„feministy” – jak je Pan nazywa, jak i
„Matki Polki”.
A lustracja? Proszę nas nie straszyć.
Byliśmy swego czasu nie tylko zlustrowani, ale i zlinczowani. Przeżyliśmy.
Życzymy Radosnych Świąt!
Redakcja
Poproszę o repetę
Szanowna Redakcjo,
w ostatnim numerze „Nowego Czasu”,
(10/208) nieznana z osiągnięć pisarskich
ani na polu krytyki p. Anna Cabalska, podzielająca moje i redaktora tegoż pisma
przekonania o książce „Ojczyzna literatura” Reginy Wasiak-Taylor, jak też o
„dziwnym sposobie” obrony tej książki
przez ks. Bonifacego Miązka (N.Cz. nr
8/206), celnie postrzega irytujący, nie tylko ją, ochronny parasol nad byłymi agentami SB w naszym środowisku.
Prowokująco w tym kontekście brzmi nagana w pochwale: „ale sposób, w jaki to
p. Siomkajło zrobiła, poddałabym jednak
pod dyskusję”, ale dyskusji – od której nie
stronię – p. Cabalska nie podejmuje i żadnego zastrzeżenia nie wymienia. Chcąc
nie chcąc zauważa zaniedbanie dyskusji o
sposobach krytyki. Ja również (we wstępie
do IV tomu „Ekspresji”. Rocznika Stowarzyszenia Pisarzy Polskich za Granicą, s.
6) dopominam się o tę dyskusję „w kręgach kulturalnych polskiego Londynu”.
Ale czy racjonalna dyskusja w naszym
środowisku jest możliwa?
Recenzja to gatunk krytyki zdyscyplinowanej rzeczową analizą w odróżnieniu
od krytykanctwa rozpasanego laurkową
nawałnicą, urzędową propagandą, dowolnością osądów. A „sposób”: wypadkowa znamion branej „pod szkiełko”
publikacji i gustu skupionego na tym, by
„odpowiednie dać rzeczy słowo”, jest
prawem profesjonalnego krytyka. By
mogło dojść do sensu stricto wymiany
zdań, by dyskusja nie zaczynała się i nie
kończyła na prowokacji lub mowie-trawie robiącej z mózgów globalnie totalitarną marmoladę, należałoby zadbać o
kondycję emigracyjnej erystyki: ujednolicać kryteria, pojęcia – język garnących
się do krytyki, a poprzestających na krytykanctwie jej amatorów.
Dziękując p. Cabalskiej za wywołanie
do tablicy, uchylam rąbka bieżących powabów bezkrytycznej krytyki dziejącej
się wokół książki p. Wasiak. Oto kolejna
– z urzędu – gloryfikacja książki w wykonaniu ks. prof. Bonifacego Miązka (t.
XLVII, s. 162-170 „Pamiętnik Literacki”
obczyźnianego Związku Pisarzy), oto głos
dr. Adama Wiercińskiego w dyskusji nad
„Ojczyzną literaturą”:
„Kto powiedział, że R. Wasiak
Nie zadziwi świata piórem,
Tego szablą przez łeb zdzielę
Przy Kościele, tuż za murem.”
(tamże, s. 173).
Leci też trzeci odcinek (s. 85-97) banalizujacej interpretacji materiałów z archiwum
Oficyny Poetów i Malarzy – kolejna wizyta
p. Wasiak w archiwum. Jest w odcinku gadka o rabusiu archiwum, który posiadał klucze do domu śp. Bednarczyków. Nie ma
wyjaśnienia, za czyim pozwoleniem p. Wasiak przed oddaniem archiwum OPiM Uniwersytetowi Jagiellońskiemu
nachomikowała sobie materiały, którymi teraz się popisuje.
Także świeżo wydany „Pamiętnik Literacki” ZPPnO puszczony został w obieg
tajnie i tajemniczo – piracko. Po raz pierwszy ukazał się w Polsce, ale bez metrykalnego rodowodu. Obecny podwarszawski
wydawca (już nie londyński POLPRINT)
„Pamiętnika Literackiego” uchylił się od
podania adresu własnej oficyny, zapewne z
tego względu, że od przeszło stu lat prawo
do ukazywania się w Kraju właśnie tego tytułu ma kwartalnik Instytutu Badań Literackich PAN. Związek Pisarzy Polskich za
Granicą znalazł „wyjście”, wykorzystując
dwuznaczność wyrazu „wydawnictwo”: oficyna wydawnicza i ogłoszone drukiem dzieło; symuluje posiadanie samodzielnej
oficyny i drukarni. Mamy więc w Londynie
nową uzurpowaną oficynę pod nazwą Wydawnictwo Związku Pisarzy Polskich na
Obczyźnie. Czy fundatorzy „Pamiętnika
Literackiego” orientują się, co finansują?
Nie jestem osobą trunkową, ale po wychyleniu nadto wielu kielonków rozkosznego ignoranctwa mogę się nabawić nałogu i
poproszę o repetę.
Z najlepszymi intencjami
ALINA SIOMKAJłO
Nie wylewajmy dziecka z kąpielą
Szanowni Państwo,
ten, kto śledzi ruch wydawniczy w kraju
wie, że bardzo mało ukazuje się pozycji wydawniczych poświęconych emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii po II wojnie
światowej. Zdecydowanie wyprzedziła nas
mniejsza pod każdym względem emigracja
polska we Francji. Wcześnie dostrzegła te
paradoksy i tendencje śp. Krystyna Bednarczyk, współzałożycielka wraz z mężem Czesławem, Oficyny Poetów i Malarzy.
Redaktor Jerzy Giedroyc – któremu poświęcona jest ostatnia wystawa w Galerii
POSK – zawsze przyjaźnie witał nowe inicjatywy wydawnicze Bednarczyków, ale zaraz potem szybko zmieniał front, jakby
bojąc się konkurencji. W listach Giedroycia
do Miłosza (i odwrotnie) ze zgrozą przeczytać można ocenę kwartalnika „Oficyna Poetów” przez paryskiego redaktora:
„szkodliwa impreza i ci głupi Bednarczykowie całkowicie schodzą na manowce”. Miłosz mu przytakuje: „nie było dla mnie
miłe, że musiałem drukować swój tom wierszy w «Oficynie Poetów», co hamuje mnie
teraz w ataku na Bednarczyków”.
Nie mieli Bednarczykowie łatwego życia z
Jerzym Giedroyciem, który emigracji
londyńskiej nie znosił i nie cenił. A przecież
stąd właśnie początkowo płynęły główne
pióra zasilające łamy wydawanego przez
niego pisma „Kultura”. W Londynie znaleźli się najwięksi luminarze kultury, literatury polskiej i to było do końca gęste
skupisko twórców.
ciąg dalszy > 4
Wieczerza Wigilijna
dla samotnych
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Dla większości z nas jest to
szczęśliwy, pełen rodzinnego ciepła czas radości. Niestety, nie każdy
z naszych mieszkających w Londynie rodaków będzie miał okazję, by
spędzić te święta w cieple domowego ogniska. Emigracyjny los bywa
bardzo trudny i nie do każdego uśmiechnęło się tutaj szczęście.
Samotność, ubóstwo, czy nawet bezdomność sprawiły, że wielu naszych
rodaków nie będzie miało miejsca, by w spokoju i miłości świętować
radosny fakt narodzenia Jezusa w betlejemskiej stajence.
Właśnie z myślą o takich samotnych
Polakach parafia pw. Matki Boskiej
częstochowskiej i Świętego Kazimierza w
londynie organizuje Wieczerzę Wigilijną
dla samotnych w poniedziałek
22 grudnia, o godz. o godzinie 15.00,
w kościele przy Devonia Road w
Londonie, N1 8JJ.
chcielibyśmy zaprosić na nią wszystkich
tych, których zły los pozbawił możliwości
świętowania w gronie najbliższych im osób.
Szczególnie zależy nam na bezdomnych,
których tak wielu żyje na londyńskich ulicach.
o właśnie z myślą o nich organizujemy
całe przedsięwzięcie. jeżeli więc sami
jesteście samotni i chcecie do nas dołączyć,
to chętnie powitamy Was w naszym gronie.
Prosimy również o Waszą pomoc w dotarciu
do tych, którzy najbardziej potrzebują takiej
pomocy. To Wy przecież najlepiej wiecie,
kto jest samotny, nieszczęśliwy czy
bezdomny. zapraszajcie ich więc w naszym
imieniu, przekonujcie i proście, by nikt nie
był samotny w ten szczególny, radosny czas.
Samotność jest jak choroba, która potrafi
doprowadzić człowieka na skraj rozpaczy.
Pomóżcie więc nam, by informacja o naszej
Wieczerzy Wigilijnej dotarła do każdego, kto
tego potrzebuje.
Bardzo prosimy o zostawienie informacji
o tej Wieczerzy Wigilijnej we wszystkich
miejscach, w których gromadzą się Polacy.
Polskie sklepy, kluby, kościoły, restauracje –
jak wiele takich miejsc można znaleźć w
londynie? niech wszędzie tam pojawi się
odpowiednie ogłoszenie i niech będzie tam
ktoś, kto poinformuje ludzi o naszej akcji.
jeżeli chcielibyście pomóc nam swoją
pracą w przygotowaniu całej akcji, to
prosimy o kontakt mailowy, na adres:
[email protected] Tam otrzymacie
wszelkie potrzebne informacje.
Potrzebujemy wielu osób o czystych
sercach, które zechcą oddać, choć kilka
godzin ze swego życia, by służyć innym.
zapraszamy serdecznie. Dla każdego
znajdzie się u nas miejsce i każdy będzie
mile widziany.
Oczywiście potrzebujemy również innej,
materialnej pomocy. nie chodzi nam o
pieniądze, tylko o żywność, która pozwoli
nakarmić potrzebujących. Potrzebujemy
wszelakich słodyczy, łakoci i owoców, które
uzupełnią świąteczny jadłospis. Bardzo mile
widziane będą również mięsne i rybne
konserwy, o długich datach ważności.
Pozwoli nam to obdarować każdego z
naszych gości. Tego chyba nigdy nie
będziemy mieli zbyt wiele.
niech w ten świąteczny czas pokój,
miłość i miłosierdzie zapanuje nad światem i
niech nikt nie cierpi z powodu samotności.
niech okaże się, że Polak potrafi być bratem
dla drugiego Polaka, a nie tylko wilkiem.
Korzystając z okazji, pragniemy złożyć
wszystkim serdeczne świąteczne życzenia.
niech ten bożonarodzeniowy czas stanie się
dla wszystkich początkiem nowego,
lepszego życia i niech szczęście uśmiechnie
się do Was w nadchodzącym, nowym roku.
Organizatorzy
[email protected]
Dojazd autobusami nr 4, 19, 30, 38, 43,
56, 73, 341, 476. Najbliższy przystanek
trzy minuty od kościoła. Najbliższa stacja
metra — Angel (Northen Line) znajduje
się 5 min od kościoła.stacja metra Angel).
4|
11/12 (207) 2014 | nowy czas
listy do redakcji
londyńskiej nie znosił i nie cenił. A przecież stąd właśnie początkowo płynęły główne pióra zasilające łamy
„Kultury”. W Londynie znaleźli się najwięksi luminarze kultury, literatury polskiej i to było do końca gęste
skupisko twórców.
Dzisiaj nie ma już w Londynie wydawców książek,
ale istnieje pilna potrzeba dokumentowania pracy ludzi, organizacji, instytucji, którzy tutaj tworzyli drugą
Polskę. Rzeszowska Fraza (miałam tam przyjemność
opublikować listy Darowskiego, toruńskie Archiwum
Emigracji przy Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, lubelskie Norbertinum czy warszawskie LTW wypełniają
tę lukę. Wypada tylko zachęcać, zwłaszcza Polaków
znających lokalny teren, aby pisali i wydawali publikacje o polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii. Wiem, że
moje zdanie podziela duże grono naukowców z Polski.
Tymczasem czytam od miesięcy na łamach „Nowego Czasu” same połajanki za wydaną przez Reginę
Wasiak-Taylor książkę „Ojczyzna literatura”. Jest to
zbiór szkiców i wywiadów z emigracyjnymi pisarzami,
wydawcami, bibliotekarzami, ludźmi różnej wielkości i
zasług, biorących udział w budowaniu polskiego życia
na Wyspie. Wydawało się, że książka zostanie przyjęta
dobrze, co najmniej tak dobrze, jak w innych częściach
świata, gdzie żyją i czytają Polacy. Ale tutaj została unicestwiona. Autorce odebrano moralne prawo do firmowania jej przez nieistniejącą od trzech lat Oficynę
Poetów i Malarzy.
Istotnie książka jest pogrobowcem tej firmy wydawniczej. Takie rzeczy już się zdarzały w historii. Nie powinna o tym przesądzać Alina Siomkajło i osoby nie majce
wiele wspólnego z Oficyną Poetów i Malarzy. Należy
przypomnieć, że Krystyna Bednarczyk jako prezes
Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie skreśliła Alinę
Siomkajło z zespołu redakcyjnego „Pamiętnika Literackiego”, a później ze Związku Pisarzy. Grono przyjaciół
Bednarczyków, a najdłużej służyła tej przyjaźni Magda
Czajkowska – zerwałoby z Reginą koleżeńskie związki,
gdyby obiecywanej Krystynie przez lata książki wreszcie
nie napisała. Jest w niej przecież dotąd najważniejszy i
całościowy szkic o wydawcach i samej Oficynie. Oczywiście, autorka powinna wydać ją dużo wcześniej, a najlepiej za życia Krystyny, no ale stało się inaczej. Natomiast
źle będzie jeśli przyszłe próby uchwycenia przeszłości
emigracyjnej Polaków w Wielkiej Brytanii nie znajdą zachęty i poparcia w mediach, w fundacjach, wśród prominentów polonijnych. Znaczenie Emigracji
Niepodległościowej należy stale dokumentować, szczególną uwagę zwracając na świadków historii.
Jako stały czytelnik „Nowego Czasu” składam Redakcji najlepsze życzenia świąteczne. W tym jedno
szczególne – aby pismo wychodziło częściej aniżeli raz
w miesiącu!
Z poważaniem
JOLANTA LANE
Od redakcji:
Autorka ciekawego listu, pani Joanna Lane, myli się
jednak twierdząc, że w książce Reginy Wasiak-Taylor
Ojczyzna Literatura, „jest przecież dotąd najważniejszy
i całościowy szkic o wydawcach [Krystynie i Czesławie
Bednarczykach – red.] i samej Oficynie”.
Oto dokładna bibliografia tekstów, które ukazały się
na temat Oficyny Poetów i Malarzy, zamieszczona w recenzji Aliny Siomkajło przesłanej do naszej redakcji.
Brak miejsca oraz charakter „Nowego Czasu”, który nie
jest pismem literackim, zmusił nas do skrótów. Skoro jednak padają tak niezgodne z rzeczywistością oświadczenia, zamieszczamy pełny fragment recenzji Aliny
Siomkajło, który nie znalazł miejsca na naszych łamach:
„Autorka pisząca o rozsławionej Oficynie nie aktualizuje tematu przed podaniem książki do druku bagatelizuje poświęcone wydawnictwu prace posługujące się
krytycznym ekwipunkiem. Czytelnik nie uświadczy ani
jednego zasadniczego dla monograficznej syntezy opracowania: E. Pytasz, M. Pytasz: Bednarczykowie jako
wydawcy (rekonesans), w: Pisarz na obczyźnie, praca
zbior. pod red. T. Bujnickiego i W. Wyskiela (Wrocław
1985); J. Kryszak, Oficyna Poetów i Malarzy (Toruń
1992); M. Leska, Londyńska Oficyna Poetów i Malarzy
Czesława i Krystyny Bednarczyków w latach 19491995 (OPiM 1998); S. Galij-Skarbińska, W. Polak,
Sprawozdanie Janusza Kryszaka z pobytu w Londynie
w sierpniu i wrześniu 1987 roku, „Archiwum Emigracji” (Toruń 2007, z. 9); A. Paluchowski, Radość czytelnika, w broszurze: Sześćdziesięciolecie Oficyny Poetów
i Malarzy […], oprac. A. Siomkajło i R. Wasiak-Taylor
(Londyn 2008); przedr.: „Pamiętnik Literacki”, t.
XXXVII (Londyn 2009).
Ponadto zdanie, że „o tym” jaka jest wartość książki
„nie powinna przesądzać Alina Siomkajło i osoby nie
majce wiele wspólnego z Oficyną Poetów i Malarzy”
również nie odpowiada rzeczywistości. Bo oto wypowiedź Aliny Siomkajło zamieszczona we wspomnianej
recenzji:
„Z właścicielką OPiM wiodłyśmy długie rozmowy.
Prosiła, bym była jednym z wykonawców jej testamentu –
nie podjęłam tej roli. Odwiedzała mnie, gdy czuła się osamotniona. W darowanych mi jej Wierszach wybranych
pozostał ślad jednego z naszych u mnie spotkań: Drogiej
Pani Alinie Siomkajło z podziękowaniem za miły ostatni
dzień 2006 roku – Krystyna Bednarczyk. – Opowiadałam kiedyś p. Krystynie, z jakim narażeniem Hanna Świderska przemycała z Kraju zakazane druki. Mocno
zaprotestowała: – To nieprawda! Ja wanami woziłam
książki do Polski i z powrotem i nikt mnie nie kontrolował. Zdobyłam się na ripostę: – Bo u Pani miesiącami
mieszkał Kryszak... [pracownik naukowy Uniwersytetu
Mikołaja Kopernika w Toruniu, który prowadził w Londynie długoletnie badania nad Emigracją Niepodległościową okazał się tajnym współpracownikiem SB – red.].
List otwarty do
Przewodniczącej Zarządu POSK-u
Pani Joanny Młudzińskiej oraz Rada POSK-u
Szanowna Pani,
W związku z decyzją podjętą przez Zarząd POSK-u w
dniu 12.09.2014 r. dotyczącą odrzucenia kandydatury
p. Mirka Malevskiego na członka POSK-u, a następnie poinformowanie o tej decyzji Rady POSK-u w
dniu 27.09.2014 r., my niżej podpisani członkowie
POSK-u, sprzeciwiamy się takiemu stanowi rzeczy:
1. POSK jest instytucją społeczną a nie klubem prywatnym i wszelkie decyzje powinny być podejmowane w oparciu o obowiązujący Statut z 19 sierpnia
1964 r. (aneksy 1965, 1966 i 1971).
2. W obowiązujacym Statucie POSK-u w rozdziale
CZŁONKOSTWO na str. 10 i 11 w kolejnych punktach
od 5 do 13 zawarte są wymogi oraz procedury przyjmowania nowych członków do POSK-u oraz wykluczania z tej organizacji. W związku z tym prosimy o:
a) poinformowanie nas, jakie jest stanowisko Zarządu i Rady POSK-u w sprawie członków p. Andrzeja Morawicza (byłego tajnego współpracownika SB) i
p. Jana Serafina (bankruta, który oszukał wiele osób
– wśród poszkodowanych są też członkowie POSK-u?
b) poinformowanie nas, jakie konsekwencje będą
ponosiły osoby, które są członkami i dokonują „konstruktywnej krytyki” – do czego mają prawo, bo demokracja zapewnia wolność słowa.
3. Odrzucenie kandydatury p. Mirka Malevskiego
przez Zarząd POSK-u na członka tej organizacji, a następnie poinformowanie Rady POSK-u o tej decyzji
jest przekroczeniem uprawnień Zarządu. To Rada
POSK-u według Statutu jest najwyższą instancją w
podejmowaniu decyzji.
4. Decyzja Zarządu POSK-u z dnia 12.09.2014 r. o nieprzyjęciu na członka organizacji p. Mirka Malevskiego jest również w sprzeczności z wcześniejszymi
ustaleniami tej samej instancji, a mianowicie w „Wiadomościach POSK” z 2012 r. w sprawozdaniu ówczesnej sekretarz POSK-u p. Hanny Lubaczewskiej na
str. 14 znajduje się dokładny opis procedury przyjmowania nowych człoków. Nowością jest zapraszanie
na spotkanie kandydata z Zarządem – tego obowiązujacy Statut nie uwzględnia i nie można odnaleźć w
sprawozdaniach z Walnych Zebrań czy ta zmiana została zaakceptowana przez członków i kiedy. Pani Lubaczewska pisze: „Po takim spotkaniu zarząd
podejmuje decyzje odnośnie kandydatury”.
5. W liście do redakcji „Nowego Czasu” (czerwiec
2013) p. Eugenia Maresch, długoletnia działaczka
społeczna POSK-u oraz radna pisze, że POSK „jest
otwarty na krytyki” – a tymczasem podjęta decyzja
przez Zarząd POSK-u jest tego zaprzeczeniem i dlatego my, niżej podpisani CZŁONKOWIE POSK-u, PROTESTUJEMY PRZECIWKO TEJ DECYZJI. Naszym
zdaniem jest to przejaw dyskryminacji i uprzedzeń, a
więc zjawisk, jakie nie powinny mieć miejsca w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym.
Podpisało (do 13 grudnia 2014) 60 członków POSK-u
Do tej pory zarówno Zarząd, jego Przewodnicząca, jak i
Rada POSK-u nie ustosunkowały się do petycji wysłanej listem poleconym 1 listopada, a „Dziennik Polski i
Dziennik Żołnierza” odmówił druku niniejszego listu
otwartego.
PAZUREM
PIÓREM
ANDRZEJ LICHOTA
Anomalie
Z
askoczenie goni zaskoczenie i znając
dzisiejszą rzeczywistość, nawet goniąc
się potyka. Wśród takich światowych dziwów, jak niezwykła ryba głębinowa sfilmowana
niedawno przez zdalnie sterowany
aparat na głębokości 1900 m czy tajemniczy wielki krater na półwyspie
Jamał należy również dodać Wybory
Samorządowe w Polsce.
Sytuacja związana z liczeniem głosów po wyborach wprawia w osłupienie. Ale bynajmniej nie Państwową
Komisję Wyborczą – na szczęście już
byłą, czy broń Boże Prezydenta RP.
Także niektórzy „dziennikarze” nie
widzą w sytuacji niczego dziwnego.
Wszystko poszło sprawnie, z niewielkimi problemami, ale te bohatersko zostały pokonane. Daleki jestem od
stawiania tezy, że wybory sfałszowano
świadomie. Niemniej to, co się w
związku z wyborami działo – skala zamieszania, nieprawidłowości i rozbieżność w podawanym tuż po wyborach
exit poll a ostatecznym wynikiem jest
co najmniej zastanawiająca.
Moja konkluzja jest taka: skokowo
przybyło w Polsce w ciągu tygodnia
po wyborach zwolenników rolnictwa,
czyli PSL – mniej więcej 10 proc., a
na wybory poszło o około 6 proc.
analfabetów, więcej niż zwykle, i
ogólna ich liczba zbliża się do 20
proc. głosujących! Coś jest nie tak albo z edukacją narodową, skoro ukrywa się fakt, iż Polacy są w co
najmniej 20 proc. analfabetami, albo
z wynikami wyborów.
W innym przypadku okazuje się,
że Polacy oszaleli w całkiem sporej
liczbie i zmarnowali kilka godzin spokojnej niedzieli, by pójść do urny i
wrzucić głos nieważny. Owszem, jak
w każdym działaniu i w głosowaniu
założyć należy pewien margines osób
tak wkurzonych, że woleli zmarnować czas i zademonstrować niechęć.
Jednak, co wydaje się głęboko ludzkie, jeśli podejmujemy się działania,
to dążymy do założonego przez siebie
wyniku a gdy zakładamy, że nasze
działanie niewiele da, nie podejmujemy go i zostajemy w domu.
Ponad 60 proc. Polaków uprawnionych do głosowania zostało w domach, z pozostałych 39 proc. blisko
18 proc. oddało głosy nieważne…
Czyli o władzach samorządowych w
naszym kraju zdecydowało około 21
proc. Polaków. Do tego w niektórych
okręgach poparcie dla PSL, uroczej
zielonej koniczynki wzrosło o – uwaga! – 1000 proc.
W takie liczby trudno uwierzyć.
Zwłaszcza że przy okazji wybierano
prezydentów, burmistrzów i wójtów,
a tam głosów nieważnych było… 2,1
proc. Trudno oprzeć się więc wrażeniu, że jeśli logika i fakty przeczą oficjalnej linii przekazu, tym gorzej dla
logiki i faktów.
To ostatni mój felieton w tym roku
kalendarzowym. Oby niespodzianki i
dziwy roku przyszłego były raczej z
tych zaliczanych do anomalii, które
zdarzają się w przyrodzie, niż w
polskiej codzienności politycznej.
Mam też nadzieję, że w Wielkiej Brytanii znajdzie się w końcu Polak, który zrozumiałym dla Davida
Camerona angielskim wyjaśni mu, co
Brytyjczycy zawdzięczają Polakom.
Jasno i wyraźnie, najlepiej w programie telewizyjnym albo internecie pokaże, jaki wkład Polacy mieli w II
wojnie światowej po stronie brytyjskiej. Jaki wkład w gospodarkę wnieśli
w czasach obecnych, eksportując wykwalifikowaną kadrę pracowników,
nauczycieli, lekarzy i pielęgniarek, za
których wykształcenie rząd brytyjski
nie zapłacił funta. Pora już przełamywać pewną historyczną prawidłowość, którą można krótko streścić: za
bardzo jako naród walczymy za innych, a za mało o swoje.
Od redakcji: Taką osobą, która
świetnym angielskim przemówiła w
brytyjskim programie telewizyjnym o
bardzo dużej oglądalności, był pan
Zbigniew Mieczkowski.
> 11
|5
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
czas na wyspie
Życzymy szczęśliwych świąt!
Zbliżają się świąta Bożego Narodzenia – kojarzone
tradycyjnie jako wyjątkowy, rodzinny, pełen radości czas spędzony w atmosferze bliskości i pojednania. Często zapominamy, że są ludzie, dla
których święta wyglądają inaczej…, którym ten
czas kojarzy się z napięciem, kłótnią, samotnością.
Tym cięższą do zniesienia, bo wśród ludzi – często najbliższych. Czy można zrobić coś, co uczyni
święta wyjątkowymi pomimo napięć i wewnętrznych rodzinnych kryzysów? Pytanie to zadaliśmy
Justynie Sobotce i Klaudii Miturze z działającego
w POSK-u Centrum Pomocy Rodzinie, o którym pisaliśmy w poprzednim numerze „Nowego Czasu”.
Teresa Bazarnik: Co zrobić by uniknąć
świątecznych kryzysów?
Justyna Sobotka: – Przede wszystkim nie demonizujmy kryzysu i nie unikajmy go za wszelką cenę. W każdej rodzinie zdarzają się trudne
momenty, kłótnie i spięcia, i należy do nich
podchodzić z ogromną troską i wyrozumiałością. Dobrze przeżyty kryzys prowadzi bowiem
do rozwoju, do zacieśnienia więzi i pogłębienia
zrozumienia kluczowych dla relacji kwestii.
Aby wyjść z kryzysu z poczuciem uzyskania za
jego sprawą korzyści, skupmy się na tym, co
faktycznie możemy w danej sytuacji zrobić.
Warto na chwilę ochłonąć, uspokoić wzburzone emocje i na spokojnie, z dystansem zastanowić się nad trzema głównymi aspektami: 1) jak
wygląda moja obecna sytuacja? 2) co mogę
zrobić by sytuacja się poprawiła? 3) jak zamierzam to zrobić? Udzielenie odpowiedzi na te
trzy pytania da nam możliwość stworzenia planu, który będzie mógł posłużyć jako punkt odniesienia w trudnych momentach. Sprawi też,
że ograniczymy poczucie bezsilności i frustracji
z zaistniałej sytuacji.
TB: A co jeśli obiektywnie nie da się już kryzysu zażegnać, kiedy jego skutki są już
nieodwracalne, np. w sytuacji, kiedy doszło
już do rozwodu i nawet święta nie są w stanie zgromadzić rodziny przy wigilijnym
stole?
Klaudia Mitura: – Święta są czasem szczególnie
trudnym dla rodzin dotkniętych rozwodem.
Dzieci rozwiedzionych rodziców często proszą
św. Mikołaja nie o nowe PlayStation, ale o to, by
znów mieć mamę i tatę razem w domu. To naturalne, że szczególnie podczas świąt odczuwają
to pragnienie jeszcze silniej. Dzieci doskonale
odczuwają emocje towarzyszące relacjom ludzi
dorosłych – szczególnie jeśli chodzi o relacje
między rodzicami. Nie powinniśmy przed dzieckiem udawać, ze wszystko jest w porządku jeśli
rzeczywiście tak nie jest. Nie powinniśmy również dawać mu złudnych nadziei, że wszystko
zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Dziecku potrzeba bowiem przede
wszystkim poczucia bezpieczeństwa i bycia kochanym…
TB: Jak więc dać dziecku te uczucia, szczególnie w święta, jeśli spędza je w rozbitej
rodzinie?
JS:– Jeśli dziecko będzie spędzało okres świąteczny w różnych miejscach – np. w domu mamy z rodziną mamy i w domu taty z rodziną
taty należy je na to przygotować. Dokładnie
wytłumaczyć, jak będzie wyglądał ten czas: kto,
kiedy i gdzie je zabierze, kogo pozna, co będzie
robiło... Zbudowanie aury oczekiwania, radości
na ten czas pozwoli dziecku zająć uwagę pozytywnymi myślami. Należy także zapewnić
W Centrum Pomocy Rodzinie zaangażowane są (od lewej):
Justyna Sobotka (zastępca managera CPR), Anna Jurek
koordynator CPR oraz Klaudia Mitura (manager CPR)
dziecko o pozytywnych aspektach wybranych
czy uzgodnionych przez nas rozwiązań. Warto
w takiej sytuacji zapytać, co wydaje się mu
atrakcyjne, spojrzeć na świat z jego perspektywy
i starać się ją zrozumieć. Rozmowa z dzieckiem
z pewnością podsunie nam ciekawe pomysły,
których sami byśmy nie wymyślili.
KM: – Najważniejsze jest jednak, by na okres
świąt zawiesić broń szczególnie jeśli wciąż jesteśmy uwikłani z partnerem w konflikt. Jakiekolwiek słowne przepychanki sprawią, że dziecko
będzie czuło się smutne, starając się pozostać
lojalnym w stosunku do obydwojga rodziców.
By stworzyć atmosferę udanych świat musimy
na bok odsunąć swoje potrzeby i emocje, a skupić się na tym, czego potrzebuje nasze dziecko.
Być może okaże się, że mała decyzja, która jest
bolesna dla nas, jest czymś czego pragnie nasza
pociecha. Pamiętajmy także o tym, że jako rodzic stanowimy wzór do naśladowania dla naszych dzieci, a to wszystko czego uczymy je
teraz, wpłynie na ich dorosłe życie. Jaki wizerunek relacji chcemy przekazać dziecku? Wizerunek, w którym to wygrana jednej ze stron
powoduje smutek i rozpacz drugiej, a może jednak wizerunek, w którym pomimo różnic jesteśmy wstanie opierać relacje na wzajemnej
akceptacji? Dlatego na te Święta Bożego Narodzenia postarajmy skupić się na dawaniu, a nie
negocjowaniu i wygranej.
Wszystkim rodzinom mieszkających na Wyspach, Centrum Pomocy Rodzinie życzy Wesołych świąt Bożego Narodzenia. A w Nowym
Roku zapraszamy do odwiedzenia naszego
Centrum, by uzyskać wsparcie ze strony specjalisty, jeśli ktoś z Państwa znajdzie się w trudnej
sytuacji rodzinnej.
Centrum Pomocy Rodzinie mieści się
w POSK-u, IV piętro, 238-246, King Street,
Hammersmith, Londyn W6 0RF.
Jest czynne w poniedziałki od godz. 15.00
do 20.00, w czwartki od godz. 11.00 do 15.00
oraz w soboty od godz. 15.00 do 18.00.
Prosimy o kontakt telefoniczny lub e-mailowy: [email protected];
tel. 078 27 402 331;
www.centrumpomocy.org
Sukces polonijnych nauczycieli
II edycja podyplomowych studiów dla nauczycieli na PUNO zakończona
W niedzielę 12 października odbyły się ostatnie
dyplomowe prezentacje studentów, którzy
uczęszczali na podyplomowe studia Nauczanie
języka i kultury polskiej jako drugich na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO).
Swoje prace przedstawiały panie: Anna Bednarz-Niebudek, Anna Gąsiorowska, Małgorzata Łapczyńska, Monika Łuckiewicz, Alicja
Ogrodowicz, Katarzyna Piechota.
Prezentacje były owocem intensywnej pracy. W czasie dwóch semestrów studenci z wielkim zapałem i poświęceniem przyjeżdżali na
zajęcia w czasie weekendów z dalekich stron
Wielkiej Brytanii, Irlandii, a nawet z Polski. Aktywnie brali udział w wykładach i ćwiczeniach
prowadzonych przez kadrę akademicką z Uniwersytetu Jagiellońskiego i PUNO.
Celem studiów jest zdobycie dodatkowych
kwalifikacji nauczyciela języka polskiego uczącego w szkole polskiej za granicą lub uczącego obcokrajowców. Bogaty program studiów
obejmował między innymi metodykę nauczania
dzieci i osób dorosłych, psychologię i pedagogikę, efektywne planowanie lekcji, gramatykę, nauczanie przy pomocy tłumaczeń oraz
pogłębianie wiedzy z historii i literatury polskiej.
Praktyki w szkołach sobotnich umożliwiły studentom zdobycie dodatkowego doświadczenia
nauczania w polskich szkołach, a także na kursach dla dorosłych. Wykładowcy z PUNO dołożyli wszelkich starań, aby zapoznać studentów z
osiągnięciami Polaków w Wielkiej Brytanii,
wzbogacającymi kulturę nie tylko polską, ale i
anglojęzyczną.
W swoich dyplomowych prezentacjach studenci podsumowali zasób nowo nabytej wiedzy,
snuli refleksje i mówili o planach na przyszłość.
Wszystkie wypowiedzi charakteryzował wielki
entuzjazm i zapał do pracy pedagogicznej. Niektórzy studenci w sposób bardzo przedsiębiorczy już wykorzystują wiedzę i zakładają polskie
szkoły. Będą one prowadzone w sposób fachowy i przystosowane metodycznie do wymogów
ucznia dwujęzycznego.
Polskie szkolnictwo w Wielkiej Brytanii zdobyło nową kadrę wzbogaconą o wiedzę i
nowoczesny warsztat. Dobrze przygotowany
program szkolny oraz odpowiednie metody jego wdrażania zapewnią wysoki poziom nauczania oraz zachęcą do nauki języka polskiego i
przedmiotów ojczystych.
Wszyscy nowo dyplomowani nauczyciele sami czuli potrzebę nabycia dodatkowych kwalifikacji nauczyciela polonijnego. Z wielkim
poświęceniem, płacąc z własnej kieszeni za studia, pokazali jak ważny jest dla nich profesjonalizm, który zagwarantować może satysfakcję
zawodową w przyszłości i dobre wyniki
nauczania.
Niestety, nie wszystkich nauczycieli stać jest
na opłacenie czesnego. Rozwiązaniem tego
problemu mogłoby być ustanowienie przez
władze oświatowe RP i fundacje polonijne stypendiów, które umożliwiłyby większej rzeszy
młodych pedagogów uzyskanie dyplomu nauczyciela polonijnego.
III edycja studiów, pod nieco zmienionym
tytułem Nauczanie języka i kultury polskiej poza Polską rozpoczyna się w lutym 2015 roku.
Beata Howe
Zakład Pedagogiki Polonijnej PUNO
6|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
czas na wyspie
rewers
czyli punkt
widzenia
zależny od
punktu
siedzenia
Teresa Bazarnik
Trzebalondyńskiemuweteranowi„Dziennikowi
PolskiemuiDziennikowiŻołnierza”oddaćsprawiedliwość:sztukęzaciemnianiaopanowałdo
perfekcji.Gdybyużyćjęzykamniejwybrednego,
możnabytenprocedernazwaćwprost:robieniemczytelnikowiwodyzmózgu.Żebyniebyć
gołosłowną,podamkilkaprzykładówzprzeszłościnieażtakodległej.Wierzę,żeniektórzyz
czytelnikówtegodługowiecznegoorganuprasowegosąwstanieodnaleźćjewpamięci.Ajużz
pewnościąodnaleźćjemożnawzasobacharchiwalnychBibliotekiPolskiejwPOSK-u,profesjo-
nalnieprowadzonejprzezdrDobrosławęPlatt.
Należyzacząćodsprawynajbardziejbolesnej
dlapowojennejemigracji,którabudowałatuPolskępozaPolską,czyliodutrat yFawleyCourt.
Kiedy„NowyCzas”rozpocząłkampanięratowaniategocennegoskarbuopisującproceder
przywłaszczeniasobieprzezksiężymarianówmajątkunależącegodoemigrantów
niepodległościowych,którzyciułalikażdygrosz,
bytunaobcejziemistworzyćsobienamiastkę
utraconegokraju–corobidostojnyorgan?PublikujewywiadzksiędzemWojciechemJasińskim,
wktór ymksiądztłumaczy,żeFawleyCourtbył
ich(marianów)własnością,żeitakbysięnie
utrzymał,bonicsiętamniedałorobić,niktjuż
tamnieprzyjeżdżał,więctrzebabyłosprzedać.
Bezspołecznejkonsultacji,bonaniąniebyłojuż
czasu–jakwyznałksiądzNaumowicz–borynek
nieruchomościnigdyniejestpewnyimożnaby
przezkonsultacjestracić.
Publikująctakiwywiad„DziennikPolskii
DziennikŻołnierza”niedodał,żenaostatnimpublicznymzebraniuwFawleyCourt(Zielone
Świątki,2008)ksiądzJasińskiwrazzeswoim
przełożonymksiędzemNaumowiczemobiecali
spolegliwymorganizacjomemigracyjnymmilion
funtówdopodziału.Organowiteżzapewnebysię
dostało,więcmożnaczytelnikomwmówić,żenie
warto,żesięnieda.Acowarto?Sprzedaćwarto.
Wartobyłoteżsprzedać,nie,przepraszam–
spieniężyć!– OgniskoPolskie,botaknazwałten
procederbyłyjegoprezes.Kiedyw„NowymCzasie”zaczęłysiępojawiaćpublikacjeostrzegająceo
takimniebezpieczeństwie,podkreślającewagęhistorycznąikulturotwórcząOgniskaPolskiegoprzy
ExhibitionRoadwLondynie,corobiorgan?Organ
publikujerozmowęzAndrzejemMorawiczem.Pan
Prezespowtarzamantrę:niedasię,nieopłacasię,
młodziludziepójdąraczejdopubówniżdoOgniska.Trzebasprzedać.Toznaczyspieniężyć,ale
przedspieniężeniemnależałojeszczeszybkozmienićkilkapunktówwstatucie,byztegospieniężeniacośsięnajwierniejszymsługomdostało.
Zdecydowanedziałanieczłonkównanadzwyczajnymwalnymzebraniu,kampaniaw„Nowym
Czasie”iprotestprzedbudynkiemprzyExhibition
Roaddoprowadziłydoodrzuceniadecyzjisprzedażylondyńskiejperłyemigracyjnejspuścizny.
ByłyjeszczepróbyprzekształceniaOgniskawinstytucjęchar ytat ywną,wktórejkilkupowierników
mogłobydecydowaćojejprzyszłości(prymwtej
akcjiwiodłoPolishHeritageSociet yzMarkiem
Stella-Sawickimijegożonąnaczele).
Kiedyodwołanoskompromitowanyzarząd,
któr ydostałwotumnieufności(amimotonie
chciałodejść)ipowołanonowy–nałamachorganuukazałosięoświadczeniezdegradowanych
dziękipublicznejpet ycjiczłonkówzarządu,że
Ogniskołamieprawo,aponadtonajlepszymrozwiązaniemdlategoklububyłabyangielskafirma
organizującatamtzw.event y.Czyliprostareceptana„sukces”przytrzymającejwładzęścisłej
grupiepowierników,którzyprzegłosowaćmogą
lukrat ywnądlanichdecyzję,kiedytylkozechcą.
Dokładnietak,jakzrobilipowiernicy-marianiew
FawleyCourt.Sprzedać?Sprzedać!Inietrzebaw
takiejsytuacjiliczyćsięzwoląspołeczną...
Kilkamiesięcytemuujawniliśmydokument y
znajdującesięwzasobachIPN-uświadcząceo
agenturalnejdziałalnościprezesalicznychorganizacjiistowarzyszeńEmigracjiNiepodległościowej
AndrzejaMorawicza.Corobiorgan?PióremKatarzynyBzowskiejiWiktoraMoszczyńskiegonie
odwołującsiębezpośredniodoujawnionych
przez„NowyCzas”faktów,kryt ykujelustracjęjakoaktwręczniemoralny.Czypowinniśmyztego
wyciągnąćwniosek,żedonoszeniesłużbomkomunistycznegoreżimubyłoaktemmoralnym?
Wostatnichmiesiącachnałamach„Nowego
Czasu”rozgorzaładyskusjanatematprzyszłości
PolskiegoOśrodkaSpołeczno-Kulturalnego,który
wszedłwswoje50-lecie,ajegorocznydef icytwynosi250tys.funtów.Def icyttenjestnazywany
przezPaniąPrzewodniczącą„strukturalnym”,bo
pokrywasięgozfunduszystworzonychgłówniez
przekazanychPOSK-owiprzezprywatneosoby
spadków.Więcnibyjestdef icyt,alemieścisięw
strukturze,więcmożnamożnagonazwaćstrukturalnymiudawać,żegoniema.Czylicorokurobi
sięogromnedługi,aleładniejbrzmi,jeślinienazywasięichpoimieniu.Jestdobrze?
POSK-iem zarządzatasamaekipaodkilkunastu(jeśliniekilkudziesięciu)lat,wymieniającsię
nawzajemstołkami–razjestsięprezesem,razsekretarzem,innymrazempowiernikiemFundacji
PrzyszłościPOSK-u,ajeszczeinnymdyrektorem
(tak,sątamteżdyrektorzy,boPOSKjestiinstytucjącharytat ywną,ispółkązograniczonąodpowie-
dzialnością).Itakwkółkokaruzelasiękręci.
POSKlub–integralnaczęśćPOSK-u,powstał,
byswojądziałalnościądochodową(wdomyśledobrzefunkcjonującąrestauracją)wspieraćfundusze
POSK-u.„Szczęśliwainicjat ywa,podjętaw1976
roku,pozwoliłanastworzenieirozbudowanieplacówkitowarzyskiej,któraponadtozapewniła
POSK-owistałydochód”–czytamywmateriałach
archiwalnych.POSKlubprzynosiłstałydochódaż
doprzejęciagoprzezprezesaAndrzejaMakulskiego,którytraktowanyjestterazjako„najemca”,
adługijegokadencjisięgają90tys.funtów.Jakiego
landlordastaćnato,bypodtrzymywaćkontraktz
najemcą,któryzamiastprzynosićdochód,regularnierobidługi?POSK–jaksięokazuje,mimo250
tys.stratrocznie–natostać.Imimogłośno
wyrażanegospołecznegooburzenia,niktzzarządu
natoniereaguje.Jestdobrze?
Reagujenatomiastoburzeniem,jeślimówisię
okorupcyjnejdziałalności,międzyinnymizasprawąbyłegoczłonkazarząduJanaSeraf ina(wtej
chwilibankruta),któr ynajpierwzałożyłfirmę,by
wykonaćniezwyklekosztownyremontJazzCafe,
apotemprzezkilkalatprowadziłtambarbezkasyfiskalnej.Zatrudniłnawetwłasnążonę
mieszkającąwPolsce,któradowykonaniazleconychpracwPOSK-uniemiałauprawnień
zgodniezbryt yjskimiregulacjami.Jestdobrze?
Zarządoburzasięrównieżwtedy,kiedypojawiasięspołecznyniepokójwzwiązkuz
podpisaniemumowynahonorariumdlaprawnikówwwysokości40proc.odwartościsprzedaży
przekazanejwspadkukamienicywWarszawie.
„NowyCzas”otymwszystkimpisze,aorgan,
wypracowanymjużzwyczajem,zamydla.TymrazemustamisekretarzaZarząduPOSK-upana
AndrzejaZakrzewskiego,któr ywewładzachtego
Ośrodkanaróżnychstołkachzasiadaodlat80.
minionegowieku(ilelatkręcisiętakaruzelaze
stołkami,łatwopoliczyć– alezalecamyostrożność,bomożezakręcićsięwgłowie).
Zwywiadu,któregoudzielił„DziennikowiPolskiemuiDziennikowiŻołnierza”sekretarz
AndrzejZakrzewskiwynika,żewPOSK-udobrze
jest!(rysunekAndrzejaKrauzegozczasówPRL-u
wiecznieżywy!!!).A„POSKkonsekwentnierealizujeswojąpolit ykęwiększejotwartościidialogu
zespołecznościąpolonijną”.
W1983rokuzmarłwLondynieMieczysław
Chmielewski,pierwszyfundatoriniestrudzonyorędownikPOSK-u,który–jaksięokazałopośmierci
jegożony–całyswójmajątekprzekazałPOSK-owi.300tys.funtówikamienicęnaFrascati,w
Warszawie.PanChmielewskibyłcenionymadwokatem,więcnależysięspodziewać,żetestament
przygotowałzgodniezprawem,atymczasem
POSKospadku–jaktwierdzipansekretarz–
nicniewiedział.Terazodsprzedażytejkamienicy
prawnicywezmą40proc.wartości.Kamienica
jeszczeniezostałasprzedana,alejużzaksięgowanote40proc.Swoistytosposóbksięgowania
rozchodów.Nawetlaikowitrudnosobiewyobrazić,
żemożnazaksięgowaćprocent yaniekwotę.Bo
ilezaksięgowano,skorokamienicajeszczenie
sprzedana?Ato,zailemabyćsprzedana,będzie
zależałoodprawników(!)–takmówipansekretarz–anieodwartościrynkowejnieruchomości.
Ciekawepodejściedobiznesu.Ponadtowedług
panasekretarzapodkonieclat90.ubiegłegowieku,– dziesięćlatpozmianachustrojowychw
Polsce(!)– oprywat yzacjiprawieniktniesłyszałi
lepiejbyłozgodzićsięna40-procentowehonorarium,bo„lepszyrydzniżnic”(tocytatz
wypowiedzinawalnymzebraniu).Ponadtowcałej
dyskusjioFrascatimówisięojakimśtajemniczym
spadku– podarowanymprzezśw.Mikołaja?PrzecieżpanChmielewskibyłniezwykleważną
postaciąjeślichodziobudowęPOSK-uizabezpieczeniejegoprzyszłości!Alejegonazwiskonie
pojawiłosięprzytejsprawieaniraz!Arodzina
poprosiłanawetwnekrologu,bynapogrzebie
zamiastkwiatówzłożyćdatkinaPOSK.
Wtymsamymwywiadzieworganieczytamy,
żePOSKzamierzawynająćnajwyższepiętrabudynkuprzyFrascati,bypokryćkoszt yjegoutrzy-
mania.Winnymzdaniu– żetokancelariawzięła
nasiebiewszystkiekoszt y,istądtoastronomicznehonorarium.Czytuwkradłsięjakiśbłąd?
30listopada1988rokuPOSKspłaciłwszystkieswojedługi,awartośćbudynkuwzniesionego
ogromnymspołecznymwysiłkiemwycenianabyła
wtedynaczter ymilionyfuntów.AlecelembudowniczychPOSK-uniebyłotylkospłacenie
zaciągnięt ychnabudowędługów.Celembyłozapewnieniedalszejdziałalnościinstytucji
społeczno-kulturalnejwsłużbiePolakomprzebywającymnaemigracjipoprzezstworzenie
FundacjiPrzyszłościPOSK-u.
Teraz,ponad25latodtejdat y,kiedywLondyniejestokoło400tys.Polaków,czegoniktz
ojcówzałożycieliwnajśmielszychwyobrażeniach
nieprzewidział,jednoskrzydłoPolskiegoOśrodka
Społeczno-Kulturalnegozamieniasięnamieszkaniaizaciemnianałamachorganu,żejestto
bardzoopłacalnainwestycja.Dlaczegowięcnie
zaczętowynajmowaćdomów,którePOSKprzez
latadostawałwspadku,skorotobardzoopłacalnainwestycja?Czyniebawemdowiemysię,że
POSKlubjestteżnierentownymdodatkiem,któr y
najłatwiejzamienićnamieszkania,żebyjużnie
przynosiłstratpodrządemprezesaMakulskiego?
Czyzarządjużzaprzęgnąłarmięwolontariuszy,by
wdomachstarcówiszpitalachpolowaćnatestament y?Botobardziejpatriot ycznie,bytrwoniła
jepolskaorganizacjaniżskarbkrólowej.Ajak
spadkówniebędzie,tosięzaczniesprzedawać
kawałekPOSK-upokawałku,krojącjegoskrzydła
ipiętrajaktort,aludziomsiępowie,żetonajbardziejopłacalnainwestycja.Aworganienapisze
się,żeJESTDOBRZE!
8|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
czas na wyspie
Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie
otrzymał dofinansowanie z Lottery Fund
I
nstytut Józefa Piłsudskiego działa w
Londynie od 1947 roku, a od 1974 roku
jego siedziba mieści się w Polskim
Ośrodku Społeczno-Kulturalnym, w
dzielnicy Hammersmith. Instytut zajmuje się zbieraniem, przechowywaniem oraz badaniem materiałów dotyczących historii Polski.
Tu znajdują są zarówno zbiory dokumentów, jak i
eksponaty muzealne wraz z cenną kolekcją historycznych map Polski z XVI i XVII wieku. Instytut regularnie organizuje wystawy, lekcje historii i konkursy dla młodzieży szkolnej związane z patronem oraz rocznicami niepodległościowymi.
Obchodzona w tym roku 100. Rocznica Czynu Legionowego skoncentrowała działalność placówki wokół tego doniosłego wydarzenia.
Instytut nasz jest jedyną w Europie polską instytucją poza granicami kraju specjalizującą się w
historii Polski w latach I wojny światowej. Obecnie kraje europejskie, pokojowo do siebie nastawione, ściśle ze sobą współpracują, ale 100 lat
temu sytuacja była zupełnie inna. Polski nie było
na mapie i w rozdartej wojną Europie, wraz z
innymi narodami walczyła o swoją wolność i niepodległość. Udział Polski i Polaków w zmaganiach wojennych 1914-1918 oraz znaczenie, jakie
miało dla powojennej Europy zwycięstwo Polski
w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, jest w
Wielkiej Brytanii nieznaną kartą historii.
Sale Instytutu Józefa Piłsudskiego w londyńskim POSK-u
Dzięki otrzymanej z Heritage Lottery Fund
dotacji w wysokości 10 tys. funtów Instytut
zaprojektował multimedialną wystawę,
przybliżającą działania żołnierza polskiego w
latach I wojny światowej. Jej otwarcie planowane
jest na marzec 2015 roku.
Ekspozycja przygotowywana jest przy pomocy wolontariuszy i będzie dla nich wspaniałą
okazją do uzyskania dodatkowych kwalifikacji z
zakresu konserwacji i przechowywania dokumentów oraz eksponatów, a także umożliwi im
zdobycie doświadczenia w profesjonalnym przygotowywaniu wystaw.
W ramach projektu przewidywane jest również prowadzenie lekcji historii dla uczniów
lokalnych szkół angielskich i polskich szkół sobotnich oraz przygotowanie opartych o wystawę
materiałów edukacyjnych do prowadzenia
tych lekcji.
Mamy nadzieję, że oryginalne materiały, które zostaną zaprezentowane na przygotowywanej
wystawie, jak również atrakcyjna i nowoczesna
forma ekspozycji zainteresuje i zachęci młodzież
do odkrywania rodzinnej historii, oraz poszerzy
ich wiedzę o mniej znane, lecz ważne wydarzenia z ostatniego wieku.
Po przyznaniu Instytutowi Józefa Piłsudskiego
przez National Heritage Fund dotacji Anna
Stefanicka, Sekretarz Generalny, stwierdziła: –
To wspaniała wiadomość, że nasza niewielka
organizacja została wyróżniona i doceniona.
Dotacja ta umożliwi nam zaprezentowanie
naszych unikatowych zbiorów szerszemu gronu
odbiorców i wyjście poza tradycyjnie polskie
środowisko.
Komentując przyznanie dotacji, Sue Bowers,
kierownik Heritage Lottery Fund London powiedziała: – W Wielkiej Brytanii nieznany jest szerzej ogromny wpływ, jaki obie wojny światowe
miały na losy Polski i Polaków. Udostępnienie
zbiorów archiwalnych przechowywanych w Instytucie Józefa Piłsudskiego szerszej społeczności,
w tym również uczniom z lokalnych szkół, ułatwi
zrozumienie, w jaki sposób wojenne konflikty
ukształtowały współczesny świat, a Polacy zachowali swoją tożsamość narodową.
Dalszych informacji udziela:
Anna Stefanicka
Sekretarz Generalny
Instytutu Józef Piłsudskiego
Tel.: 020 8748 6197,
email: [email protected]
Powrót do przeszłości
W chłodny wieczór 5 listopada w Ognisku Polskim
przy Exhibition Road w Londynie miało miejsce wyjątkowe z punktu widzenia polityki historycznej państwa polskiego wydarzenie kulturalne.
Zorganizowana przez Ambasadę RP prezentacja
albumu Dyplomacja polska w okresie II wojny światowej autorstwa ambasadora Marka Pernala (Wydział
Wiedzy Historycznej MSZ) była kolejnym już wydarzeniem wpisującym się w prowadzoną przez MSZ
akcję promowania wiedzy o historii polskiej polityki
zagranicznej. Publikacja, przygotowana przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych, została wydana przez
Wydawnictwo Sejmowe.
Na prezentację albumu została zaproszona śmietanka towarzyska polskiego Londynu. Pośród znamienitych gości obecnych na spotkaniu była Pani
Prezydentową Karolina Kaczorowska, ale także Am-
Marek Pernal:
„Te kilkaset osób
w siedzibie rządu
i placówkach
dyplomatycznych
rozsianych na całym
świecie wzięło na
swoje barki
niesłychany trud.”
basador RP Witold Sobków oraz prezes Ogniska Polskiego Nicholas Kelsey, którzy zabrali głos na samym
jego początku. Spotkanie prowadził Krzysztof Pszenicki, były szef Polskiej Sekcji BBC.
Głównym gościem był autor publikacji Marek Pernal, były Ambasador RP w Pradze. Wydanie albumu
związane jest z dwiema ważnymi rocznicami, 75. rocznicą wybuchu II wojny światowej i przypadającą w
przyszłym roku 70. rocznicą jej zakończenia. Publikacja
MSZ zawiera ponad 400 unikatowych fotografii, dokumentów, traktatów, najważniejszych postaci, miejsc i
wydarzeń ilustrujących polską politykę zagraniczną w
latach 1939-1945. Ambasador Pernal przedstawił zgromadzonym historię powstawania albumu i gromadzenia materiałów ikonograficznych pochodzących między
innymi z Narodowego Archiwum Cyfrowego w Warszawie, Archiwum Ligi Narodów w Genewie, ale także
ze zbiorów prywatnych. W albumie można znaleźć
zdjęcia dyplomatów i polityków, np. Ambasadora II
RP w Berlinie Józefa Lipskiego, generała Władysława
Sikorskiego czy Ambasadora II RP w Japonii i ZSSR
Tadeusza Romera, którego zdjęcia pochodzą z prywatnej kolekcji jego córki Teresy Romer. W publikacji
znajdują się także fotografie osób, które włączyły się w
misję prowadzoną przez MSZ, np. redaktor paryskiej
„Kultury” Jerzy Giedroyc.
Pomimo drobnych problemów organizacyjnych z
nagłośnieniem, spotkanie przebiegło w pogodnej atmosferze. Po zakończeniu części poświęconej prezentacji albumu przyszedł czas na pytania od publiczności. Dodatkowo, spośród gości wylosowane zostały
dwie osoby, które otrzymały w prezencie po jednym
egzemplarzu publikacji. Wyniki losowania zaskoczyły
chyba wszystkich zebranych, także organizatorów, ponieważ zostały wyciągnięte dwa losy, które należały
do tej samej osoby. Zwyciężczyni wykazała się jednak
nie lada taktem i nie przyjęła drugiego egzemplarza
albumu. Pozwoliła tym samym na wylosowanie innej
osoby, która również stała się szczęśliwym posiadaczem publikacji MSZ. Jeden egzemplarz otrzymała
Biblioteka Polska POSK w Londynie, który odebrała
dyrektor Biblioteki dr Dobrosława Platt.
Spotkanie zakończyło się drobnym poczęstunkiem,
na który zostali zaproszeni jego uczestnicy. Nie mieli
oni jednak możliwości zakupienia albumu na miejscu,
ponieważ jak na razie można go jedynie nabyć poprzez stronę internetową Wydawnictwa Sejmowego.
Dawid Skrzypczak
7-8 LUTEGO 2015
LONDYN
Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny (POSK)
238-246 King Street, LONDON W6 0RF
Najbliższa stacja metra: Ravensourt Park (District Line)
INFORMACJE: www.targilondyn.pl • ww.targimedycynynaturalnej.co.uk
Twórca i organizator targów: MONIKA DYMECKA
tel. 0048 601 615 549 lub 00044 74 40 54 82 65
[email protected] www.monikadymecka.pl facebook.com/targilondyn
|9
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
czas na wyspie
Nie zapominajmy o naszej historii
Gdy mówi się teraz o Polakach w Wielkiej Brytanii, zazwyczaj dzieli się organizacje polonijne na te stare, powstałe po
II wojnie światowej do czasu przemian w Polsce i te nowe, założone w ciągu ostatnich lat. Powodem takiego są nie
tylko różnice pokoleń, ale przede wszystkim inne podłoże każdej fali emigracji. Jednak z moich ostatnich doświadczeń
wynika, że mamy ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje, tylko że nie zdajemy sobie z tego sprawy. Przykładem
jest choćby historia działalności polskich studentów w Wielkiej Brytanii od czasów II wojny światowej aż do dzisiaj.
Marta Tondera
F
ederacja Polskich Stowarzyszeń
Studenckich w Wielkiej Brytanii
powstała w 2010 roku. Nieco
wcześniej, bo osiem lat temu zaczęliśmy organizować coroczne
Kongresy Polskich Stowarzyszeń. Kiedy dołączyłam do zarządu Federacji, nie zdawałam sobie
sprawy, że przed nami istniała już podobna organizacja – Zrzeszenie Studentów i Absolwentów
Polskich za Granicą, sięgające swoimi początkami lat 40. minionego wieku. Nie jest to organizacja, o której można się dowiedzieć z internetu.
Aby zobaczyć, jak Zrzeszenie działało, można
porozmawiać z byłymi członkami lub zagłębić się
w archiwum Biblioteki Polskiej w POSK-u, które
skrywa wiele ciekawych materiałów.
Swoje poszukiwania zaczęłam od gazet wydawanych przez Zrzeszenie od lat 50. Dowiedziałam się, że studenci polscy zaczęli pojawiać
się na uniwersytetach brytyjskich już w roku
1940, czyli po ewakuacji Rządu RP z Francji do
Anglii. Szacuje się, że zaraz po zakończeniu wojny polskich studentów było w Wielkiej Brytanii
aż trzy tysiące. Jest to połowa tego co obecnie,
ale wtedy byli to uchodźcy wojenni oraz zdemo-
bilizowani żołnierze z Armii gen. Andersa.
Większość tych studentów miała stypendia przyznane im przez Komitet Oświaty działający przy
Rządzie na Uchodźstwie. Regularnie organizowane były zbiórki pieniędzy dla potrzebujących
studentów. Obecnie nam, jako obywatelom Unii
Europejskiej, przysługują kredyty studenckie
oraz różne stypendia przyznawane przez uczelnie, więc jest nam dużo łatwiej. Możemy też jeździć do Polski czy rozmawiać z naszymi
znajomymi, którzy tam zostali, kiedy chcemy.
Nie ma już Żelaznej Kurtyny dzielącej wolny
świat od bloku komunistycznego.
Jednak mimo że pozornie Federacja i Zrzeszenie są dwiema zupełnie różnymi organizacjami,
działającymi w innych czasach i z innych powodów, nasze historie mają ze sobą wiele wspólnego.
Czytając „Życie Akademickie”, czyli wspomnianą
już gazetę studencką z lat 50., nie sposób nie
O Rządzie RP na Uchodźstwie
Ambasada RP w Londynie
przygotowała projekt multimedialny poświęcony historii Rządu RP na Uchodźstwie pt. Rzeczpospolita Londyńska – Republic in Exile.
W piątek, 12 grudnia, w
siedzibie ambasady, odbyła
się prezentacja projektu.
Powstało pięć kilkuminutowych filmów o działalności rządu na emigracji i jego organów, zarówno w czasie II wojny światowej jak i w
okresie powojennym, opartych w dużej mierze
na materiałach archiwalnych ze zbiorów Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego
oraz zbiorów prywatnych osób związanych z
rządem. Jest też sporo wywiadów z nielicznymi
już niestety osobami związanymi z Rządem RP
na Uchodźstwie.
Celem projektu jest zwiększenie świadomości
o dziedzictwie Rządu na Uchodźstwie wśród
Polaków w Polsce i w Wielkiej Brytanii. Dzięki
uśmiechnąć się na widok organizowanych przyjęć
i potańcówek, tak podobnych do naszych spotkań
w pubach. Podobnie jak my co roku spotykamy
się na naszym Kongresie, wtedy studenci też organizowali co roku zjazd członków Zrzeszenia.
Tak jak oni starali się szerzyć pozytywny wizerunek Polaków w zaprzeczeniu do sytuacji politycznej w kraju, tak my chcemy pokazać
Brytyjczykom, że Polacy nie są takimi, jakimi
przedstawia ich wielu polityków brytyjskich.
Wychodząc z założenia, że tak naprawdę
obie te organizacje mają jednak ze sobą dużo
wspólnego, możemy zacząć się uczyć z doświadczeń naszych poprzedników. Lektura „Życia
Akademickiego” była dla mnie niezwykle inspirująca. Jednym z moich pierwszych przemyśleń
było to, że studenci 70 lat temu potrafili zorganizować się lepiej niż my, a przecież nie mieli internetu ani telefonów komórkowych.
Gdy w 1940 polscy studenci zaczęli się łączyć,
przyjęli nazwę Zrzeszenie Studentów Polaków
Zagranicą. Nie tak jak my w Wielkiej Brytanii,
ale ogólnie zagranicą. To znamienne, że w czasach, gdy nie było tanich linii lotniczych, ta organizacja była w stanie złączyć studentów z całego
świata. Na coroczne zjazdy przyjeżdżali przedstawiciele uniwersytetów brytyjskich, ale również
europejskich czy nawet amerykańskich. Jest to
coś, co wydaje mi się w dzisiejszych czasach niemożliwe. Czy dlatego, że mogąc się tak łatwo komunikować przez internet nie mamy potrzeby
bezpośrednich spotkań? A może dlatego, że nie
ma sprawy, która by nas wszystkich jednoczyła?
W dzisiejszych czasach młodzi ludzie decydują
się na studia zagranicą z wielu powodów, ale
główne to lepsza jakoś kształcenia, chęć pracy poza Polską czy inna kultura studiowania. Wtedy, 70
lat temu, większość z tych osób nie miała wyboru.
napisom w języku angielskim projekt ma szansę
dotrzeć także do odbiorcy brytyjskiego. Pierwszy z pięciu odcinków projektu można już oglądać na kanale Youtube Ambasady RP (YouTube
Polish Embassy UK: http://bit.ly/1AyyxFV). Pozostałe cztery będą publikowane w południe w
każdy piątek do 09.01.2015 włącznie.
Na bazie materiałów zebranych do projektu
ma powstać film dokumentalny (ok. 45 min).
Ambasada zamierza też utworzyć portal internetowy jako bazę promocyjną dla projektu i
swego rodzaju encyklopedię popularnonaukową
Rządu RP na Uchodźstwie, któremu towarzyszyłyby kanały mediów społecznościowych.
Pomysłodawcą i współtwórcą projektu jest
pracownik Ambasady RP w Londynie Konrad
Jagodziński, a autorką zdjęć i montażu jest polska dokumentalistka mieszkająca na stałe w
Londynie Agnieszka Chmura.
Po premierze projektu Rzeczpospolita Londyńska ambasador Witold Sobków wręczył Pani Prezydentowej Karolinie Kaczorowskiej
(która jest jedną z osób występujących w filmie)
Odznakę Honorową Bene Merito w uznaniu
zasług dla społeczności emigracyjnej i dla budowania pozytywnego wizerunku Polski w świecie.
Prezydentowa Kaczorowska w krótkim podziękowaniu powiedziała, że przyjmuje to wyróżnienie „w imieniu wszystkich matek polskiej
emigracji”. Zaznaczyła, że to właśnie dzięki odwadze i determinacji matek udało się wychować
kilka pokoleń polskich patriotów w Wielkiej Brytanii i innych krajach, gdzie znalazła się emigra-
Z powodu wojny czy późniejszego ustroju w Polsce znaleźli się poza jej granicami. Jednoczyła ich
wiara w to, że Polska kiedyś będzie wolna i że będą mogli tam wrócić. Wierzyli, że mogą Polsce w
odzyskaniu tej wolności pomóc. A my? Mamy
wszystko, o co oni walczyli – swobodę podróżowania, wolność słowa, w miarę umacnia się pozycja ekonomiczna Polski. Mimo to myślę, że
istnieją ciągle sprawy, które są w interesie nas
wszystkich i nad ich zmienianiem powinniśmy się
koncentrować. Są to sprawy takie, jak tworzenie
polskiego społeczeństwa obywatelskiego, jak
wprowadzanie sprawdzonych zagranicą systemów
działania w różnych dziedzinach, dbanie o wizerunek Polaków w oczach obcokrajowców.
Niezwykle ważne jest, żebyśmy nie zapomnieli
o historii Polaków na Wyspach. Wspaniałym
przykładem tego, jak tę historię można promować, jest seria filmików przygotowana przez
Konrada Jagodzińskiego z Ambasady RP w Londynie pod tytułem Rzeczpospolita Londyńska.
Przez medium przystosowane do odbiorców, którzy dorastali wraz z internetem, pokazuje on fascynującą historię polskiego rządu emigracyjnego
na Wyspach od wojny aż do roku1989. Jest to historia, którą powinniśmy nie tylko znać, ale z niej
się uczyć i starać się ją dalej tworzyć pamiętając o
doświadczeniach pokoleń przed nami.
MARtA tONdeRA jest studentką trzeciego
roku Natural Sciences na University College
London, a od dwóch lat jest sekretarzem
Federacji Polskich Stowarzyszeń Studenckich
w Wielkiej Brytanii. W Anglii mieszka od
pięciu lat, przyjechała tu dzięki stypendium
towarzystwa Szkół Zjednoczonego Świata.
Artykuł powstał w ramach współpracy „Nowego Czasu” z Federacją Polskich Stowarzyszeń
Studenckich w Wielkiej Brytanii.
Prezydentowa Karolina Kaczorowska
w rozmowie z Ambasadorem RP
w Londynie Witoldem Sobkowem
cja niepodległościowa po II wojnie światowej.
Wieczór uświetnił koncert Grand Duo (Małgorzata Czapor – fortepian i Michał Wesołowski
– klarnet), których muzykę możemy usłyszeć w
filmach Rzeczpospolita Londyńska.
Wśród zebranych w Ambasadzie RP gości słychać było głosy: – Dlaczego tak późno! Mamy już
przecież 25 lat niepodległej Polski. Ale równoważyły je stwierdzenia: – Lepiej późno, niż wcale.
Żebyśmy mieli jak najmniej młodych osób,
które przyjeżdżają na Wyspy z poczuciem podboju Księżyca, nie mając bladego pojęcia, jak bogata jest historia Emigracji Niepodległościowej.
Teresa Bazarnik
10|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
czas na wyspie
populizm w wydaniu brytyjskim?
cameron wytyczył przed wyborami linię frotnu w wojnie z brukselą. rykoszetem mogą dostać
imigranci. ale także... sami brytyjczycy.
Adam Dąbrowski
N
a tę przemowę czekali wszyscy. David Cameron od
dawna odgrażał się, że jeszcze przed końcem roku wyłoży swoją strategię wobec
Unii Europejskiej oraz imigrantów. Innymi słowy, że będzie miał jasny komunikat dla takich
osób, jak na przykład Natalia, która przyjechała
tu zaraz po otwarciu granic dla przybyszów z
krajów poszerzonej Unii Europejskiej. Natalia
pracuje jako nauczycielka. Jest jej tu dobrze i nigdzie się nie wybiera. – Po tylu latach czuję się
trochę jak British Pole – wyznaje. Ale retoryka
brytyjskiego premiera do podobnych wyznań
raczej nie zachęca. Bo tego dnia David Cameron miał dla Natalii następujący komunikat: –
Brytyjczycy chcą, by rząd kontrolował liczbę ludzi tu przybywających, a także warunki, na jakich przyjeżdżają i będą tu przebywać.
Brytyjczycy pragną, by rząd kontrolował, kto
pobiera świadczenia i czego spodziewamy się od
niego w zamian. Co więcej, jeśli któryś z pozostających nad Wisłą przyjaciół Natalii chciałby
do niej dołączyć, usłyszy od brytyjskiego rządu
szereg warunków. Ostrych.
Cameron powiedział to, co przeciętny Brytyjczyk chciałby usłyszeć: jeżeli jesteś imigrantem z Unii Europejskiej i przyjeżdżasz tu
dopiero szukać pracy, nie opłacimy ci zasiłku; jeżeli przez pół roku nie znajdziesz pracy, wrócisz
do domu; jeśli tu zostaniesz, nie otrzymasz zasiłków dla osób pracujących (in work benefits), dopóki przez cztery lata nie będziesz zasilał
pieniędzmi naszego systemu ubezpieczeniowego.
„Premier nareszcie zaczyna działać” – nie
kryje radości eurosceptyczny, prawicowy tabloid
„Daily Mail”. „To doniosły dzień dla Wielkiej
Brytanii i Unii” – pisze „Daily Telegraph” i zauważa, że Cameron po raz pierwszy sugeruje, że
jeśli nie dostanie tego, czego chce, będzie dążył
do wyjścia Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty Europejskiej.
Przed wyborami w maju przyszłego roku
David Cameron idzie na konfrontację z Unią
Europejską. Konfrontację, która przynieść ma
mu głosy w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Pytania są dwa, fundamentalne.
Po pierwsze, czy to wszystko jest legalne? Po
drugie – czy nie uderzy w Wielką Brytanię
rykoszetem?
Cameron zabiera
tax CreDit
In-work benefits? To bardzo możliwe, że jeszcze
do niedawna nie słyszeli Państwo takiego określenia. Tak się bowiem składa, że tematem numer jeden stało się ono dopiero po wspomnianym przemówieniu premiera. – To realny problem – przekonuje nas jednak Mats Persson z
think tanku Open Europe, podobnie jak David
Cameron domagającego się radykalnych, wolnorynkowych zmian we Wspólnocie.
– Mamy tu na Wyspach unikatowy model.
Przy niskich dochodach, na przykład płacy minimalnej w Wielkiej Brytanii można dostać
„kredyt podatkowy”. Przypomina on w gruncie
rzeczy zwolnienia z podatku. Można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z subsydiowaniem nisko opłacanej pracy – mówi Persson.
Innymi słowy: gdyby nie dodatki, emigracja byłaby dla przybyszów mniej korzystna. Efekt?
Mniej imigrantów blokowałoby miejsca dla
miejscowych. A z powodu mniejszej konkurencji
ci drudzy zarabialiby więcej.
To akurat argument, na który uszy nadstawiają również ludzie o przekonaniach lewicowych. – Nie jest przypadkiem, że część
elektoratu UKIP to wyborcy Partii Pracy. Ale ci
bardziej tradycyjni, jeszcze sprzed epoki Blaira.
Oni poczuli się porzuceni przez New Labour –
tłumaczy dr Robert Ford z Uniwersytetu w
Manchesterze. Powód? New Labour głosiła nową ideologię, zostawiając na bocznym torze
wielu ze swoich tradycyjnych wyborców, zwykle
słabiej wykwalifikowanych. Takich, dla których
imigracja to zdecydowanie mniej pozytywny
fenomen niż na przykład dla liberalnego czytelnika „The Guardian” z dużego miasta. Dla
tego drugiego murarz Jan oznacza sprawnie
wykończoną przybudówkę. A dla tych pierwszych – jedynie konkurencję. Widać, że swoich
dobrodziejstw globalizacja nie rozdziela równomiernie.
I rzeczywiście, gdy rozmawiamy z wyborcami Nigela Farage’a, w tym co mówią słychać
wiele postulatów z elementarza myśli lewicowej.
– Przeciętny wyborca zwraca się ku UKIP widząc, że imigracja doprowadza do erozji płac.
Bo w regionach, w których jest już wystarczają-
uzupełnieniem dyskusji
w „newsnight” na
temat imigracji były
sceny z przedświątecznych zakupów.
zaniepokojonych
brytyjczyków z
programu bbc nie było
wśród walczących
o przecenione towary.
nie było też
imigrantów z ue.
co wielu pracowników, nagle pojawiają się nowi. Uważam, że na tę partię głosuje o wiele
więcej rozsądnych ludzi niż zwykłych rasistów
czy tych, którzy po prostu nie lubią Polaków –
mówi nam James, deklarujący – jak coraz więcej wyborców na Wyspach – że w maju 2015
swój głos odda na Partię Niepodległości.
DyskryminaCJa?
Obiecywane przez Camerona zmiany mają powstrzymać eksodus wyborców z Partii Konserwatywnej uosabianych przez Jamesa. Ale czy te
zmiany da się je wprowadzić? Roger Casale z
organizacji New Europeans walczącej o prawa
imigrantów unijnych nie ma najmniejszych
wątpliwości.
– Jeżeli zaczniesz zabierać dodatki Polakom,
Rumunom czy Francuzom, dopuścisz się dyskryminacji. Sam pomysł jest obraźliwy. To, co
sugeruje Cameron, jest nielegalne. Nie doprowadzi do zmian w traktatach czy dyrektywach. Byłyby one niesprawiedliwe i niezgodne
z duchem Unii Europejskiej – przekonuje Casale. I nie szczędzi gorzkich słów brytyjskim
politykom: – Ta mowa to kolejne dno jeśli
chodzi o relację Wielkiej Brytanii ze światem
zewnętrznym i społecznościami tu mieszkającymi – narzeka. Nasz rozmówca, niegdyś poseł lewicowej Partii Pracy, krytykuje też
antyimigracyjne tony, jakie pojawiają się
w retoryce jego niegdysiejszej partii macierzyńskiej.
Nieco innego zdania jest Mats Persson.
Przekonuje, że specyfika Unii jest taka, że wola
polityczna bywa tu ważniejsza niż gąszcz dyrektyw. Niedookreśloność tych ostatnich pozostawia pole do manewru i pozwala na
„przestawianie słupków” na boisku. A akurat
w nadchodzących latach stawka gry będzie
wysoka.
– Rzecz jasna negocjacje będą trudne, jak
zawsze we Wspólnocie. Ale to sposób na uratowanie idei swobodnego przemieszczania się.
W wielu krajach europejskich na popularności
zyskują antyimigracyjne partie. Coraz częściej
mówi się o ograniczeniu lub zupełnym zrezygnowaniu z wolnego przepływu pracowników.
Osobiście sądzę, że to byłby wielki błąd. Wielu
przywódców unijnych postrzegać to będzie jako pragmatyczny sposób na uratowanie swobody poruszania się po Unii. Alternatywa jest
bowiem o wiele gorsza – przekonuje Persson.
Czy John zastąpi Jana?
Drugie pytanie związane z pomysłem ograniczenia dodatków dla osób mało zarabiających
jest równie istotne. Bo nawet jeśli takie rozwiązanie uda się przepchnąć w Brukseli, może się
|11
nowy czas |11/12 (209-210) 2014
czas na wyspie
o imigrantach
w newsnight
N
Zbigniew MiecZkowski urodził się w 1922
roku w rodzinie arystokratycznej w Dzierżanowie. na początku ii wojny światowej znalazł się
we Francji, gdzie wstąpił do powstającej polskiej armii. Po kapitulacji Francji ewakuowany
do wielkiej brytanii. Został przydzielony do
powstającej 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka.
brał udział w walkach w normandii, belgii i
Holandii. Po zakończeniu wojny pozostał na
emigracji. Mieszka w Henley pod Londynem.
odznaczony przez rządy Francji, Polski i wielkiej brytanii najwyższymi odznaczeniami.
okazać, że Brytyjczycy założyli sobie pętlę na
szyję. Przecież skutecznie przeprowadzona akcja
zniechęcania Bułgara czy Polaka do przyjazdu
to tylko połowa sukcesu. Na ich miejsce wejść
musi Brytyjczyk. Jeśli Jan czy Ivan nie przyjadą,
a John nie będzie się kwapił, by ich zastąpić,
Wielka Brytania zacznie mieć problem z liczbą
rąk do pracy. Zamiast obniżonego bezrobocia
lokalnego – pojawi się dziura ziejąca w samym
sercu rynku pracy. Dziura zagrażająca i tak już
bardzo powolnemu odrodzeniu gospodarczemu
kraju.
– Jest taki mit, że zabieramy Brytyjczykom
pracę, ale to nie jest prawda. Brytyjczycy często
jej po prostu nie chcą! – dziwi się Natalia. A jej
intuicję potwierdza nawet Mats Persson, orędownik pomysłu przedstawionego przez Camerona. – To zasadna obawa. Jest tu wiele miejsc
pracy, których Brytyjczycy nie chcą po prostu
brać. Istnieje więc ryzyko, że zrobi się luka – tłumaczy szef Open Europe.
Jakby na złość Cameronowi, w kilkanaście
dni po jego przemówieniu brytyjskie media
obiegła informacja, że firmy budowlane w Londynie rekrutują pracowników z Portugalii, podwajając zwyczajowe stawki. Bo na miejscu
wystarczającej liczby rąk do pracy jakoś nie udało się znaleźć.
Eksperci mówią, że dziś dla budownictwa
czasy są najlepsze od boomu z 2004 roku, który
Polacy czy Czesi pomogli na Wyspie rozkręcić.
ajważniejszy serwis informacyjny BBC
„Newsnight” po wygłoszeniu przez premiera Dawida Camerona przemówienia
dotyczącego polityki imigracyjnej rządu,
połowę programu poświęcił problemom
związanym z imigracją. W centrum uwagi byli oczywiście
Polacy, najliczniejsza grupa imigrantów unijnych (600 tys.),
w samym Londynie około 400 tys.
Prowadząca program Kristy Wark udzieliła głosu wszystkim stronom narastającego problemu imigracji. Wcześniej
premier dobitnie wyartykułował – w ramach politycznej
poprawności – jak dużo Wyspy zawdzięczają imigrantom.
Rzeczywiście, lista jest nawet dłuższa niż w listopadowym
wystąpieniu Dawida Camerona.
Rząd zaczął grać podłożonymi kartami w obawie przed
zbliżającymi się wyborami powszechnymi i nie wiadomo czy
ta wymuszona gra i nieszczere kalkulacje zneutralizują ten
zapalny, a obecnie najważniejszy problem brytyjskiej polityki. Najpierw głos zabrał ekspert, dziennikarz zajmujący się
tematami ekonomicznymi Duncan Weldon. Z jego rozpoznania wynika, że imigranci dobrze służą krajowi, przyczyniają się do wzrostu ekonomicznego, tylko jeden na
dziesięciu korzysta z pomocy państwa. Deklaracje premiera
dotyczące renegocjacji w sprawach kluczowych, takich jak
wolność rynku i wolność przemieszczania dla wszystkich
członków Unii są bez pokrycia, bo muszą po pierwsze uzyskać poparcie pozostałych członków Unii, po drugie, nawet
jeśli premier przekona pozostałych członków Unii do takich
negocjacji, to nie odbędzie się to w najbliższym czasie.
Obecnie obowiązujące prawo negocjowane było w ciągi 10
lat. Propozycje premiera Camerona wstrzymania przez cztery lata pomocy socjalnej (tzw. in work benefits) obniży realną płacę, która w dalszym ciągu będzie wyższa niż np. w
Polsce, ale nie rozwiąże problemów. Prawnie będzie też nielegalna, bo wprowadzi dyskryminację pracowników z racji
ich pochodzenia.
Norman Tebbit, były minister w rządzie Margaret Thatcher, zapytany przez dziennikarzy Newsnight co sądzi o kłopotach obecnego rządu udzielił odpowiedzi zbliżonej do
swojej słynnej formuły „testu krykieta”. Jego zdaniem ograniczenie imigracji proponowane przez premiera Camerona
jest mało realne. To nie są wiarygodne propozycje, Came-
– Nie przypominam sobie z tamtego okresu zbyt
wielu narzekań na to, że Polacy przyjeżdżają, by
pracować w naszych fabrykach, sklepach. szpitalach czy hurtowniach. Większość ludzi było zachwyconych. Kraj przeżywał wtedy boom, a
przybysze pomogli mu rozkwitnąć. Byli tu po
prostu pożądani – wspomina Jon Danzig., dziennikarz specjalizujący się w temacie praw człowieka i Unii Europejskiej.
– Postawa wobec imigrantów zmieniła się
wyraźnie dopiero, gdy zaczął się kryzys – przytakuje Natalia. Czy teraz czeka nas powtórka ze
scenariusza z 2004 roku? Rząd nie miałby pewnie nic przeciwko temu. Tyle że jego własne pomysły mogą temu zapobiec.
CO POWIE UNIA?
Być może ważniejsze od tego, co w tak dawno
wyczekiwanej przemowie się znalazło jest to,
czego w niej zabrakło. Postawiony w szachu
przez Partię Niepodległości Zjednoczonego Królestwa David Cameron od dawna próbuje się licytować. Rzecz w tym, że przelicytować się jej
nie da, tak długo jak Londyn chce pozostać w
Unii. To dlatego w przemowie na próżno było
szukać pomysłu górnego limitu imigrantów. Ten
mógłby ucieszyć prawe skrzydło partii Camerona albo zachęcić część skłaniających się ku
UKIP wyborców, ale pozostałoby na papierze.
W dodatku drażniąc bezsensownie pozostałych
europejskich przywódców. Nein powiedziałaby
ron musi uzyskać zgodę pozostałych liderów państw członkowskich. Jednocześnie ten weteran brytyjskiej polityki z
uśmiechem dodał, że w obecnej sytuacji należałoby zapytać
imigrantów po czyjej stronie w czasie II wojny światowej
walczyli ich przodkowie. Polacy, Czesi, Słowacy – zdaniem
lorda Tebbita – ten test zdają z wyróżnieniem.
W podobnym duchu wypowiedział się zaproszony do
programu polski weteran II wojny światowej Zbigniew
Mieczkowski, który nie ukrywał swojego rozczarowania propozycjami przedstawionymi przez premiera Camerona. –
Obecny premier psuje to, co wielki polityk tego kraju Winston Churchill zrobił po zakończeniu wojny – podkreślił Zbigniew Mieczkowski. – Churchill dążył do zjednoczenia
Europy. Jakakolwiek próba dezintegracji może być katastrofą dla wszystkich w Europie, łącznie z Brytyjczykami.
Zbigniew Mieczkowski podkreślił jak wielką, wyjątkową
rolę odegrali Polacy w czasie II wojny światowej. Pomimo
niedotrzymania podpisanych umów przez Wielką Brytanię i
Francję Polacy walczyli u boku sprzymierzonych, walnie się
przyczynili do obrony Wysp przed hitlerowskim najazdem.
Choćby z tego powodu, zdaniem Zbigniewa Mieczkowskiego, powinniśmy być inaczej traktowani w tym kraju. – Premier Cameron prowadzi niebezpieczną grę w celu pozyskania głosów wyborców podatnych na populistyczne argumenty Nigela Farage’a – podkreślił Zbigniew Mieczkowski.
Polityka rządzi się swoimi prawami, nie ma w niej miejsca na sentymenty. Już raz w naszych stosunkach z Brytyjczykami w brutalny sposób doświadczyliśmy tej prawdy.
Młodsze pokolenie, chociaż nie miało tego doświadczenia,
nie kryje swojego rozczarowania zmianą oficjalnej retoryki
polityków. Po akcesji byliśmy mile widziani. Wielka Brytania
z Irlandią od razu zaakceptowała przywileje nowych członków. Po 10 latach zmiana. Pytana o zdanie Magda Harvey,
właścicielka dużej firmy Polish Specialities, nie kryje swojego
rozczarowania. Do tej pory głosowała na konserwatystów,
już tego nie zrobi. – Pracujemy ciężko, nie pochodzimy z
kultury zasiłkowej – podkreśla w programie Newsnight. W
podobnym duchu wypowiadają się jej pracownicy.
Mówienie o tym, że w Polsce jest niższy standard ekonomiczny jest też nieuczciwe. – Kto jest za to odpowiedzialny?
– pyta Zbigniew Mieczkowski. – Kto nas zostawił na łaskę
komunistów?
Angela Merkel, nie popłynęłoby też z Warszawy.
Bo na majstrowanie przy fundamencie Unii –
zasady wolnego przepływu siły roboczej – w Europie miejsca nie ma. Stąd gorączkowe wysiłki
rządu, by zawężać pole gry: zamiast o imigracji
w ogóle, mówić o świadczeniach.
– To, co początkowo miało być swobodnym
przepływem siły roboczej, zmieniło się w wolny
przepływ świadczeń społecznych. A także we
wzajemny i niemal nieograniczony dostęp do
systemu zabezpieczeń socjalnych innego państwa. To wykracza poza pierwotne rozumienie
zasady swobodnego przepływu siły roboczej –
uważa Mats Persson. A podobne odczucia nie są
obce też na przykład Holendrom, ale też samym
Niemcom.
W gruncie rzeczy wychodzi na to, że Nigel
Farage ma rację powtarzając, że „problem imigracji” da się w pełni rozwiązać tylko wychodząc z Unii. Dlatego kontra wobec wystąpienia
Camerona była dla UKIP-owców wyjątkowo łatwa: „to półśrodki, nie przyniosą rezultatu”.
– Konserwatyści nie są w stanie wygrać z UKIP
wyścigu na „ukipizm”– zastrzega Person.
W BRUKSELI I WARSZAWIE NA
RAZIE SPOKOJNIE
Wygląda na to, że do pewnego stopnia Cameron będzie jednak starał się realizować swoje
założenia. Do maja, gdy Brytyjczycy pójdą do
urn, Natalia usłyszy zapewne jeszcze pod adre-
Grzegorz Małkiewicz
sem imigrantów parę mało przyjemnych zdań.
Ale niekoniecznie.
Charakterystyczna jest reakcja nowej Komisji
Europejskiej. W swoim poprzednim wcieleniu
reagowała bardziej nerwowo, gromiąc w podobnych sytuacjach premiera Camerona i dając paliwo antyeuropejskim tabloidom („Popatrzcie,
nie chcą nas w tej Europie!”). Tym razem jednak
rzecznik Komisji Europejskiej Margaritis Schinas wypowiedział się bardzo spokojnie.
– To pomysły Wielkiej Brytanii. Są częścią
debaty. Rozpatrzymy je na chłodno, bez dramatyzowania. Potrzeba tu uważanej i spokojnej
dyskusji. Walka z nadużyciami systemu opieki
społecznej to zadanie krajów członkowskich.
Unijne prawo nie czyni im w tym względzie
przeszkód – ogłosił dyplomatycznie rzecznik.
Uspokaja też Ambasador RP w Londynie
Witold Sobków. – Zaczynają się dopiero rozmowy na ten temat. Droga od rozmów do przyjęcia
takich rozwiązań jest daleka. Część rzeczy zostanie wprowadzona szybciej, inne – wolniej. A pozostałe nie zostaną wprowadzone wcale –
przekonuje.
Poza tym, by strzelba, którą właśnie
przyczepił do pasa brytyjski premier wystrzeliła,
musi on jeszcze zrobić jedną, drobną rzecz. Wygrać przyszłoroczne wybory.
Adam Dąbrowski
12|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
felietony opinie
nowy czas
[email protected]
0207 639 8507
63 King’s Grove
London SE15 2NA
Święta, a tu pospolitość skrzeczy…
Krystyna Cywińska
2014
Czego Wam życzyć z
okazji Świąt i Nowego
Roku? Majątku i dostatku?
Podobno szczęścia nie
dają. Szczęścia? Podobno
jest złudne i nieuchwytne.
Miłości? Podobno bywa
zdradliwa. Przyjaźni?
Podobno można na nią
liczyć. Podobno. Zdrowia,
zdrowia Wam życzę.
I sobie też, żebym tak
sama zdrowa była, jak nie
jestem. Rodakom, na
emigracji szczególnie,
życzę wytrwałości. Nic
jej nie może zastąpić.
Talent jej nie zastąpi. Świat jest pełen
utalentowanych ludzi, którzy niczego
nie osiągnęli. Podobnie, jak niektórzy
geniusze. Genialne bywają przeważnie dzieci. Potem z tymi geniuszami
bywa gorzej. Wykształcenie też wytrwałości nie zastąpi. Nawet najlepiej
wykształceni ludzie kończą niewyżyci
na bocznych torach. Największą siłą
przebicia jest siła wytrwałości i determinacji. Takie było życiowe credo
Margaret Thatcher. Press on, press
on – powtarzała. Czyli do przodu,
do przodu. Może takie powinno być
hasło na naszych sztandarach.
Rodakom w kraju życzę cierpliwości i dystansu do rzeczywistości.
Zniekształcanej – jak sądzę – przez
krajowe media. Media w znacznej
mierze zaszczekane przez aroganckich dziennikarzy i zarozumiałych
polityków. Młócące, wałkujące i nicujące te same tematy i afery w politycznych sferach. Co, kto, gdzie,
kiedy i o kim powiedział. I przy jakiej
okazji. Po latach tłumienia tak zwanej wolności słowa w PRL-u, nastał
czas słownej jatki i kalumni w sejmowych kuluarach. A krew, pot i ślina
wyciekają z ekranów telewizyjnych.
I ocieka nimi prasa.
Nadrzędnym bodaj hasłem dyskursu jest polowanie na kłamców.
Pan kłamie, pani kłamie, on kłamie,
one kłamią. Wszyscy kłamią. Politycy
i dziennikarze paskudnie, a poeci
pięknie. A najohydniej kłamie teraz
Ameryka oczywiście. Po prostu zakłamani zbrodniarze i tyle. A wszyscy poza tym okradają, oszukują,
manipulują i mataczą. Taki jest osąd
vox populi.
Ostatnio nawet wybory podobno
były sfałszowane, zafałszowane i dofałszowane. Przy urnach wyborczych
podstępnie godzono w demokrację i
godność obywatelską. Po prostu
skandal i pożoga demokratycznego
ustroju. Do fałszerstw wyborczych
dochodzą poselskie zafałszowania
wydatków na przejazdy. Nie tyle drogówki, co kilometrówki, choć jedno
drugiemu zdawałoby się sprzyja. Jak
rozumiem, chodzi o to, kto ile pobrał
na służbowe wyjazdy, z których się
nie rozliczył, bo nie dojechał. Jasne?
Skandal goni skandal, afera aferę, a
ostatnio marsz goni marsz. A hasła o
obronie wolności, godności i demokracji nawzajem się prześcigają.
Zgodnie z prawem, bez pożogi, petard i gazu łzawiącego. Polska wolnym krajem jest! Czy się to komuś
podoba, czy nie.
I do tego szczęśliwym. Mimo bezrobocia, mimo niskich płac, mimo
prowincjonalnych zapaści gospodarczych, mimo dobrze płatnych byłych
ubeków. Mimo nędznie żyjących
emerytów i chorej ciężko służby
zdrowia. Pozostaje tylko Gombrowiczowskie pytanie: „Jak wyzwolić
człowieka w Polaku?”.
A tu pospolitość skrzeczy. Ale gorzej skrzeczy i trzeszczy ustrój wielokulturowy w Wielkiej Brytanii.
Brytyjskie Elizjum, czyli mitologiczne wyspy wiecznej szczęśliwości mogą okazać się dla autochtonów mniej
błogosławione. Bo w tym kraju lewi-
cowo-liberalna wiara w społeczeństwo wielokulturowe okazała się toksyczna. A naczelnym hasłem stała
się, jak wiemy: imigracja. Nie służba
zdrowia, także kwękająca. Nie mieszkalnictwo, w deficycie. Nie upadek
brytyjskiego przemysłu i bezrobocie
na prowincji, ale imigracja. Zalew
prawie całych Wysp obcymi przybyszami, z obcą kulturą i obcymi obyczajami. A przy tym z niechęcią, a
nawet wrogością wobec tego kraju.
Ale o czym ja piszę? Czy nie widać
tych etnicznych zmian za oknem? Czy
niewidoczne są getta? W tym nawet
polskie? Ale najbardziej hermetyczne
getta tworzą muzułmanie i Hindusi.
Zawładnęli wieloma okręgami, decydują o polityce i socjalnych zabezpieczeniach w takich szczególnie
miastach ,jak Rochdale, Derby, Bradford, Rotheram. Wykorzystują seksualnie głównie białe nastolatki.
Naruszają prawo, oszukują różne
urzędy, naciągają system. Są też, niestety, wylęgarnią dżihadistów w szkołach i meczetach utrzymywanych w
dużej mierze za pieniądze publiczne.
Czy w Polsce, że zapytam, męskie
imię Mohamet byłoby w stanie wyprzeć Jasia? A żeńskie imię Fatima
wyparłoby Małgosię z listy najbardziej
w kraju popularnych imion? W Wielkiej Brytanii już to się stało. W politycznej krótkowzroczności Polacy to
małe piwo wobec beczek piwa, jakie
sobie naważyli Brytyjczycy. Głównie
za sprawą brytyjskiej lewicy. Jednym z
jej nawiedzonych rzeczników był były
poseł Denis MacShane. Kiedyś na-
dzieja polskiej emigracji, wyrażana w
„Dzienniku Polskim i Dziennika Żołnierza”. To prawie Polak – pisano –
bo ma ojca Polaka (choć nazwisko
przyjął matki). No niestety, skończył w
kryminale. Jak kilku innych brytyjskich posłów. Za nadużycia. Nadużycia raczej małe, w porównaniu z
nadużyciami poselskimi w Polsce. Ale
w Polsce podejrzani o to posłowie deklarują, że przyświecała im zawsze
dewiza: Bóg, Honor, Ojczyzna. Brytyjczykom widać brak patriotyzmu,
bo takiej dewizy nie znają.
– Czy wiedziały gały co brały, wybierając dla szmalu Wielką Brytanię?
– zapytał znajomy młody człowiek
po kieliszku wyborowej.– Oj, nie widziały i nie wiedziały o kraju tego
sprzecznościach i etnicznych konwulsji. Polsce to na razie nie grozi. I
życzmy sobie, żeby jej fala obcego i
niebezpiecznego zalewu nie groziła.
Kraj nasz szczęśliwy? I nietolerancyjny? Tak jakby.
Happy Christmas! Pełen eventów,
parties, shoppingu i szerowania (od
share) gier i zabaw. Obiecuję, że w roku następnym będę Was również przynudzać. No to nara od zara i do siego!
Ostatnie pożegnanie Mr Telewizora
Święta Bożego Narodzenia to nie tylko Wigilia i zapach świeżo upieczonych kuchów [po kaszubsku
ciasta] i ciast, to również wspólne oglądanie telewizji. Telewizor bowiem zawsze pełnił ważną rolę w
każdym domu. No właśnie… pełnił.
Pamiętam te czasy, kiedy w każdą sobotę oglądało się westerny, do których dialogi czytał Jan Suzin.
Sobotnie oglądanie filmów było jak religia – w poniedziałek o obejrzanych filmach rozmawiało się na
przerwach pomiędzy zajęciami w szkole. Oglądanie
kina nocnego było jak przynależenie do specjalnego,
mitycznego klubu. Pokazywano tam filmy tylko dla
dorosłych – których przeważnie nie można było nigdy obejrzeć w kinie. Wszystko dzięki tej małej
skrzynce, która nigdy nie była traktowana jako część
wyposażenia, ale jako coś znacznie lepszego, niemal
obowiązkowy kompanion na dobre i na złe. W święta przed telewizorami zasiadały całe rodziny, by
wspólnie obejrzeć komedię dla wszystkich albo program podróżniczy o egzotycznym i bardzo dalekim
kraju. Bo telewizor nie tylko pokazywał, ale w swój
magiczny sposób również łączył.
To, co oglądaliśmy w telewizji, nie tylko kształtowało naszą wiedzę o świecie i życiu, ale także nas
samych. I niejedno pokolenie nie byłoby tym, czym
jest, bez telewizora. Każdy pamięta programy, do
oglądania których zasiadał z wypiekami na twarzy i
których nazwy pamięta do dzisiaj. Każdy…
Okazuje się, że już nie każdy. Czasy, w których
żyjemy, zmieniają się tak szybko, że to, co dla jednego pokolenia jest czymś jak najbardziej oczywistym,
dla młodszego już czymś takim nie jest. Co więcej,
dużo wskazuje na to, że już nigdy nie będzie. Najmłodsze pokolenie nie używa telefonu stacjonarnego, bo można przecież godzinami gadać przez
telefon komórkowy. Teraz okazuje się, że „pokolenie
millenium” (czyli urodzeni na przełomie wieków)
nie potrzebuje już telewizora. W czasach bezprzewodowego, szybkiego internetu, tabletów i telefonów komórkowych z procesorami znacznie
szybszymi niż pierwsze komputery, wszystko staje
się bardziej wired – a sam telewizor nie jest już obowiązkowym wyposażeniem domu czy pokoju w akademiku. Telewizor, chcąc nie chcąc, odchodzi do
lamusa. Dzisiaj rządzi komórka oraz internet – film
można obejrzeć na Netflixie, zamiast programów
ogląda się blogi na YouTube. To, co kiedyś przyciągało tłumy wieczorową porą, dzisiaj można obejrzeć
na wszelkiej maści playerach. BBC, ITV…. I tak
dalej. Kiedy chcemy, jak chcemy.
Rozwój nowych technologii zaskoczył wszystkich
i ma na swoim koncie już wiele ofiar. Już prawie
nikt nie ogląda filmów na DVD. Sprzedaż budzików, kamer wideo, walkmanów czy nawet aparatów
fotograficznych spada z roku na rok. W telefonie zapisujemy ważne dla nas daty, rocznice czy spotkania. Kto z nas jeszcze kupuje kieszonkowe
kalendarze? Teraz okazuje się, że czas na ostatnie
pożegnanie naszego ulubionego telewizora.
Co ciekawe, o ile bez telewizora można żyć, o
tyle bez telewizji ciągle nie. Okazuje się, że „pokolenie millenium” ogląda więcej telewizji niż jakiekolwiek inne pokolenie wcześniej. Ogląda jednak
inaczej. Samemu. W wolnej chwili. W drodze do
pracy lub szkoły, w parku, w kawiarni, na przerwie.
W tym roku mamy jeszcze szczęście – w większości domów telewizor wciąż jest. Być może święta
do doskonały czas, by wyjść z ciszy własnego pokoju
i zamiast oglądać coś na ekranie telefonu, obejrzeć
coś wspólnie w telewizorze. Posiedzieć razem, pogadać, skomentować akcję filmu. Albo zwyczajnie się
z czegoś pośmiać,razem z kimś siedzącym obok nas.
Póki nie jest jeszcze za późno.
Wesołych świat!
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|13
nowy czas | 11/12 (209/210) 2014
komentarze
ANDRZEJ KRAUZE komentuje
Na czasie
Grzegorz Małkiewicz
Populizm ma krótkie nogi i jeszcze krótszy wzrok. Zanim
premier Cameron wystąpił 28 listopada ze swoim
antyimigracyjnym credo okraszonym tanimi frazesami
o brytyjskiej tolerancji, 15 października dziennik „The
Times” zamieścił komentarz redakcyjny na temat korzyści
ekonomicznych, finansowych i kulturalnych, jakie Wielka
Brytania czerpie dzięki imigrantom. Warto ten tekst, w
kontekście antyimigracyjnej gorączki, przypomnieć.
Brytyjskim politykom partii rządzącej
puściły nerwy po przegranych wyborach
uzupełniających do parlamentu. Do tej
pory marginalna, populistyczna partia
UKIP, zyskuje z dnia na dzień coraz
większe poparcie, co nie daje dobrych
prognoz przed zbliżającymi się wyborami powszechnymi. Wprawdzie rząd koalicyjny nie tylko koalicję utrzymał, co
jest dużym sukcesem w Wielkiej Brytanii, ale też na tyle opanował kryzys, że
można mówić w przypadku konserwatystów o sprzyjającej koniunkturze politycznej. A jednak wzrastająca
popularność UKIP niepokoi strategów
rządzącej partii. Stratedzy, zamiast
otwartej konfrontacji z populistami,
radzą premierowi zmierzyć się z tematem przez nich wykreowanym – imigracją. A to z kolei tworzy wrażenie
panicznych gestów. „The Times” ostrzega, że obniżają one poziom debaty i bardzo trudno się z nich wycofać. Gazeta
podkreśla, że dzięki imigracji Wielka
Brytania korzysta bezpośrednio ekonomicznie i wizerunkowo jako kraj otwarty na nowe idee i przedsiębiorczość.
Rolą polityków jest podkreślanie tych
pozytywnych stron, a nie modelowanie
swoich wypowiedzi na wzór zaczerpnięty z taniego, emocjonalnego stylu populistycznej partii. Są oczywiście koszta
takiego otwarcia, jak zwykle w przypadku nowych rozwiązań, ale zyski zdecydowanie przewyższają straty i o nich
należy głośno mówić.
Problem jest o tyle trudny, przyznaje autor komentarza dziennika „The Times”, że straty i zagrożenia widać
najpierw, a na korzyści trzeba trochę poczekać. Ale od czego są politycy? To
głównie oni powinni, takie jest ich powołanie i funkcja społeczna, wyznaczać cele rozwoju i konsekwentnie do nich
dążyć. W każdym rozwoju są straty, rząd
powinien je redukować, ale jeśli nie ma
takiej możliwości, nie może deklarować
pustych obietnic, bo traci wtedy swoją
wiarygodność.
Tego typu błędy konserwatyści popełniają w sprawie „kontrolowanej imigracji”. Dawid Cameron wyznaczył
limit imigracji do 100 tys. rocznie. W
ciągu ostatnich dwunastu miesięcy poziom imigracji wzrósł do 240 tys., czyli o
ponad 40 proc. w porównaniu z wcześniejszym okresem. W większości byli to
imigranci z krajów Unii Europejskiej.
Odpowiedź Camerona: zmienić
obowiązujące traktaty. Jak? Siłą woli? A
jak nie będzie takiej możliwości? – Wielka Brytania wystąpi z Unii – deklaruje
premier. Żeby ten scenariusz wprowadzić w życie, musi jeszcze wygrać wybory. A co wtedy zrobi 700 tys. Brytyjczyków mieszkających na stałe w Hiszpanii?
– pyta „The Times”.
W brytyjską debatę antyimigracyjną wpisał się również wiceminister polskiego MSZ Rafał Trzaskowski, rocznik
1972. Nowe pokolenie, pozbawione komunistycznego piętna. Syn pianisty jazzowego i kompozytora Andrzeja Trzaskowskiego, prawnuk Bronisława Trzaskowskiego, językoznawcy, założyciela
pierwszego żeńskiego gimnazjum w
Polsce. Ze znakomitym angielskmi, bez
kompleksów, z wykształcenia doktor nauk politycznych. Teoretyk i praktyk w
jednej osobie. Był wcześniej europosłem,
a jego przewód doktorski dotyczył dynamiki reformy instytucjonalnej Unii
Europejskiej. Zapytany, co myśli o brytyjskich planach, wypowiedział się zdecydowanie i elokwentnie, pozbawiając
brytyjskiego dziennikarza możliwości
zadawania dodatkowych pytań. Przekaz
był jasny: Wielka Brytania nie ma żadnych podstaw renegocjowania podpisanych traktatów unijnych.
Drodzy imigranci, damy radę. Radosnych Świąt!
Wacław Lewandowski
Tortury
Opublikowany przez Amerykanów skrót raportu o działaniach
CIA w walce z terroryzmem za czasów prezydentury Busha-juniora
jest przede wszystkim kartą atutową
demokratów w grze o zatrzymanie
spadku popularności Obamy i politycznych notowań jego obozu. Nie
jest natomiast, jak twierdził wiceprezydent Biden, odważnym przyznaniem się do błędów, które to
przyznanie ma świadczyć o sile
Stanów Zjednoczonych. Świadczy
raczej, sądzę, o słabości Obamy i jego administracji, zaś dla islamskich
terrorystów jest wyraźnym sygnałem, że Ameryka zrezygnuje z nieprzewidzianych prawem środków
ich zwalczania, czyli – będzie ich
zwalczać z mniejszą determinacją.
Jedyną możliwością, że tak się nie
stanie, jest wariant jeszcze bardziej
antyhumanitarny, tzn. taki, że zakazując przesłuchiwań (czytaj: torturowania) podejrzanych o terroryzm,
Obama nakazałby ich likwidację
bez przesłuchania. W takim wypadku okazałoby się jednak, że akt zakazu stosowania tortur wcale nie był
aktem postępowym, lecz zdecydowanie wstecznym, bo prowadzącym
do jeszcze brutalniejszego podeptania praw człowieka.
Ze zdumieniem stwierdzam, że
wypowiedź przywódczyni francuskich nacjonalistów Marine Le Pen,
która powiedziała, że nie widzi ni-
czego złego w wymuszaniu zeznań
za pomocą tortur podczas przesłuchiwania kogoś, kto – na przykład –
wie, w jakim miejscu jest podłożony
ładunek, który eksploduje za dwie
godziny, wydaje mi się w tej sprawie
głosem rozsądnym. Inna rzecz, o
czym Le Pen nie wspomniała, że
trzeba mieć pewność, iż mamy do
czynienia właśnie z tą osobą, która
na pewno na takie informacje. Z
amerykańskiego raportu wynika bowiem, że w kilku przypadkach,
przez pomyłkę, CIA więziła i torturowała własnych informatorów.
W Polsce echa senackiego raportu zza oceanu czepiają się głównie
jednego, ubocznego wątku – tego
mianowicie, że raport pośrednio
potwierdza fakt istnienia więzienia
CIA w Starych Kiejkutach. Władze
polskie zaprzeczały dotąd, jakoby
takie więzienie istniało, a od zasądzonych przez europejski trybunał
odszkodowań dla dwóch byłych
więźniów tego ośrodka zapowiedziały apelację. Niezawodny w takich sytuacjach Roman Giertych
już nawołuje do postawienia byłego
premiera Leszka Millera przed trybunałem stanu, mówi też o konieczności wszczęcia postępowania
przeciwko Kaczyńskiemu i Ziobrze,
jako tym, którzy zaniechali kroków
przeciw Millerowi, gdy o Starych
Kiejkutach pierwszy raz zrobiło się
głośno. Inni „mędrcy”, chcący na
sprawie zbić polityczny kapitał, już
pokrzykują, że Miller z Kwaśniewskim złamali konstytucję, umożliwiając stosowanie tortur na terenie
naszego kraju.
Tak, jak zdumiało mnie, że mogłem się zgodzić z jakimś zdaniem
wypowiedzianym przez panią Le
Pen, tak też zdumiewa mnie niezachwiane poczucie, jakie w sobie odkrywam, że ani Miller, ani
Kwaśniewski, ani nikt inny nie powinien być za sprawę więzienia CIA
w Starych Kiejkutach obwiniany.
To była sytuacja szczególna, kiedy
Amerykanie wystąpili o pomoc w
walce z terroryzmem, polegającą na
udostępnieniu im polskiego ośrodka
z lądowiskiem dla samolotów i możliwością urządzenia tam tymczasowego aresztu. Zgoda ówczesnych
władz kraju, który jest członkiem
NATO, na taką współpracę jest całkowicie zrozumiała. A fakt, że Amerykanie torturowali oraz to, że
wykazali się brakiem profesjonalizmu, przetrzymując tam także kilku niewinnych, źle świadczy nie o
polskich decydentach, lecz o CIA.
Samo zaś ujawnienie raportu też nie
hańbi Millera czy Kwaśniewskiego,
a raczej obóz demokratów, który
dla politycznej rozgrywki wewnętrznej naraża na niebezpieczeństwo
swój kraj i jego obywateli. i z cyniczną obłudą nazywa takie działanie
postępem i usuwaniem błędów.
14 |
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
POSTSCRIPTUM
Roman Waldca o tym, o cZym WaRto – alE nIEKonIEcZnIE tRZEBa – WIEdZIEĆ | gRudZIEŃ 2014
Świąteczne
drzewko
Super Jumbo
do lamusa
LOTNICTWO. Największy pasażerski
OBYCZAJE. Zbliża się Boże Narodzenie, więc koniecznie trzeba kupić nową
choinkę. Nie sztuczną, bo jakże by, ale
ładnie pachnącą, świeżą, prosto z lasu.
Gwiazdka bez choinki jest po prostu niemożliwa.
Okazuje się, że sprzedaż świątecznych drzewek to lukratywny biznes. Tylko w tym roku na choinki zostanie
wydane ponad miliard funtów. Średnia
cena drzewka w Londynie to sto funtów.
Za to samo drzewko na obrzeżach stolicy zapłacimy około 65 funtów, a tylko
40-50 w innych regionach kraju. Nie
znaczy to oczywiście, że nie można taniej. Aldi oferuje choinki za 19.99.
Choinka, zanim nadaje się do ścięcia i
uatrakcyjnienia naszego bożonarodzeniowego domu, rośnie przez osiem lat.
W wielkiej Brytanii sprzedaje się każdego roku średnio 6 mln drzewek. Najpopularniejszą choinką na Wyspach jest z
pewnością choinka na Trafalgar Square
– która jest corocznym prezentem mieszkańców Norwegii, którzy od 1947 roku
w lasach otaczających Oslo szukają odpowiedniego drzewa, liczącego średnio
50-60 lat, które potem sami dostarczają
do Londynu.
Co ciekawe, tradycja dekorowania
choinek została sprowadzona do Wielkiej Brytanii dopiero w 1841 roku przez
księcia Alberta, by przypomnieć mu o
tym, jak spędzał Boże Narodzenie jako
dziecko w Niemczech.
Teraz Kraków
TURYSTYKA. Paryż? Rzym? A może Barcelona?
Praga lub Berlin? Które z tych miast jest najpopularniejszym kierunkiem wyjazdów na weekend według
brytyjskiego magazynu konsumentów „Which?”. Żadne z wyżej wymienionych.
Czytelnicy magazynu zapytani o to, które miasto
cenią sobie najbardziej poza granicami Wielkiej Brytanii przyznali, że to polski Kraków jest według nich numerem jeden. Wszystko dlatego, że zawsze są tam mile
witani, a jedzenie i trunki są pierwszej klasy. Co ciekawe, Anglikom smakuje polski bigos oraz wysoko cenią
sobie polskie wódki. I to nie tylko dlatego, że tańsze. W
obu kategoriach – jedzenie oraz drink – Kraków dostał
maksymalną liczbę punktów.
Kraków uzyskał cztery gwiazdki za atrakcje kulturalne – nie tylko za krakowskie Sukiennice, ale także
blisko położoną Wieliczkę, którą rekomendują jako
must visit przy okazji odwiedzin w Krakowie.
Oczywiście nie dziwi nas wybór Krakowa jako najbardziej popularnego miejsca w Europie, bo według
nas nie ma przecież ładniejszego miasta na starym kon-
tynencie. Nie znaczy to jednak wcale, że Kraków nie
miał konkurencji. Wręcz przeciwnie.
Drugie miejsce w rankingu zajęło Monachium, które
również otrzymało pięć gwiazdek za jedzenie oraz napoje
– i to nie tylko za słynne bawarskie paróweczki czy Octoberfest. O ile w Krakowie można się przespać za niecałe
60 funtów, to w Monachium trzeba już wyciągnąć z portfela znacznie więcej, bo przeszło 118 funciaków.
Stolica naszych południowych sąsiadów, Praga, zajęła trzecie miejsce. Na kolejnych znalazł się Berlin,
Walencja, a w Hiszpanii, Barcelona. Budapeszt zajął
siódme miejsce, tuż za nim uplasował się Wiedeń, Sevilla oraz estoński Tallin.
Na samym końcu rankingu uplasował się Mediolan
oraz Neapol. Co ciekawe, miasta o których zawsze myśleliśmy, że należą do najbardziej popularnych, nie
zajęły w rankingu wysokich pozycji. Amsterdam, Paryż
czy Rzym zajęły miejsca pośrodku listy, głównie przez
drogie noclegi w hotelach oraz nie najwyższą jakoś lokalnych kuchni. Krakusom z pewnością to nie przeszkadza, prawda?
25 lat bez muru
HISTORIA. W listopadzie minęło 25 lat od upadku
Muru Berlińskiego – granica pomiędzy Berlinem
Wschodnim i Zachodnim udekorowana zastała świecącymi białymi balonami, które na kilka dni przypomniały,
gdzie był Zachód, a gdzie władzę trzymali komuniści.
8 tys. balonów było częścią Lichtgrenze – projektu artystycznego z okazji 25. rocznicy upadku muru, który
dzielił Berlin przez blisko 30 lat od 13 sierpnia 1961 do 9
listopada 1989 roku. Wybudowano ponad 156 km wysokiego na prawie cztery metry system umocnień o długości
ok. 156 km (betonowy mur, okopy, zapory drutowe, miny),
które miało zapobiec przechodzeniu mieszkańców
Niemieckiej Republiki Demokratycznej do zachodniej,
„skażonej” kapitalizmem części kraju. Co ciekawe, w
berlińskim murze znajdowało się dwadzieścia pięć przejść
granicznych (trzynaście ulicznych, cztery kolejowe i osiem
rzecznych) – które wówczas stanowiły ponad połowę
wszystkich przejść granicznych pomiędzy Wschodnimi i
Zachodnimi Niemcami.
Z okazji rocznicy jedynie skromny, dwunastokilometrowy odcinek został oświetlony balonami, które upamiętniały takie strategiczne miejsca, jak Checkpoint Charlie,
Bramę Brandenburską czy Reichstag. Na zakończenie
uroczystości rocznicowych – których jednym z głównych
bohaterów był były rosyjski prezydent Michaił Gorbaczow
– balony zostały wypuszczone w powietrze. „Ludzie zawsze będą pamiętać…” – podkreślali twórcy instalacji,
którzy w ten sposób chcieli upamiętnić przeszło 140 osób,
które zginęły starając się za wszelką cenę przedostać z jednej strony muru, na drugą.
samolot świata, Airbus A380, może okazać
się największą… porażką francuskiego producenta. Airbus ogłosił właśnie, że ma problemy z nowymi zamówieniami i być może
nie będzie miał innego wyjścia, jak zaprzestać produkcji nowych maszyn już od 2018
roku. Firma przyznała, że w kończącym się
2014 roku nie udało się jej znaleźć ani jednego nowego kupca na A380.
Do tej pory Airbusowi udało się sprzedać 318 samolotów 19 liniom lotniczym,
największym użytkownikiem są Emirates,
które zamówiły 140 maszyn (50 już lata w
barwach tego przewoźnika).
Airbus wydał przeszło 30 mld dolarów
na super jumbo przewidując, że uda mu się
sprzedać ponad 1200 sztuk. I chociaż pasażerowie przeważnie chwalą sobie tę maszynę, to jednak linie lotnicze dalekie są od
zachwytu: mają trudności nie tylko z zapełnieniem wszystkich miejsc, ale ograniczona
jest również liczba lotnisk, na których maszyna może wylądować. W Europie jedynie
British Airways, Air France i Lufthansa latają A380. Większość linii lotniczych woli
zamawiać nowsze i mniejsze samoloty, takie
jak Boeing 787 Dreamliner, który jest nie
tylko znacznie lżejszy od A380, ale spala
znacznie mniej paliwa.
Najpopularniejszym samolotem na świecie jest drugi co do wielkości samolot pasażerski Boeing 747 Jumbo Jet. Wprowadzony
do użytku w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia zrewolucjonizował lotnictwo pasażerskie. Najnowszy model Boeing 747-800
jest już trzecią generacją. Jednak i jego
sprzedaż spada – w tym roku znaleziono
kupców tylko na dwie maszyny. W sumie
udało się Boeingowi sprzedać prawie 1700
sztuk. Jedną z nich jest Air Force One, samolot, którym lata prezydent USA.
Z Chin koleją?
TRANSPORT. Jak najsprawniej sprowadzić towary z Chin do Europy? Okazuje się,
że nie statkiem (długo) czy samolotem, ale
pociągiem. Tak właśnie do Madrytu dojechał pierwszy skład towarowy z Chin, inaugurując najdłuższą linię kolejową na świecie.
Liczący czterdzieści wagonów skład przemierzył w ciągu 21 dni aż 13 tys. kilometrów
jadąc przez Kazachstan, Rosję, Białoruś,
Polskę, Niemcy i Francję. Pokonana trasa
jest dłuższa od słynnej kolei transsyberyjskiej,
łączącej Moskwę z Władywostokiem. Trzytygodniowa podróż była aż o 10 dni krótsza
niż statkiem. Regularnie dwa razy w tygodniu kursują pociągi pomiędzy Pekinem a
Hamburgiem oraz chińskim megacity
Chongqing a Duisburgiem. Teraz niemieckie koleje zastanawiają się, jak i kiedy uda im
się uruchomić regularne połączenia hiszpańskiej stolicy z Chinami. Przeszkód jest wiele
– nie tylko biurokracja krajów przez które
przejeżdża pociąg, ale również konieczność
trzykrotnej zmiany wagonów (różne szerokości torów w poszczególnych krajach) czy lokomotyw (co 500 kilometrów).
|15
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
takie czasy
Wielka gra Rosja-NATO
Konflikt na Ukrainie nie jest tylko lokalną zawieruchą. Jest
on zwiastunem burzliwych czasów, w których przyjdzie
nam żyć. Jest on elementem większej całości – gry lub
wyścigu o dominację i przetrwanie. Gra toczy się za naszą
wschodnią granicą i bez względu na nasze intecje Polska
nie pozostanie krajem neutralnym.
Dawid Skrzypczak
K
ompasem, którym powinniśmy się posługiwać w tych
trudnych chwilach, aby wyznaczyć kierunk, w jakim
powinna zmierzać nasza
polityka zagraniczna jest zasada samopomocy
(ang. self-help) oraz równoważenia sił znajdująca swe korzenie w teorii realizmu. W skrócie
wszystko sprowadza się do budowania naszego
potencjału ekonomicznego, politycznego i militarnego. Można osiągnąć to na różne sposoby,
najprostsze to rozwój ekonomiczny, zbrojenia,
działania dyplomatyczne i sojusze militarne.
Dzięki temu będziemy w stanie skutecznie odstraszać potencjalnego przeciwnika przed napaścią, a w razie takiej napaści będziemy w stanie
się obronić. Proste, prawda?
Jak więc wygląda sytuacja w naszej części
świata? Jednym słowem, nieciekawie. Ukraina
najwyraźniej nie przyswoiła sobie zasady samopomocy i jest bliska wypadnięcia z wyścigu.
Próbuje to nadrobić, jednak to działanie może
się okazać spóźnione. Kraj ten, niczym tonący,
próbuje resztkami sił złapać życiodajny oddech.
Niedawna rozmowa prezydent Ukrainy Petro
Poroszenko z szefem niemieckiej dyplomacji
Frankiem-Walterem Steinmeierem, która odbyła się w Kijowie, dotyczyła planów przeprowadzenia dalszych rozmów pokojowych. Plany te
poparł także premier Ukrainy Arsenij Jaceniuk.
Zdaniem dowódcy sił NATO w Europie
gen. Philipa Breedlove rozejm zawarty pod koniec września w Mińsku pomiędzy Ukrainą i
Rosją „istnieje tylko na papierze. Granica między Rosją a Ukrainą jest całkowicie przepuszczalna i szeroko otwarta dla wsparcia
udzielanego najemnikom”. Władze Ukrainy
doniosły, że strona rosyjska wznowiła 20 listopada ostrzał ukraińskiego terytorium. Ciężkie
polityczne i militarne położenie Ukrainy w zasadzie nie pozostawia jej decydentom innego
wyjścia jak starać się o pokój, ponieważ w
otwartej konfrontacji z Rosją Ukraina nie ma
większych szans.
Tymczasem władze ukraińskie usilnie zabiegają o pomoc, przede wszystkim w postaci
uzbrojenia, w walce z separatystami wspieranymi przez Rosję. Już we wrześniu minister obrony Ukrainy Wałerij Hełetej donosił, że państwa
NATO rozpoczęły dostawy broni dla jego państwa. Obserwując sytuację w tej części Europy
można dojść do wniosku, że pomoc ta okazała
się niewystarczająca. Co prawda Stany Zjednoczone planują zwiększyć pomoc finansową oraz
wojskową dla Ukrainy dostarczając między innymi pojazdy typu Humvee czy radary. Jednak
ciągle odmawiają przekazania stronie ukraińskiej broni. W kwestii tej na uwagę zasługuje
fakt, że Ukrainie udało się porozumieć z Litwą
w sprawie dostaw elementów uzbrojenia dla
ukraińskich sił zbrojnych. Nasi północni sąsiedzi
wiedzą, że lepiej z wrogiem walczyć cudzym
wojskiem.
Rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego
i Obrony w Kijowie Andrij Łysenko stwierdził,
że strona ukraińska musi przestrzegać porozumienia, jeśli chce uniknąć otwartej konfrontacji
z Rosją. Przestrzegając wszystkich ustaleń z
Mińska Ukraińcy mają nadzieję nie dać Rosjanom oficjalnego powodu do przeprowadzenia
bezpośredniej inwazji czy konieczności wprowadzenia na terytorium Donbasu tak zwanych sił
pokojowych. Jednak znając sposób działania
Strateg Władimir Putin
Rosjan możemy być pewni, że ci znajdą odpowiedni pretekst do przeprowadzenia takiej inwazji, jeśli będzie ona konieczna do osiągnięcia
ich celów. Na razie strona rosyjska kieruje na terytorium Ukrainy kolejne „konwoje humanitarne”, pomoc w sprzęcie (broń lekką i ciężką) i
ludziach dla sił rebeliantów, czym łamie ustalenia porozumienia z Mińska. Przedłużająca się
wojna w dalszym stopniu destabilizuje kraj, co
w rezultacie może doprowadzić do jego rozpadu.
Inne państwa w naszym kręgu kulturowym,
w szczególności w naszym regionie, zdają się
pośpiesznie odrabiać zaległe lekcje z polityki
międzynarodowej. Wspomniana wcześniej Litwa jest tego dobrym przykładem. Warto nadmienić, że od jakiegoś czasu można nawet
usłyszeć dochodzące z Litwy głosy nawołujące
do rozwiązania politycznych problemów, które
powodują napięcia między naszymi krajami.
Zdaniem Audriusa Bačiulisa, komentatora tygodnika „Veidas”, Polska jest jednym z najważniejszych sojuszników Litwy. Jak trwoga to … i
stosunki z sąsiadami można polepszyć. W końcu bezpieczeństwo zapewnia nie tylko siła!,
czego świadomy jest litewski kulturysta Robertas Burneika, szerszej publiczności znany jako
Hardkorowy Koksu, ale i dobre plecy. Dodat-
kowo Polska, Litwa, Estonia i Szwecja zwiększają wydatki na armię i planują zmodernizować swoje siły zbrojne w odpowiedzi na
agresywne działania Moskwy. Nie wiadomo
czy zdążą, ale próbują.
A rosyjski niedźwiedź biorący udział w wyścigu chwyta się wszystkich sztuczek, aby umacniać swoją pozycję. Rosjanie starają się trzymać
państwa członkowskie Sojuszu Północnoatlantyckiego z dala od konfliktu z Ukrainą. Służą temu prowokacje militarne (np. samoloty
naruszające przestrzeń powietrzną państw NATO), ale także odpowiednio zaprojektowana
propaganda mająca na celu dezinformować
opinię publiczną i decydentów państw zachodnich. Rosja usiłuje wyeliminować z gry pewnych
mniejszych zawodników oraz zdystansować, a w
dłuższej perspektywie także wyeliminować,
zbiorowego zawodnika, potocznie nazywanego
NATO”. Później przyszedłby czas na jego poszczególnych członków.
Gra toczy się w najlepsze. Napięcie między
Rosją a NATO rośnie powoli, lecz systematycznie. Ostra wymiana zdań, do której doszło na linii Rosja-NATO jest tego najbardziej
oczywistym przejawem. Pamiętajmy, że od słów
do rękoczynów nie jest daleko. Rzecznik rosyjskiego MSZ Aleksandr Lukaszewicz oświadczył,
że jeśli Ukraina zrezygnuje ze swojego statusu
państwa neutralnego, wówczas Rosja będzie domagać się gwarancji, iż nie zostanie przyjęta ona
do NATO. Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow dodał, że taka decyzja Ukrainy prowadzi do
rozwiązania siłowego konfliktu w Donbasie. NATO odpiera zarzuty i wzywa Moskwę do zaprzestania dozbrajania rebeliantów. Mistrzowska
riposta sekretarza generalnego NATO, w której
stwierdził, że jeśli Rosja nie wybierze pokojowego rozwiązania konfliktu, to czeka ją izolacja na
arenie międzynarodowej, była raczej do przewidzenia. Mam wrażenie, że jednak Putin nie wybierze proponowanego rozwiązania bez
przedstawienia mu bardziej konkretnych argumentów za nim przemawiających. Na koniec
warto zwrócić także uwagę na słowa rzecznika
prezydenta Rosji Władmira Putina, Dmitrija
Pieskowa, który stwierdzi, że celem NATO jest
próba „rozbicia (...) równowagi sił”. Skoro Rosja
gra w tę grę to – jeśli nie chcemy przegrać – też
musimy w nią grać.
Dzieło życia Jerzego
Giedroycia – elektroniczne wersje
wszystkich numerów
„Kultury" i „Zeszytów
Historycznych" – dzięki
portalowi
kulturaparyska.com
od 13 września
dostępne online.
Na portalu udostępniane
są takźe materiały z
Archiwum Instytutu
Literackiego: teksty, listy,
zdjęcia, nagrania i
informacje o twórcach
skupionych wokół
Jerzego Giedroycia.
16|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
KISS AND TELL
WHEN THE KISSING STOPPED,
AND THE TELLING-YELLING STARTED
An eye on the spy. Keeping an eye on Babcia’s (Grandma’s) last will
and testaments… The evermore mysterious role of the Marians,
Fr. E Makulski and Lichen Basilica’s missing millions… But – and at last
– but not least, after Fr. J Jarzębowski, and Fr. S Bełch, more good and
cheering news on another good Fawley Court priest – Father Janusz
Zawadka, plus a POSK hero Mieczyslaw Chmielewski.
T
oday we have it by the
cyberspace bucketfuls. Nosey,
cosy Big Brother worldwide
surveillance. You cannot even
yawn, blink or sneeze without
being cyber-googled, net-hacked, or facebooked. Intelligence gathering, be it
international secret networking, historical
church (medieval inquisitions), or industrial
espionage, all good old fashioned spying is as
old as that other famous time honoured
profession – prostitution. With honourable
exceptions, there is not much difference
between the two. The demise of the old Cold
War – which says Mikhail Gorbachev, the
former Soviet leader, Putin and the West are
hell-bent on hotting up again – saw many spies
from behind the iron curtain put out of work.
But not totally. There was, and is much money,
millions and millions of it (Przecież tu chodzi o
miliardy, says one eminent émigré
spokesperson), to be made out of the Polish
émigré population, worldwide. Hence we see
the birth of the Soviet-Polish rogue-spies.
These rogue spies are money mad,
superficially God fearing, and loosely patriotic
(Bóg Honor Ojczyzna). With them, milking,
misappropriating, or lifting funds from
vulnerable Polish émigré groups, and especially
individuals, took on a whole new meaning, and
is all in a day’s work: not only through last wills
and testaments but also through the very
helpful and accommodating UK Charities Acts,
unwittingly abetted by an astonishingly supine,
and naive Charity Commission. The
Priesthood, particularly the Marian Fathers
Charitable Trust (No. 1075608) – and they are
not alone! – certainly developed this area of
land and money grab to a fine art. This form of
religious institutional skullduggery has its roots
in centuries of practice…
J
osef Vissarianovich Djugashvili, or ‘Uncle’
Stalin to his friends and millions of
adoring Soviet Russians very nearly
became a priest. A wonderful chorister, his
singing won him numerous accolades. He was a
star pupil, and then poet, both at school and
then the Tiflis Seminary where on a par with
“19th century English Victorian public schools,
bullying and buggery was rife.” Studious to his
dying days Stalin rejected everything the
church taught him, and just like England’s
Henry VIII, he also took to destroying beautiful
churches – Russian and Polish.
So what went wrong ? Well, the priesthood
itself. What most antagonized the young Stalin
in 1897 whilst at the Tiflis seminary Georgia,
was witnessing the public hanging of three
innocents, overseen by a priest…, and the
priesthood’s refusal to help the poor man, or
Polish-Soviet style kissing 1970s, two hardliners,
Brezhnev with Poland's Edward Gierek
the poor generally. A great excuse as any then
to start robbing banks, indulging one’s
psychopathic ideology, buttressed by
Bolshevism, and the teachings of revolutionary
Marxist-Leninist communism. All eventually
leading to a state of terror, political show trials,
gulags, and the murder of thirty million Soviet
Russians – Stalin’s ‘own’ people. Ah, if only
Hitler (real name Schicklgruber), had been
accepted into the Viennese Academy of Fine
Arts, or Stalin had become a priest. Would the
world have been a better place.., ?
It took a Pole, Felix Dzierżyński (1877-1926),
– and yes, he too wanted to be a priest, a Jesuit
– to mastermind and knit together a secret
service, the Cheka (Later NKVD and then
KGB), to enable first Lenin, and then Stalin to
spy on, subjugate, control and kill first tens of
thousands and then tens of millions Russians
and Poles. And hereon, near a century down
the line a whole Pandora’s box opens up before
us leading all the way up the footpaths (public
rights of way) to Fawley Court, involving one
confirmed Polish agent on its territory,
Bogusław Wołoszański (1980s), and another
from the 1960s Henryk Eichler, who was a very
dodgy Marian priest (Fawley Court pupils
nicknamed him “Eichmann”). Wołoszański,
code name “Rewo”, in talking to
Rzeczpospolita (a Polish broadsheet), in
January 2007, mentions often visiting Fawley
Court, establishing ties, but that sadly the
young self-opinionated Marian clerics only
talked about the ‘situation in Poland’.
Really? So who then exactly was the
recently deceased Marian priest Władyslaw
Duda MIC, an early 1980s arrival to England
from Poland, who in 2001 with a view to illicit
property sales masterminded the usurpation of
Polonia’s land, trust and title deeds at the POK
parish Ealing, West London, and more
crucially at Fawley Court?
S
ince the ‘cessation’ of hostilities and the
end of WW2 1945, many hundreds of
Soviet-Polish agents, operatives,
subversives, domestic recruits, plants and
outright spies, sent by Poland’s russo-sovietised
espionage agencies UB and SB, spread over
seventy years, using diplomatic missions as
cover, have been mixing freely within the
Anglo-Polish communities. Possibly IPN,
(Polish National Institute of Remembrance has
the true statistics), one intelligence Polish-Soviet
inspired ‘guardian angel’ for every one hundred
Anglo-Poles. A systematic programme to milk
not only British émigré Poles, but Polonia
around the world (Canada, USA, France,
Switzerland), of its wealth, has it’s roots in an
organized ‘last wills and testament scheme’
devised by Poland’s Soviet-Polish agents.
Under one programme, code named “Y”,
the scam involved seeking out dead intestate
persons and under falsified documentation
claiming their estates – assets, property and
money. One notorious case centred on
defrauding the estate of a deceased Canadian,
of Polish Jewish origin, Aria Lipsch. This
probate fraud, masterminded between the MSZ
(Poland’s Foreign Ministry), the WSI (Army
FAW L E Y C O U RT O L D B OY S
WHO Cares WINS
82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD
tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043
email: [email protected]
Information Agency), and foreign operatives
such as “Laufer” bagged between themselves
some half a million dollars. This is just the tip
of the iceberg.
Paradoxically the latest interview (in
Dziennik Polski and Cooltura), with antiquated
POSK Secretary Andrzej Zakrzewski is on the
highly controversial issue of the legacy left by
the extraordinary Mieczysław Hieronim
Chmielewski (remember well this name), a
lawyer and outstanding POSK social and
cultural activist who bequeathed in his last will
and testament a sum of £300,000 and the
valuable building at 4 Frascati, Warsaw, to
POSK, for the good of things Polish, belonging
to Polonia. Zakrzewski does not once even
mention the name or importance of
Mieczysław Chmielewski. Worse, in his
befuddled way Zakrzewski is quoted: W
interesie prawników jest, żeby sprzedać ten
budynek za jak największą kwotę… (“It is in
the lawyers’ interests – today’s Warsaw lawyers
– to sell this building for the highest price…”.
In the interest of Warsaw’s lawyers? How many
lawyers are there involved with Frascati? All at
a 40% ‘fixed’ fee? What about the interests of
POSK members and Polonia? Even the piglets
in George Orwell’s Animal Farm would be
ashamed of this non-transparent, double-nonspeak. Would Mr Zakrzewski – now helpfully
surrounded by so many costly lawyers – dare
give the same answers on Frascati in an open
court of law, and under oath? Clearly a
Frascati fiasco.
Meanwhile the nepotistic, self-serving,
prehistoric POSK Presidium of O. Lalko,
R. Wiśniowski, and A. Zakrzewski led by
Joanna Młudzińska fear a lustracja (spy
exposure inquiry) into its hierarchy. At the
same time perverting the aims and objectives of
POSK’s charity and trust status. Rada,
(POSK’s Council-Advisory Committee of forty
plus people!), looks on helplessly, like rabbits
paralysed by car headlights. Many senior, longstanding intelligent, cultured Rada figures, like
Dr. Kazimierz Nowak, Zygmunt Łoziński,
Zygmunt Grzyb, despair much, but are able to
do little. To add to the reign of terror, and
abysmal lack of POSK transparency, its
Komisja Rewizyjna, (Audit Committee), led
bravely and astutely by new chair Renata
Cyparska, is intimidated, has key letters
unanswered, and is dogged by persistent
unacceptable bullying, which in today’s Britain
is a criminal offence! Something here smacks of
amateur Stalinism.
Unbelievably all this on our free and
democratic UK shores. No wonder POSK’s
prescient Statut (1964) stipulates categorically:
“The Council (POSK Rada) shall be bound to
ensure that no part of POSK property is
calculated to enure to the benefit of
Communist principles, or to further or assist
Communist influence propaganda subversion
or infiltration.” No wonder POSK’S Politburo
is hopping mad.
A
nd so back to the Marians. In the
1980s their money spinning ‘Las
Vegas’ Lichen Basilica enterprise
went bankrupt. Lately, the retired, Marian Fr
Eugeniusz Makulski (no relation to POSKlub’s
|17
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
ogłoszenie
POLACY!
Za sześć lat przypada setna rocznica Bitwy Warszawskiej, jednej z najważniejszych bitew naszej historii,
jednej z tych, które zdecydowały o losach ludzkości.
W sierpniu 1920 roku tu, na polach pod Warszawą, ale
również nad Wieprzem i Niemnem, rozbiliśmy bolszewicki marsz na podbój świata. Geniusz Józefa Piłsudskiego, talenty jego generałów i bezprzykładne
męstwo żołnierzy, a wśród nich uczniów i studentów,
rzemieślników i robotników, ziemian i chłopów, szyfrantów i wywiadowców dokonały prawdziwego cudu.
Byliśmy sami. Ambasadorowie (z wyjątkiem nuncjusza
papieskiego) uciekli z Warszawy, światowi przywódcy
planowali układy z komunistyczną Rosją, sprzyjali jej
„użyteczni idioci” w mediach i zachodni proletariat,
blokujący dostawy broni. Ale zwyciężyliśmy – zapobiegliśmy wzięciu Europy z marszu, daliśmy jej 20 lat bezpiecznego istnienia, a sobie samym szanse, po 123
latach zaborów, przetrwania jako naród.
Wdzięczność i pamięć wymaga od nas, aby w setną
rocznicę przypomnieć o tym Polsce i światu. My, dzieci, wnuki i prawnuki tamtych żołnierzy. Ponad doraźnymi podziałami, domowymi waśniami i burzliwymi
zaszłościami… Zbudujmy pomnik. Łuk TRiuMfAlNy
u wschodnich wrót Warszawy! Na miarę dawnego
zwycięstwa i pokuty za lata hańby niepamięci. Na miarę naszej narodowej dumy i aspiracji. Niech będzie
symbolem prawdziwego odradzania się narodu i przebudzenia drzemiącego pośród nas króla Ducha!
Musimy uwierzyć, że mimo uprawianej przeciw nam
psychologii wstydu i przemysłu pogardy jesteśmy narodem wielkim, ze wspaniałymi perspektywami i gigantycznym, choć ciągle trwonionym kapitałem ludzkim.
Polacy, jeśli uwierzą, że mogą i potrafią, zbudują nie
tylko łuk narodowej chwały, ale również silne państwo,
które będzie chronić, promować i przyciągać talenty,
a nie skazywać je na emigrację, państwo, gdzie każdy
we własnym domu będzie mógł realizować swoje marzenia i budować pomyślną przyszłość.
Dumni wśród dumnych, wolni wśród wolnych.
W najczarniejszą noc zaborów Henryk Sienkiewicz
pisał ku pokrzepieniu serc, a Polacy wznosili pomniki
wieszczom i bohaterom. Podobnie dziś, między więdnącą Europą a agresywną Azją, w zapaści demograficznej i emigracyjnym krwotoku potrzeba nam znaku,
czynu, światła, że polskość to arcynormalność!
Rok 1920 to data symbol – rok zwycięstwa i zasiewu. kiedy na wschodzie grzmiały działa, urodził się
największy z Polaków karol Wojtyła, św. Jan Paweł ii,
papież, który odmienił oblicze ziemi. Nie tylko tej Ziemi! W naszym czynie jest miejsce dla wszystkich Polaków, chcielibyśmy jednak, by jej symboliczną kapitułę
stanowili między innymi, potomkowie bohaterów tamtych dni. Są nas zapewne miliony. Dlatego bierzmy się
do dzieła! Razem, jak wówczas, gdy stworzyliśmy
„Solidarność”. My Naród!
Nr konta GBP: 82 1020 1068 0000 1502 0223 5851
Nr konta EURO: 58 1020 1068 0000 1702 0220 0780
Swift Code: BPKOPLPW
manager Andrzej Makulski), has been accused
of allegedly embezzling large sums of money –
the Lichen Basilica funds. In 2011, one-time
Fawley Court trustee, Marian priest and
fugitive, now treasurer in Rome, Fr. Wojciech
Jasinski MIC, ‘donates’ £4million of Polonia’s
Fawley Court money to the corrupt and under
investigation Vatican Bank. Apparently Basilica
Lichen has now returned to rude financial
health and generates a monthly turnover of 20
million zlotys a month (£4m)!
In the 1990s a marvelous young Marian
priest, Janusz Zawadka, was in charge of
propagating the word of the Divine Mercy at
Fawley Court. Zawadka organized popular
religious retreats, had the idea of building the
St Faustyna Apostolate building on Fawley
The good priest Janusz Zawadka
Court’s resplendent land, and thus started an
unusually successful appeal for funds, which he
propagated as “Father Jan” through the
Marians’ Zwiastun (Divine Messenger)
magazine.
Fr Zawadka successfully attracted through
sound teachings, prayer and devotion large
numbers of Christians of all persuasions to
Fawley Court. In fact one could not fault his
educational, charitable good Christian works.
Just as Fathers Józef Jarzebowski and Stanisław
Bełch before him, Father Janusz Zawadka,
(Father Jan), was a hard working, decent Roman
Catholic priest. But soon a travesty befell him.
Zawadka was too good at his job as the idea was
to willfully run down Fawley Court. Make
Fawley Court unpopular to Polonia and bona
fide traditional visitors, émigré Poles – Fawley
Court’s real owners. Ripen it for sale. So the
Marians hounded out the now ill-stricken
Zawadka, failed to look after him, and he was
packed off back to Poland. But the Marians had
one more sleazy trick up their cassocks. Forever
greedy these Marians, unable to give up the
lucrative stream of income that Jan Zawadka
had honestly generated, a new Father Jan
emerged in the Marians’ 2001 Zwiastun
magazines, repeatedly seeking readers’ prayer,
devotion… and their money… large donations.
Happy Christmas everyone.
Mirek Malevski
Chairman, Fawley Court Old
Boys/FCOB Ltd
18|
nowy czas | 11/12 (209/210) 2014
takie czasy
KsiędZA PRAłATA portret bez skazy
W polskim Londynie słychać tu i tam opinie na temat księdza prałata Tadeusza Kukli,
wieloletniego duszpasterza akademickiego i Rektora Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii.
Z dziennikarskiego obowiązku postanowiłem sprawdzić, co kryje się za tą szemraną sensacją.
Grzegorz Małkiewicz
O
d kilku lat, po ukazaniu się tzw. Listy
Wildstaina, jej pilni czytelnicy, domorośli
lustratorzy, powołują się bez cienia
wątpliwości na listę nazwisk zawartych w
tym katalogu. Obecność na tej liście
oznacza ich zdaniem jedno – niepodważalne związki ze Służbą
Bezpieczeństwa. Nie pomagają żadne wyjaśnienia, i nie pomaga
jakakolwiek próba przedstawiania merytorycznych zastrzeżeń.
Po pierwsze, że „lista” nie jest katalogiem agentów, a często
zgodność imienia i nazwiska jest niewystarczająca, bo dotyczy
zupełnie innej osoby, bywa, że z zupełnie innego pokolenia. Już
o tym pisałem, ale jak się okazuje, o pewnych rzeczach
(sensacyjnych) nie wystarczy napisać raz. Trzeba powtarzać,
może wtedy dotrą do świadomości nieprzekonanych.
W przypadku księdza Kukli nazwisko i sygnatura z Listy
Wildstaina dotyczy Tadeusza Kukli ur. 22 lutego 1940 w
Łukowej (koło Tarnowa). Zgadza się również nazwisko matki
(Barwacz) i imię ojca (Franciszek). Kartoteka jest jednak
niedostępna, znajduje się w zbiorze akt zastrzeżonych
Departementu I MSW – „Tajne specjalnego znaczenia”.
Po takim wyniku pierwszej kwerendy jednoznaczny wniosek
w głowie lustratora mógłby być uzasadniony. Brak dowodów
może stać się dowodem, koniecznym i wystarczającym. Trudno
odrzucić ten logiczny wywód. Dlaczego „tajne” i dlaczego
„specjalnego znaczenia”? W takim przypadku można podejrzewać,
że ten konkretny przypadek jest poważniejszy niż tysiące historii
zwykłych konfidentów komunistycznej bezpieki.
Nic jednak z moim odkryciem nie robię, nadal cierpliwie
wsłuchuję się w szum plotek. Prywatnie podejrzewam, że być może
coś w nich jest, ale dowodów nie ma. W końcu po dłuższym czasie
otrzymuję list z IPN, że akta zostały odtajnione.
Ponad 70 stron ewidencji, teraz już w zapisie cyfrowym. Czytam
metodycznie strona po stronie. Nie jest to zbyt wyrafinowana
literatura, ale rzetelna, z najbardziej szczegółowymi detalami, bez
konfabulacji, zwykle przypisywanej pracownikom Służby
Bezpieczeństwa. Wewnętrzny system wielokrotnego sprawdzania
raportów eliminował tego typu działania.
Z akt wynika, że pierwsza próba pozyskania księdza Kukli na
tajnego współpracownika została podjęta tuż po skończeniu przez
niego seminarium duchownego. Jest to formalne przesłuchanie.
Młody alumn Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie
konsekwentnie odpowiada, że z osobami świeckimi nie będzie
rozmawiał na temat środowiska księży. Było to przed powstaniem
oficjalnej opozycji demokratycznej, wśród której popularny był
instruktarz, w jaki sposób należy odmawiać odpowiedzi na pytania
zadawane przez funkcjonariuszy SB.
Bezpieka nie daje za wygraną. Wprowadza do gry bardziej
wyrafinowane środki. Młody ksiądz staje się obiektem stałej
inwigilacji. Jak to zwykle w przypadku księży bywało, sprawdzany
jest od strony obyczajowej. Znowu nic, o czym raporty rzetelnie
informują. Zawierają też informacje na temat charakteru i
sprawności intelektualnej księdza. Oficer prowadzący sugeruje
zmianę taktyki i wykorzystanie bardziej wyrafinowanych środków w
celu pozyskania duchownego na tajnego współpracownika. W polu
zainteresowania bezpieki pojawia się najbliższa rodzina księdza w
Łukowie i w Krakowie, gdzie mieszka jedna z jego sióstr.
Prawdopodobnie i z tych planów też nic nie wyszło, bo poza
obserwacją, ustalenia sytuacji materialnej i pozycji środowiskowej
nie dochodzi też do pozyskania konfidenta z najbliższego otoczenia
księdza.
Pomimo niepowodzeń, dokładnie odnotowanych, kartoteka
księdza Kukli zawiera zapis kolejnych etapów jego kariery. Jest cały
czas pod stałą obserwacją oficerów Służby Bezpieczeństwa.
Po wyjeździe księdza Kukli na Zachód bezpieka liczy na nowe
otwarcie. Nie odstępuje swojego, jak to określali „figuranta”,
podczas jego studiów w Paryżu, w Monachium i w Münster.
Działania operacyjne, prowadzone już na Zachodzie, nadal nie
przynoszą żadnych rezultatów. Zamiast donosów, akta zawierają
opisy sukcesów i rosnącego uznania w hierarchii kościelnej.
W końcu ksiądz Kukla dociera do Londynu, ostatniej swojej
placówki. Oczywiście w ślad za nim podążają „opiekunowie” z SB.
Aktywność agentury wzrasta, a jej metody stają się coraz bardziej
wyrafinowane, z uwzględnieniem wcześniejszych porażek. W
zachowanych aktach znajdują się relacje z kilku spotkań, z których
nie wynika, że „figurant” wiedział z kim rozmawiał. Jedno z takich
spotkań odbyło się w Ognisku Polskim przy Exhibition Road.
Podobnie jak do tej pory SB monitoruje działania księdza,
utrzymuje kontakt, ale w pełnej konspiracji. Oficer prowadzący
nadal szuka możliwości pozyskania tym razem już bardzo cennego
z powodu środowiskowego osadzenia (emigracja niepodległościowa,
Rząd RP na uchodźstwie) konfidenta. Musi jednak zadowolić się
zdawkowymi, w ramach towarzyskiej kurtuazji, uwagami.
Ksiądz Kukla jest bardzo aktywny, tworzy od podstaw
duszpasterstwo akademickie, co po wprowadzeniu stanu wojennego w
Polsce i odcięciu dużej grupy studentów od kraju jest największym
wyzwaniem. Obserwację księdza przejmuje Wydział III, Dep. I MSW.
Ponad dwadzieścia lat aktywności nie dało rezultatów. W końcu SB
podejmuje decyzję o zamknięciu sprawy. W ostatnim dokumencie
personalnej teczki księdza Tadeusza Kukli czytamy: W toku
rozpracowania ustalono kontakty figuranta na terenie Polski oraz
podjęto próby dialogu z pozycji przykrycia na terenie Londynu. Do
kontaktów z przedstawicielami polskiej placówki figurant odnosił się
niechętnie, wśród jego krajowych kontaktów ustalono oficera Dep. IV
MSW, co pozwala na założenie, że nasze zainteresowanie osobą
„Dandy” zostało zdekonspirowane. Dopisano odręcznie: W sprawie
nie było wydatków.
Nazwisko oficera Dep. IV nie figuruje w sprawozdaniu. Jak
potoczyły się losy tej sprawy? Dokument końcowy ma datę
22.08.1989 roku, czyli już po wyborach do sejmu kontraktowego.
Poza sygnaturą sprawy, dokładnymi danymi osobowymi
„figuranta”, londyńskim adresem, wydziałem MSW
odpowiedzialnym za jego sporządzenie nie widnieje na nim
Ksiądz prałat Tadeusz Kukla w 2012 roku odznaczony nazwisko funkcjonariusza odpowiedzialnego za jego sporządzenie.
W tym czasie w MSW trwały „czystki” w zasobach archiwalnych
został Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia
zarządzone przez gen. Kiszczaka.
Polski przez prezydenta Bronisława Komorowskiego
|19
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
drugi brzeg
Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska
1920 – 2014
Jadwiga Piłsudska urodziła się 28 lutego 1920
roku w Warszawie, jako druga córka Józefa
Piłsudskiego i Aleksandry ze Szczerbińskich.
Marszałek Piłsudski i Aleksandra Szczerbińska
pozostawali w nieślubnym związku z powodu
odmowy udzielenia zgody na rozwód przez
pierwszą żonę Józefa Piłsudskiego. Dopiero po
jej śmierci związek rodziców Jadwigi został
sformalizowany. Dzieciństwo i młodość
spędziła w Warszawie. W latach 1921-1922,
wraz z rodzicami i starszą siostrą Wandą,
mieszkała w Belwederze. W jednym z pokojów
ich matka urządziła przedszkole, gdzie młode
córki marszałka spędzały czas z rówieśnikami.
Od 1923 do 1926 roku mieszkała w
podarowanym Marszałkowi przez żołnierzy
Sulejówku, gdzie rodzina przeniosła się, gdy
Piłsudski zrezygnował z pełnienia funkcji
państwowych. Córki Marszałka znała cała
Polska. Były najpopularniejszymi dziećmi
II Rzeczypospolitej, matkami chrzestnymi
jednych z pierwszych polskich statków:
„Wandy” i „Jadwigi”. Otoczone specjalną
opieką, chociaż ich ojciec z ochrony osobistej
nie korzystał.
Przed wybuchem II wojny światowej
Jadwiga uczęszczała na kursy szybowcowe, po
których otrzymała licencję pilota.
1 września 1939 roku, razem z matką i
siostrą, zgłosiła się do pomocy w stacji
ratunkowej Polskiego Czerwonego Krzyża na
warszawskiej Pradze. Kilka dni później
wszystkie trzy wyjechały do majątku krewnych
na Kresy Wschodnie, a następnie do Wilna. 17
września 1939 roku, po wkroczeniu na ziemie
polskie Armii Czerwonej, zostały ewakuowane
przez polskie władze do Szwecji. Następnie,
dzięki pomocy Ambasady Rzeczpospolitej,
dotarły drogą lotniczą do Londynu, wywożąc
mundur ojca w skórzanym neseserze.
W 1943 roku w szkole pilotażu
zaawansowanego AFTS (Advanced Flying
Training School) Jadwiga Piłsudska uzyskała 2.
klasę pilota ATA i uprawnienia do
rozprowadzania samolotów bojowych. Z
powodu młodego wieku musiała kilkakrotnie
ubiegać się o przyjęcie do jednostki
wojny pozostała w Wielkiej Brytanii jako
uchodźca polityczny, nie przyjmując
brytyjskiego obywatelstwa. Mieszkała w
Londynie. Polskę odwiedziła po raz pierwszy w
1990 roku. Wcześniej w Polsce zamieszkała jej
córka Joanna, której mężem został znany
opozycjonista, członek KOR-u i późniejszy
minister obrony Janusz Onyszkiewicz.
Życie na emigracji było trudne, ale w jakimś
stopniu rodzice przygotowali swoje córki na
taką zmianę losu. W Polsce poza wysoką
pozycją społeczną, prowadziły skromne życie. –
Ojciec oddawał swe uposażenie na cele
społeczne – a to na Uniwersytet Batorego w
Wilnie, a to na wdowy czy sieroty po
legionistach... Pieniędzy zawsze mieliśmy mało
– wspominała dzieciństwo spędzone w Polsce
Jadwiga Piłsudska.
wspomagającej RAF. Nie odbywała wprawdzie
lotów bojowych, ale pilotowanie najnowszych
samolotów, w tym bombowców, wymagało
zachowania wojennych warunków
bezpieczeństwa. W każdej chwili samolot mógł
znaleźć się w polu rażenia nieprzyjaciela albo
źle zidentyfikowany stawał się celem
wracających z misji brytyjskich myśliwców.
Największą przygodą, jak przyznała po latach,
było pilotowanie samolotów Spitfire.
Jeszcze w trakcie wojny rozpoczęła studia
na wydziale architektury Uniwersytetu w
Cambridge i Polskiej Szkole Architektury przy
Uniwersytecie w Liverpoolu. Dyplom uzyskała
w 1946 roku. Początkowo pracowała w
londyńskim urzędzie dzielnicowym.
W 1944 roku poślubiła kpt. Andrzeja
Jaraczewskiego, oficera Marynarki Wojennej. Z
mężem zakłada firmę produkującą meble. Po
latach żartowała w jednym z wywiadów, że
niektóre meble sprzedawane w sieci IKEA są
dokładną kopią jej projektów. Po zakończeniu
W 2008 roku Jadwiga PiłsudskaJaraczewska została odznaczona przez
prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem
Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za
bohaterską postawę i męstwo wykazane
podczas II wojny światowej, za wybitne zasługi
w popularyzowaniu historii i tradycji Narodu
Polskiego oraz pielęgnowanie pamięci o
dokonaniach marszałka Józefa Piłsudskiego.
Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska została
pochowana na Powązkach. W uroczystości
pogrzebowej udział wziął prezydent Bronisław
Komorowski, który w mowie pożegnalnej
powiedział, że Jadwiga Piłsudska-Jaraczewska
potrafiła w piękny sposób łączyć różne role –
patriotki, córki twórcy polskiej niepodległości,
świadka tragicznej historii swojego pokolenia.
(gm)
Jadwiga Jaraczewska druga z prawej
Witek Kadenacy
1982 – 2014
Ludzie tak szybko odchodzą, niektórzy
jeszcze szybciej… I prawie jednocześnie z
bliskim członkiem swojej rodziny. Witek był
prawnukiem siostry Józefa Piłsudskiego,
Zofii z Piłsudskich Kadenacy.
Witka znałem od dziecka, i w dalszym
ciągu z trudem przychodzi mi pogodzić się z
myślą, że już go nie ma. Zaledwie wchodził
w dorosłe życie. Urodził się w Londynie, tu
spędził swoje dzieciństwo i pierwsze lata
młodości. Po zmianach ustrojowych wrócił z
rodzicami do Polski, ale ciągnęło go do
Londynu, gdzie stawiał pierwsze kroki. To w
tym formatywnym okresie poznaliśmy się i
polubiliśmy. Chciałbym wierzyć, że
podobnie On wspominał te nasze pierwsze
lata.
W Polsce ukończył szkołę podstawową,
średnią, rozpoczął studia. Ale nie potrafił
zapomnieć o Londynie. Kiedy zdecydował
się na powrót, była to jego pierwsza, ważna,
dorosła i samodzielna decyzja. Był niezwykle
wrażliwy, inteligentny, dojrzały intelektualnie
(niewątpliwa zasługa domu rodzinnego), ale
też z biegiem lat coraz bardziej skryty,
uciekający w samotność.
Kiedy powstał projekt wydawania
„Nowego Czasu” liczyłem, że bliskość, jaką
mieliśmy na początku Jego życia, zaowocuje
głębszą przyjaźnią i dłuższą współpracą. Był
idealnym kandydatem: świetny angielski,
polski, dojrzałość polityczno-historyczna,
znajomość środowiska emigracyjnego i
młodzieńczy entuzjazm. W rozmowach nie
musiałem przekonywać Go do swoich racji,
był idealnym partnerem dysponującym
przynależną wiekowi świeżością. Może to
egoistyczne z mojej strony, ale wolę często
potyczki intelektualne z osobą otwartą – tym
bardziej otwartą, im mniej doświadczoną. Taki potencjał miał w sobie Witek.
Był pierwszym czytelnikiem każdego
wydania „Nowego Czasu” i rozmowy z nim
zastępowały redakcyjne narady (na które
zwykle nie ma czasu). Bronił się przed
pisaniem, ale sądziłem, że to tylko kwestia
czasu. Tymczasem podjął się, równie trudnej
roli zorganizowania dystrybucji gazety. To
dzięki Witkowi „Nowy Czas” dostarczany był
do wszystkich punktów w Londynie i poza
granicami M25. Byliśmy wtedy tygodnikiem.
Witek wracał z trasy i informował nas o
„życiu” gazety poza redakcją. Niestety,
przyszedł kryzys i musieliśmy okroić swoje
ambicje, skurczyć się do dwutygodnika, a
potem miesięcznika.
Kryzys o wiele poważniejszy pojawił się w
życiu Witka. Wrócił do Krakowa i przez kilka
lat dzielnie walczył z demonami. Walkę tę,
pomimo wsparcia rodziny i przyjaciół,
niestety przegrał.
Grzegorz Małkiewicz
20 |
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
czas na rozmowę
Anya Lipska jest dziennikarką, producentem telewizyjnym i
scenarzystką uznanych programów dokumentalnych Panorama
(BBC) i Dispatches (Channel 4), a także autorką powieści
kryminalnych Where the Devil Can’t Go i Death Can’t Take a Joke,
których akcja rozgrywa się w Londynie, w East Endzie, w
środowisku polskich imigrantów. W listopadzie powieść Where
the Devil Can’t Go ukazała się w przekładzie na język polski pod
tytułem Toń. Z Anyą LIPSKą rozmawia Jacek Stachowiak
Artful Faces
Say others: Tomek Perek, a musician, classically
trained in the best music school in Opole, Poland.
Now lives in London and in love with electronic
compositions. Organizer of musical events, composer
and a serious Renaissance man operating as two
distinctive personalities: Tomek and John Lord. In his
old times, connected with Cracow's bohemian life;
Piwnica pod Baranami, Teatr Studio etc.
Polskie
dreszczowce
z londyńskiego
East Endu
„Wiele osób miało kontakt z polskimi
budowlańcami albo sprzątaczkami,
lecz wiedza o kulturze ich kraju i niedawnej przeszłości prawdopodobnie
jest znikoma” – to cytat z wywiadu, którego udzieliła pani brytyjskim mediom
tuż po opublikowaniu swojej pierwszej
książki. Stwierdziła pani, że jesteśmy
bardzo ciekawym tworzywem literackim i... obrabia je pani niezwykle
sprawnie. Wątki historyczne i polityczne są wiarygodne, a jednym z
najsilniejszych atutów tych powieści
jest autentyczność polskich postaci. Jemy po polsku, pijemy po polsku,
klniemy po polsku i myślimy po polsku.
Cechuje nas tradycjonalizm, ale często
jesteśmy nieokiełznani. W jaki sposób
zdobywała pani wiedzę o Polakach?
– Sądzę, że miałam fory będąc żoną Polaka!
Tak jak Janusz Kiszka – główna postać mo-
ich powieści, mój mąż mieszka w Londynie
od lat osiemdziesiątych. Dużo informacji,
szczególnie o wydarzeniach politycznych z
okresu Solidarności, pochodzi wprost z doświadczeń męża i z wielu książek, które na
przestrzeni lat podsuwał mi do przeczytania.
Oczywiście zbierając i weryfikując materiały
do swojej powieści rozmawiałam z innym
Polakami. Wielu z nich to niedawni przyjezdni. Pomogło mi to zrozumieć różnice
między Polakami z różnych pokoleń, które
przybywały do Wielkiej Brytanii, aby tu żyć i
pracować. Pomogło mi też dostrzec cechy
wspólne. Miałam też przywilej poznania Polaka, który niestety niedawno zmarł, a który
przetrwał gułag w latach pięćdziesiątych. Innym ogromnym źródłem wiedzy jest moja
teściowa. Należy do nieco starszej generacji,
zna rodzimy folklor, polskie tradycje… I wie,
jak przyrządzić wspaniałe dania kuchni polskiej, o czym ja przekonuję się w czasie
każdego Bożego Narodzenia.
Says he: “Soon, I will have f lying saucers and
lasers in Katowice, you wait and see. Nobody has
seen anything like it yet, and I will do it. There will
be a huge event in the Katowice’s Spodek (Saucer)
Arena. Music, lasers, darkness everywhere and
those flying saucers coming in, can you imagine
this? Can you hear music already? Yes, I am John
Lord, a split personality man.”
Say I: Unbelievably colourful persona, walking,
breathing enthusiasm on two legs. Definitely from
another planet, not like us, mere mortals.
Skąd pomysł, by rodowód Janusza Kiszki sięgał czasów polskiej komuny,
ZOMO, stanu wojennego? Czy Polaków
z tamtej epoki postrzega pani jako mądrzejszych, bo bardziej
doświadczonych przez życie?
– Spodobały mi się możliwości, które oferuje powieściowa postać, uformowana w
tamtym burzliwym okresie historii. Myślę
natomiast, że mamy do czynienia z paradoksem. Wielu ludzi, którym udało się
przetrwać niebezpieczną walkę o wolność,
będzie żyć w cieniu tych doświadczeń do
końca swoich dni. A jednocześnie wielu z
nich prawdopodobnie tęskni za pasją i
energią, za sensem wspólnego działania,
które ta walka o wolność wyzwalała.
Pisze pani nie tylko o Polakach, również
o londyńczykach – Anglikach traktując
ich i poważnie, i humorystycznie, z doskonałym dystansem. Jak angielscy
czytelnicy odbierają takie zabiegi literackie?
– W East Endzie, gdzie rozgrywa się akcja
moich książek, mieszkam ponad trzydzieści
lat. Od sąsiadów nie usłyszałam żadnej krytyki tego, co sportretowałam. To mnie
cieszy, bo przecież, tak jak w przypadku
Polaków i innych narodowości, pisząc o
tych londyńczykach pokazuję i dobre, i złe charaktery.
Polaków w Londynie opisuje pani w
kontekście mrocznych, kryminalnych
zdarzeń. Czy mają one źródło w archiwach londyńskiej policji?
– Niezupełnie. Przestępstwo nie ma narodowości, a ja wychwytuję te zdarzenia,
które są dobrym materiałem na powieść.
Gdy tworzę powieści kryminalne z pew-
Bottom line: John Lord is clearly an imaginative
bonkers, and I am dreaming about his flying
saucers with electronic music already. Why not in
London in O2? Sponsors, please.
Text & graphics by Joanna Ciechanowska
nym specyficznym odniesieniem do Polski, skrupulatnie
przygotowuję się do tematu – temu podporządkowałam się,
kiedy w pierwszej książce pisałam o produkcji w Polsce oraz
w kilku krajach Europy Wschodniej syntetycznego narkotyku podobnego do ecstasy.
Czy spotkała pani pierwowzór Natalie Kershaw, młodej policjantki, która jest główną angielską postacią
pani powieści?
– Nie. Kershaw podobnie jak Kiszka jest wytworem fantazji.
Mam jednak dobry kontakt z kimś, kto pracował jako detektyw
od zabójstw i przekazał mi sporo szczegółów o pracy policji. Ta
osoba powiedziała mi, że kiedy czyta o Natalie Kershaw, ma
wrażenie, że czyta jakby o swoim życiu.
Janusz Kiszka i Natalie Kershaw pojawili do tej pory w
dwóch książkach. Spotkają się w kolejnej?
– Tak. Ich ścieżki zbiegną się ponownie, gdy Janusz będzie
musiał poprosić Natalie Kershaw o pomoc w bardzo dramatycznej osobistej, sprawie...
Uczestniczy pani aktywnie w promocji swoich książek.
Jakie są pani wrażenia po spotkaniach z czytelnikami?
– Od kiedy piszę o innej kulturze, czuję wielką odpowiedzialność za „dobrą robotę”. Dlatego pierwsze spotkania z
polskim czytelnikami trochę mnie przerażały, ale muszę
przyznać, że miały one pozytywny odbiór. Najlepsze jest to,
że Polacy wydają się być autentycznie zadowoleni i zdziwieni, że Brytyjka – i wielu brytyjskich czytelników –
interesują się ich kulturą i historią. Jeśli chodzi o brytyjskich
czytelników – oni wydają się być zafascynowani tematem i
chętni do lepszego poznawania Polaków, historii ich kraju
oraz polskiej kultury, nawet w takim znaczeniu, jakie produkty spożywcze warto kupić w lokalnym polskim sklepie!
Jeśli moje książki dadzą im lepszy wgląd w polską społeczność, obok której żyją, to znaczy, że ma to swoją wartość.
|21
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
ludzie i miejsca
Zrobić swoje i zniknąć w tłumie
– Ciągle dostaję listy z zaproszeniami – wita mnie znad swojego biurka były oficer wywiadu
AK Janusz Wacław Cywiński. – A tu jest ten od dowódcy Żandarmerii Warszawskiej z
zaproszeniem na uroczystości przekazania dokumentacji i insygniów „Kedywu”
[Kedyw – Kierownictwo Dywersji, elitarne oddziały Armii Krajowej do zadań specjalnych].
Tekst i zdjęcia:
Robert A. Gajdziński
Z
dawałoby się, że o Powstaniu
Warszawskim wszystko już zostało napisane. Bo co jeszcze
można by na ten temat dodać?
Można by na przykład zastanowić się, kim byli ci piękni dwudziestoletni –
chłopcy i dziewczęta, którzy ruszyli na bój o
Warszawę. Z jakich pochodzili środowisk? Z jakich wywodzili się tradycji i politycznych opcji?
Wydaje się, że takiego opracowania socjologicznego wciąż brak. A może gdzieś jest, w nieznanych pracach doktorskich, magisterskich…
Wiadomo na pewno, że bardzo duża grupa warszawskich powstańców pochodziła ze środowiska
inteligencji, w wielu wypadkach – jeśli nie w
większości – wywodzącej się ze sfer ziemiańskich
odartych ze czci i skazanych niebyt za czasów
PRL-u. I czy się to komuś podoba czy nie, to ludzie z tego środowiska stanowili ideologiczny
trzon oporu przeciwko niemieckiej okupacji.
Należeli do różnych tradycji i przekonań politycznych: endeckich, prawicowych, lewicowych i
związanych z mitem Legionów Piłsudskiego.
Takim statystycznym przykładem może być właśnie Janusz Cywiński.
Urodził się w Warszawie, ale jego rodzina pochodzi z Wileńszczyzny i dawnej Litwy Kowieńskiej. Ród Cywińskich był mocno rozgałęziony i
skoligacony z arystokracją. Jedna z gałęzi tego
rodu osiadła na Wileńszczyźnie, inna na Podlasiu, jeszcze inna w powiecie pułtuskim i iłżeckim.
Za udział w Powstaniu Listopadowym i Styczniowym rodzina Janusza została pozbawiona
niektórych majątków, a jej synowie wywiezieni w
kibitkach na Sybir. Taka była cena za polskość
wielu rodzin ziemiańskich. To spośród nich w
dużej mierze powstała potem klasa inteligencji. I
w takiej klasie urodził się Janusz Cywiński. Ojciec
był z zawodu inżynierem – specjalistą w dziedzinie kopalnictwa. W młodości związany z Józefem
Piłsudskim w akcjach dywersyjnych i propagandowych. Brał udział w słynnym napadzie na rosyjski pociąg pod Bezdanami. Przyjaźnił się z
Gabrielem Narutowiczem, prezydentem, który
został w zastrzelony w Warszawie. Po wojnie był
ministrem i prezesem NIK-u, a potem przedstawicielem Polski w Lidze Narodów. Matka Janusza, z domu Malecka, była lekarzem dentystą,
wykładała na Akademii Medycznej, na Wydziale
Stomatologii. Ojcem chrzestnym per procura Janusza był marszałek Piłsudski. A Janusz, jak bardzo wielu podobnych mu ludzi, wyrastał w
tradycji patriotycznej. A kiedy nadeszła okupacja
niemiecka, jak i wielu jego rówieśników, harcerzy, wstąpił do Armii Krajowej.
Wojna zastała 17-letniego Janusza Cywińskiego w rodzinnym mieszkaniu w Śródmieściu na
rogu Kruczej i Wspólnej Warszawie.
– Nie spodziewałem się wojny – wspomina
pan Janusz. – Co więcej, byłem przekonany, że
Janusz Cywińskim w swoim gabinecie
następnego dnia po zbombardowaniu Warszawy
przez Niemców, będziemy atakowali Berlin.
Jednak już kilka dni później razem z matką
pojechał na Wileńszczyznę, w rodzinne strony
rodu Cywińskich, bo matka była przekonana, że
tam im będzie bezpieczniej. Po kilku jednak
miesiącach, przez zieloną granicę, wrócili z powrotem do Warszawy.
Janusz został adiutantem Bolesława Kozubowskiego, ps. Mocarz, szefa kontrwywiadu na
Okręg Warszawski. I wtedy zaczęła się jego
prawdziwa przygoda w walce z okupantem. Jego
zadaniem było między innymi ochranianie Mocarza i likwidowanie agentów gestapo. Ma na
swoim koncie zlikwidowanie wspólnie z kolegą
grupy żydowskich kolaborantów. Wywiadowi
AK udało się zidentyfikować ich przywódcę Lolka Skossowskiego, pochodzącego z zamożnej żydowskiej rodziny z Łodzi, którego gestapo
zwerbowało na początku wojny. Skossowski i jego grupa byli zamieszani akcję „Hotel Polonia”.
Obiecywali bogatym Żydom paszporty państw
południowoamerykańskich, wyjazd i wolność, za
cenę dzieł sztuki, obcej waluty, złota i innych
kosztowności. Po złożeniu okupu ludzie ci byli
kwaterowani w Hotelu Polonia. A stamtąd wywożono ich nie do Ameryki Łacińskiej, ale do
komór gazowych w Treblince i w Auschwitz.
Władze polskiego podziemia wydały na kolaborantów wyrok śmierci. I pewnego dnia w samo południe wyrok na Lolka Skossowskiego
został wykonany. Janusz Cywiński wraz z kolegą
z Kedywu Januszem Kulczyckim, który go
ochraniał, weszli do restauracji na Nowogrodzkiej w Warszawie. Janusz, w czarnym płaszczu,
białym szalu, kapeluszu i butach oficerskich oddał strzał do Lolka Skossowskiego. Po czym, jak
w filmowych westernach, schował broń do kabury i obaj wyszli jakby nigdy nic na ulicę.
Skossowski już nie żył, ale żyli jeszcze członkowie jego grupy. Po wykonaniu tej akcji Cywiński
otrzymał rozkaz natychmiastowego udania się na
ulicę Solec 60, gdzie przebywała reszta kolaborantów. Po wejściu do mieszkania zastali tam zastępcę Lolka Skossowskiego i cztery młode
kolaborantki. Siedziały struchlałe przy łóżku swego dowódcy. Cywiński i Kulczycki oddali do nich
śmiertelne strzały. Kiedy się wycofywali, dostrzegli
ukrytą za szafą młodą dziewczynę. Zasłaniała sobie twarz rękami. Zastrzelili ją bez namysłu. Na
namysł nie było czasu. Niestety, potem się okazało, że była to informatorka wywiadu AK, dzięki
której rozpracowano grupę żydowskich kolaborantów. Nie był to z pewnością jedyny taki przypadek tragicznej pomyłki w okupacyjnej dżungli.
Akcja likwidacji tych sześciu osób trwała zaledwie kilka minut. Nikt w takich sytuacjach nie
myśli o czasie – wchodzi, zabija i wychodzi.
Sześć osób można zastrzelić w mgnieniu oka. Co
czuł strzelając? Nic. Wykonywał zadanie i wykonał je dobrze. Jako że obaj z Kulczyckim nie należeli do najodważniejszych – wspomina pan
Janusz – starali się wykonać zadanie jak najszybciej było to możliwe. Zrobić swoje, wyjść na ulicę i zniknąć w tłumie.
Za tę akcję Janusz Cywiński i Janusz Kulczycki otrzymali Krzyż Walecznych z Mieczami.
Potem były inne, mniej dramatyczne i mniej
spektakularne – wszystko w tym samym środowisku. Aż nadszedł czas Powstania. I wtedy ci
młodzi chłopcy i młode dziewczęta stawili się na
posterunkach gotowi do boju.
Janusz i jego przyjaciele należeli do elitarnego pułku „Baszta”. Pułk stacjonował na Mokotowie, ale Janusz Cywiński przeszedł na
warszawską Sadybę i tam przyszło mu strzelać
do bratanków Węgrów. Był to węgierski oddział
na żołdzie niemieckim i walczący po niemieckiej
stronie. O braterstwie broni z bratankami Węgrami trudno było wtedy mówić – byli sojusznikami Niemców. Po klęsce walk na Mokotowie i
Sadybie przeszedł kanałami do Śródmieścia.
Wyszedł kanałami w końcowej fazie powstania,
przeprowadzając przez to piekło innych.
– Nie pamiętam jak długo szliśmy kanałami.
Pamiętam tylko ciemność i potworny smród.
Nie tylko ścieków, ale i rozkładających się zwłok
– wspomina pan Janusz.
A potem on i jego przyjaciele znaleźli się w
obozie w Murnau. Nadeszło wyzwolenie i wyjazd do Włoch do 2. Korpusu gen. Andersa. I
znowu sny o walce o wolność, o bitwach o Polskę. A potem przyjazd do Anglii i studia w Oksfordzie, w Oriel College na Polskim Wydziale
Prawa. Już pod koniec studiów zdał sobie sprawę, że będzie mu ciężko prowadzić praktykę adwokacką w obcym kraju, rozpoczął więc kolejne
studia, tym razem na Wydziale Chemii Uniwersytetu Nottingham.
Po studiach pracował w przemyśle chemicznym w Anglii i Szwajcarii. Opracowywał metody początkującej wtedy produkcji plastiku. Jego
praca doktorska ukazała się w wydaniu książkowym. Opisał też dzieje polskiego Wydziału Prawa na Uniwersytecie w Oksfordzie. A teraz,
mimo dziewięćdziesięciu trzech lat, pracuje nad
kolejną książką, nierozerwalnie związany z
komputerem w swoim gabinecie wychodzącym
do pięknego ogrodu w południowym Londynie.
Lubi też rzucić surowym okiem na felietony
swojej żony Krystyny Cywińskiej, publikującej
na łamach „Nowego Czasu”.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości
został odznaczony Krzyżem Oficerskim Polonia
Restituta. Bo żyjąc w wolnym kraju nie zaprzestał działalności konspiracyjnej – przemycał w
latach 70. ubiegłego wieku książki i pieniądze do
dla działaczy opozycji. Wspomina szczególnie
rok 1976, kiedy zawiózł autem sporo książek wydanych w Londynie, a zakazanych w Polsce
Ludowej, oraz sporą sumę pieniędzy dla Kazimierza Świtonia i młodych braci Kaczyńskich.
Janusz Cywiński jest tylko jednym z przedstawicieli tej licznej, zohydzanej w PRL-u klasy
ziemiańskiej, która żyła dla Polski i biła się o
Polskę niepodległą. Tak jak jego kuzyni i koledzy, kuzynki i koleżanki, którzy poszli na bój i
śmierć w pierwszych szeregach warszawskich
powstańców.
PS. Unicestwienie polskiej inteligencji oraz
ziemiaństwa stało się główny celem Niemców, a
potem Sowietów. Tkanka społeczna w naszym
kraju nigdy już nie odzyskała swojej równowagi.
22|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
kultura
Malowali monumentalne freski w Warszawie i Gdańsku, realizowali mozaiki, dekorowali wnętrza statków transoceanicznych,
stworzyli wizję historii Polski na siedmiu
wielkoformatowych płótnach. Otrzymywali
entuzjastyczne recenzje w Wenecji, Amsterdamie, Pittsburgu i Nowym Jorku. Świadomie dystansowali się od awangardy, nie
stworzyli nowego „izmu”, nie mieli nawet
oficjalnego programu, a ich jedynym hasłem
było: „Nasze obrazy muszą bronić się same”.
Stanowili najoryginalniejszą i najgłośniejszą
w przedwojennej Polsce grupę malarską,
której pasmo sukcesów gwałtownie przerwał wybuch II wojny światowej. Na ich
wystawy przychodziły tłumy. Czy wiedzą
Państwo, o kim mowa? Sami nazwali się
Bractwem Świętego Łukasza, popularnie
mówiono na nich: Łukaszowcy.
Stare majstry, młode bogi
Marcin Kołpanowicz
Z
aczęło się w 1925 roku w Kazimierzu Dolnym,
od pleneru, podczas którego grupa studentów z
Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych pod wodzą
prof. Tadeusza Pruszkowskiego powołała do istnienia Bractwo Świętego Łukasza. To właśnie
oni wylansowali Kazimierz, który stanie się wkrótce mekką polskich pejzażystów. Dziś to położone na wiślanej skarpie miasteczko ma w sobie coś z drętwoty skansenu, przed wojną było o
wiele bardziej malownicze, do czego przyczyniały się tyleż nędza, ogólne zaniedbanie i chaotyczna drewniana zabudowa, co
zamieszkujący je Żydzi, chłopi przywożący na sprzedaż płody
rolne, żebracy, chmary dzieci, wozy konne i pałętające się samopas krowy, kury, psy, prosięta i kozy. Właśnie koza była główną
wygraną na loterii zorganizowanej podczas zabawy urządzonej
dla mieszkańców miasteczka i letników przez uczniów Pruszkowskiego na zakończenie pierwszego pleneru malarskiego w
1924 roku (dodajmy, że rogaty fant uciekł, co w istotny sposób
zakłóciło przebieg loterii). Rok później młodzi malarze już staranniej przygotowali zamykający plener bal, a jego program
urozmaiciły występy kabaretowe, wokalne i akrobatyczne (podczas których adepci pędzla mogli objawić swe nieujawnione dotąd talenty sceniczne), zabawa taneczna, licytacja obrazów i
pokaz ogni sztucznych. Co ważniejsze, to właśnie podczas tego
pleneru zrodziła się idea założenia bractwa, które bardziej niż
na wspólnym programie czy jedności stylistycznej oparte było
na więzach koleżeństwa i przyjaźni. Nazwano je Bractwem
Świętego Łukasza, by podkreślić przywiązanie do tradycji,
warsztatu, umiejętności i technologii, wspólne młodym zapaleńcom (a wzgardliwie odrzucane przez ich podążających za awangardowymi modami kolegów). Wkrótce powstała Reguła
Bractwa, ułożona przez Jana Zamoyskiego. Pierwszy paragraf
stwierdzał, że „Bractwo jest zrzeszeniem ludzi pracujących fa-
chowo na gruncie polskiej sztuki plastycznej”, kolejny – dotyczył
zarządu: „Kapituły” złożonej z Komandora, Sekretarza i Skarbnika, który zarządzał funduszem Bractwa, na który każdy z
członków zobowiązywał się przeznaczać 10 proc. od sum uzyskanych ze sprzedaży prac na wspólnych wystawach. Ostatni, 15
paragraf brzmiał:
Taka jest reguła Bractwa
bez gadania i krętactwa.
A kto jej nie uszanuje,
niech nas w dupę pocałuje.
Przyjęciu do Bractwa towarzyszył odbywający się w pracowniach warszawskiej Akademii parodystyczny obrzęd „wyzwolin”,
podczas którego „ofiara” poddawana była w Sali Tortur próbom
ognia, wody i miecza, egzaminowana przez Mistrza (samego
Pruszkowskiego) oraz skrapiana żółtą, czerwoną i niebieską farbą, zanim otrzymała sporządzony po łacinie dyplom. Po tej ceremonii towarzystwo udawało się do Sali Pocieszenia, gdzie do
rana „pocieszano się” się winem, wódką i zakąskami, tańczono i
żartowano.
A oto falanga najzdolniejszych uczniów prof. Tadeusza Pruszkowskiego, którzy zostali włączeni do czcigodnego grona majstrów
Bractwa: Jan Zamoyski, Bolesław Cybis, Jan Gotard, Antoni Michalak, Eliasz Kanarek, Edward Kokoszko, Jan Wydra, Aleksander Jędrzejewski, Janusz Podoski, Mieczysław Schulz i Czesław
Wdowiszewski. Później dołączyli do nich jeszcze Jeremi Kubicki,
Bernard Frydrysiak i Stefan Płużański. Kto dziś pamięta te nazwiska? Dlaczego poświęca im się tak mało miejsca w historii malarstwa polskiego? Czy tylko dlatego, że w zawierusze wojennej
uległa zniszczeniu lub zaginęła większość ich prac? Niestety, historia obeszła się z Łukaszowcami okrutnie, a dodatkowo po wojnie
zastosowano w stosunku do nich metodę polecaną przez Tytusa
Czyżewskiego: „zamilczanie jako najlepszy środek zgładzania
przeciwnika”. Przyczynili się do tego ich koledzy, Kapiści, którzy
przed wojną zazdrościli Łukaszowcom sukcesów i zamówień. Gdy
po wojnie lewicowo nastawieni Kapiści zdominowali polskie
uczelnie artystyczne, bezwzględnie wykorzystali tę sytuację do wygumowania pamięci o swych zdolniejszych konkurentach, oskarżając ich o „nacjonalizm, wysługiwanie się klerowi i sanacji” oraz
„antysemityzm” (co było zarzutem o tyle absurdalnym, że wśród
założycieli Bractwa byli także malarze żydowskiego pochodzenia),
zaś historycy sztuki i krytycy, ślepo zapatrzeni w awangardowe
nowinki, deprecjonowali Łukaszowców jako „epigonów”, „stylizatorów” i „wsteczników”.
Na czym polegało to „wstecznictwo”? Członkowie Bractwa
świadomie (i prowokacyjnie) odwoływali się do tradycji średnio-
Do „Kasztelu Prusza” (taK nazy
Bractwa taDeusza PruszKowsK
łuKaszowców, By rozPocząć Pr
sieDmiu monumentalnych oBra
zamówionych Przez rząD na w
jorKu. oto Fragment jeDnego
|23
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
kultura
wiecznego malarstwa cechowego. Podstawą było dla nich dobre
opanowanie warsztatu: właściwe zagruntowanie deski czy płótna, umiejętność ucierania pigmentów ze spoiwem czy kładzenia
impastów i laserunków. „Nie ma dobrego obrazu źle namalowanego” – nauczał ich mistrz Pruszkowski. Publiczność mogła się o
tym przekonać już na pierwszej wystawie Bractwa w 1928 roku,
która cieszyła się tak wielkim powodzeniem w Warszawie, że pokazano ją następnie w Łodzi i Bydgoszczy. To wtedy krytycy porównali ich do „starych majstrów”, zaś Antoni Słonimski,
recenzując wystawę, wykrzyknął: „Łukaszowcy malują jak młode
bogi”.
Następne lata to kolejne wspólne pokazy w Warszawie, Poznaniu, Krakowie, a także w Musée Rath w Genewie, Brooklyn Museum w Nowym Jorku (tę wystawę obejrzało 12 tys. widzów!), na
Międzynarodowym Biennale Sztuki w Wenecji w 1934 roku (dziś
trudno uwierzyć, że było kiedyś na weneckim Biennale miejsce dla
sztuki przedstawiającej), w Carnegie Institute w Pittsburgu i w
Amsterdamie. Wszędzie chętnie kupowano prace, zauważano talent i umiejętności Łukaszowców, doceniano także oryginalny, polski charakter ich dzieł, którego brakowało zapatrzonym we
francuski postimpresjonizm Kapistom (co sprawiło, że wystawa
tych ostatnich została w Genewie przyjęta z chłodną obojętnością).
Ze strony władz państwowych szybko posypały się oficjalne
zamówienia. I znów na korzyść tamtych czasów trzeba powiedzieć, że w Dwudziestoleciiu Międzywojennym państwo polskie
przykładało wielką wagę do sztuk plastycznych, widząc w nich
zarówno znak wspólnotowej jedności w kraju, jak i wizytówkę
polskiej kultury za granicą. W odróżnieniu od dzisiejszych urzędników zarządzających sztuką, ówcześni decydenci byli świadomi
korzyści płynących z uprawiania polityki kulturalnej, składali
więc zlecenia na wykonanie monumentalnych malowideł, fresków lub mozaik do gmachów publicznych. Nikt lepiej nie nadawał się do wykonania tego typu zamówień niż Łukaszowcy,
którzy najzwyczajniej w świecie wiedzieli, jak dobrze namalować
kota, konia i psa, mistrzowsko opanowali dawne techniki (Zamoyski i Cybis, a później Wdowiszewski i Jędrzejewski, przewędrowali Italię, oglądając i dogłębnie analizując freski w
kościołach, a także malowidła ścienne w Pompejach), oraz starali
się by ich obrazy przemawiały do wszystkich – począwszy od
ywano willę założyciela
Kiego) zjechało się jeDenastu
racę naD wyKonaniem cyKlu
azów z historii PolsKi,
wystawę Światową Do nowego
z nich – ODSIECZ WIEDNIA
Bolesław Cybis, Primavera
Jan Gotard, Pijak
dzieci, przez zwyczajnych, nieprzygotowanych odbiorców, na
wymagających kolegach-artystach i krytykach sztuki skończywszy. „Łukasze” pokryli więc freskami ściany i plafony Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie oraz Szkoły Polskiej
w Wolnym Mieście Gdańsku, wykonywali portrety polityków,
rektorów uniwersytetów czy wysokich rangą wojskowych. Po wybudowaniu pierwszych polskich transatlantyków (M/S „Piłsudski” i M/S „Batory”) to właśnie Łukaszowcom powierzono
udekorowanie ich wnętrz malowidłami. Dzieła sztuki na pokładach statków miały nie tylko dostarczać pasażerom przyjemności artystycznej podczas długiej żeglugi, ale pełniły również
funkcję propagandową. Dziś słowo „propaganda” kojarzy się jak
najgorzej, wtedy chodziło po prostu o rozsławianie dokonań
Drugiej Rzeczpospolitej, która dopiero co pojawiła się na mapie
świata, podkreślenie jej dynamiki i energii, a także o stworzenie
nowej ikonografii dla młodego państwa polskiego.
Nie sposób opisać tu wszystkich członków Bractwa, poświęćmy
więc trochę miejsca założycielowi – Tadeuszowi Pruszkowskiemu
(1888–1942), malarzowi, który odgrywał znaczącą rolę w przedwojennym życiu artystycznym. „Prusz” posiadał wielką łatwość
malowania, stosował żywe kolory i wirtuozerski rysunek. Z wdziękiem i swobodą tworzył portrety, zwłaszcza kobiece; najsłynniejszym z nich jest Melancholia. Jako profesor Szkoły Sztuk Pięknych
(od 1934 – Akademii) miał ogromny wpływ na spopularyzowanie
wśród młodych twórców charakterystycznej metody malarskiej,
opartej na obserwacji natury, a zarazem nawiązaniu do najlepszych tradycji malarstwa europejskiego: włoskiego renesansu, caravaggionizmu i niderlandzkiego realizmu. Stworzył w ten sposób
szkołę narodową o łacińskiej metryce i polskim konturze, zjawisko
na wskroś oryginalne, za którego współczesne odpowiedniki można uznać włoskie malarstwo metafizyczne (pittura metafisica) czy
niemiecką Nową Rzeczowość (Neue Sachlichkeit).
Pruszkowski był przy tym nietuzinkową osobowością, zapalonym automobilistą, a także pilotem samolotowym. Posiadał własny aeroplan, De Havilland Mothem, którym wykonywał
brawurowe lądowania na łąkach wokół Kazimierza (po czym furmanką, w bańkach po mleku dowoził paliwo, by móc wrócić do
Warszawy). W Kazimierzu Dolnym miał willę wyposażoną w
wielką pracownię. To w niej doszło w 1938 roku do realizacji bezprecedensowego dzieła malarskiego. Do „Kasztelu Prusza” (tak
nazywano jego willę) zjechało się wówczas jedenastu członków
Bractwa, by rozpocząć pracę nad wykonaniem cyklu siedmiu monumentalnych obrazów z historii Polski, zamówionych przez rząd
na Wystawę Światową do Nowego Jorku. Po długiej dyskusji wybrano tematy malowideł: Bolesław Chrobry witający Ottona III,
Chrzest Litwy, Przywilej Jedlinieński, Unia Lubelska, Konfederacja Warszawska, Odsiecz Wiednia oraz Konstytucja 3 Maja.
Przed rozpoczęciem malowania ustalono, że obrazy będą jednorodne stylistycznie, nie naturalistyczne, wielopostaciowe, dekoracyjne, żywe w kolorze i bogate w szczegóły. Namalowane osoby i
przedmioty zostaną lekko wystylizowane, jak na włoskich freskach,
będą miały wyraźny kontur, nie będą rzucać cieni. Malarski wyraz
cyklu miał być zdecydowanie różny od wizji Matejki (przez szacunek dla oryginalności tego ostatniego). Malowanie strojów i rekwizytów poprzedziła drobiazgowa kwerenda w muzeach i archiwach
– artystom zależało na jak najwierniejszym oddaniu realiów historycznych. Ustalono, że każdy z twórców zajmie się malowaniem
tego, w czym jest najlepszy: jeden będzie tworzył wyłącznie krajobrazy, drugi architekturę, trzeci stroje, czwarty układy postaci,
piąty twarze i ręce etc. Dzięki przyjętej metodzie i podporządkowaniu założonej stylistyce indywidualnych temperamentów malarskich powstało jedyne w swoim rodzaju dzieło, będące owocem
zbiorowego wysiłku jedenastu mistrzów pędzla malujących niemal
równocześnie. Obrazy, wystawione w Warszawie, spotkały się z
entuzjastycznym przyjęciem, po czym przetransportowane zostały
na pokładzie M/A „Batory” do Nowego Jorku. Tam powieszono
je w sali honorowej Pawilonu Polskiego, gdzie wzbudziły ogromne
zainteresowanie zarówno wśród międzynarodowej publiczności,
jak i amerykańskiej Polonii. Jednak wkrótce oczy świata obróciły
się w inną stronę – Niemcy napadły na Polskę, Druga Rzeczpospolita przestała istnieć, a Pawilon Polski w Nowym Jorku został
pozostawiony sam sobie. Komisarz wystawy polskiej, arystokrata
polsko-szwajcarskiego pochodzenia (wcześniej dyrektor Targów
Poznańskich), Stephen Kyburg de Ropp, przejął na własność
wszystkie siedem obrazów historycznych, uznając je za ekwiwalent
honorarium, niewypłaconego mu przez rząd polski z powodu wybuchu wojny. Przed śmiercią de Ropp przekazał obrazy jezuickiemu kolegium Le Moyne, gdzie był wykładowcą, i gdzie pozostają
one do dziś. Choć tytuł własności jest bardzo wątpliwy, władze kolegium nie mają zamiaru oddać obrazów Państwu Polskiemu. Nasi dyplomaci i kolejni ministrowie kultury podczas prób
odzyskania obrazów wykazali się trudno zrozumiałym brakiem
inicjatywy i determinacji oraz wyjątkową nieudolnością. W dokumentalnym filmie „Łukaszowcy” ambasador Pastusiak i minister
Dąbrowski, poza wygłaszaniem pustych deklaracji, że „miejsce
tych obrazów jest w Polsce”, prześcigają się w przytaczaniu powodów, dla których niemożliwe jest odzyskanie malowideł. Mają o
tyle rację, że im więcej czasu mija od zawłaszczenia obrazów, tym
trudniejsze prawnie staje się wyegzekwowanie zwrotu prac. Tak
więc największe dokonanie Łukaszowców, a zarazem jedno z najciekawszych dzieł malarskich Dwudziestolecia Międzywojennego,
które powinno być wyeksponowane w Muzeum Narodowym w
Warszawie (a może w specjalnie wybudowanej galerii w Kazimierzu Dolnym?) i podziwiane przez miłośników polskiego malarstwa
i historii, wisi do dziś – nieoglądane przez nikogo – w bibliotece
Le Moyne College w Syracuse.
Ten fakt to wielki wyrzut sumienia polskiej kultury, która –
nie pierwszy raz – nie potrafi sama docenić swoich skarbów, lekceważy własne sukcesy, zaniedbuje i marginalizuje swych największych mistrzów. Na dodatek, bezrefleksyjnie małpując
światowe trendy, rodzimi krytycy i kuratorzy sztuki nader często
stosują odwróconą perspektywę, zgodnie z którą zachwalają partactwo, a wykpiwają umiejętność, więcej uwagi poświęcają jednorazowemu happeningowi, niż przeznaczonym dla wielu
pokoleń freskom, zaś w instytucjach kultury wystawiają obiekty
wysadzające w powietrze samą ideę kultury. Obowiązkiem odpowiedzialnego ministra kultury pozostaje wywalczenie zwrotu
opus magnum Łukaszowców do Polski i zorganizowanie ich retrospektywnej wystawy. Takie działania z pewnością przywróciłyby właściwą optykę w spojrzeniu na sztukę i wypełniły lukę w
historii XX-wiecznego malarstwa polskiego. Ale zanim zostanie
to zrealizowane – pamiętajmy o Łukaszowcach, ocalmy od zapomnienia ich naczelną ideę, wywodzącą się z wielkiej europejskiej tradycji, z warsztatu, talentu i wyobraźni. Ideę, na pozór
oczywistą, że malarstwo nie jest tylko i wyłącznie wyrazem osobowości artysty, ale także „fachową pracą na gruncie polskiej
sztuki plastycznej” oraz odpowiedzią na potrzeby duchowe poszczególnych jednostek i całej wspólnoty.
Autor jest ar tystą malarzem, podróżnikiem, współpracownikiem
pisma „Poznaj Świat”
24 |
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
kultura
Patronat i artyści
Wojciech A. Sobczyński
S
ztuka i architektura idą na ogół w parze, wyrażając
ludzkie aspiracje. Tak było od wieków w służbie i
pod patronatem władców świeckich i religijnych.
Motorem zmian stylistycznych był i jest splot całego szeregu przyczyn. Niektóre wynikają z prężności
patronatu i konkurujących ambicji, na przykład kto wybuduje
najwspanialszy pałac, otoczony ogrodem, fontannami, rzeźbami… Dla innych konkurencja to wynajęcie najzdolniejszych, najbardziej uznanych artystów epoki, na przykład wybitnego
kompozytora prowadzącego nadworną orkiestrę. Portret malowany przez cenionego artystę lub kaplica projektu i dłuta najlepszego rzeźbiarza gwarantowała pamięć przyszłych pokoleń.
Przychodzi tu na myśl rywalizacja słynnych rodów – renesansowych Medyceuszy i Sforzów lub dworów habsburskich, saksońskich czy królów Francji, z Ludwikiem XVI na czele, nie
zapominając polskiej korony Jagiellonów, której światły patronat
dorównywał dworom europejskim.
Inne zmiany stylistyczne wynikają z poszukiwań samych
twórców, proponujących nowe rozwiązania wybiegające poza
ramy ustalonych norm. Uczeń, prześcigając mistrza, czasem
musiał zdobywać sekrety warsztatowe drogą podstępu. Ciekawsze zmiany technologiczne i warsztatowe, wypracowane przez
jednych, podchwytywali kolejni artyści tworząc charakterystyczny nurt rozpoznawalny dzisiaj jako styl epoki. Wprawne oko z
łatwością rozróżnia gotycki detal draperii w porównaniu z barokową lub romański portal kościelny od secesyjnego. Przykładów
jest wiele, zwłaszcza w historii ostatnich czterystu lat kultury europejskiej. Od Renesansu poprzez Barok, Rococo, Neoklasycyzm dziewiętnastego wieku znajdujemy stylistyczne wspólne
mianowniki w architekturze, rzeźbie i malarstwie, muzyce, literaturze i poezji. Nawet rewolucyjne zmiany dwudziestego wieku
nie zakłóciły tego stanu rzeczy. Przychodzi więc na myśl oczywiste pytanie – jak jest teraz?
Zasadniczą różnicą jest inny rodzaj mecenatu. Dzisiejsze nowoczesne państwo pod demokratyczną kontrolą elektoratu i budżetowych ograniczeń nie ma tak swobodnego działania jak
ambitny autorytarny władca z przeszłości. Artyści wszelkiego rodzaju stoją w gotowości, aby podjąć wyzwanie wielkiego dzieła
na zmówienie organów władzy lub wielkich instytucji. Są tego
ciekawe przykłady, ale jest ich niewiele. Władze powojennego
Chicago zaprosiły Pablo Picassa i Alexandra Caldera do wykonania monumentalnych rzeźb o przeznaczeniu publicznym,
które miały zdobić miasto. Niedawno, również władze Chicago,
zaprosiły brytyjskiego rzeźbiarza Anisha Kapoora, by uświetnił
swoją pracą teren parkowy przylegający do Art Institute of Chicago. W rezultacie powstała ogromna praca wykonana z wypolerowanej stali nierdzewnej, która wygląda jak lśniąca chmura
osiadła po obu stronach głównej arterii spacerowej, tworząc coś
w rodzaju tunelu krzywych zwierciadeł. Inny brytyjski artysta
Anthony Gormley wykonał również wiele prac o przeznaczeniu
publicznym – bodaj najsłynniejszym jego dziełem jest Angel of
the North. Ogromna stalowa konstrukcja symbolizująca uskrzydlonego człowieka, wykonana na zamówienie lokalnych władz
Tyneside, podkreśla w ten sposób wolę regionu, aby wpisać się
w kulturowe karty Wielkiej Brytanii.
Prywatny mecenat, choć na mniejszą skalę, zawsze istniał i
będzie istnieć, ale w obecnych warunkach podporządkowany
jest w dużym stopniu rynkowi handlu sztuką. Handel ten dominowany jest a nawet czasem manipulowany przez wielkich marchandów i domy aukcyjne. Zysk, a nie artystyczna jakość
odgrywa decydującą rolę. Nie bez powodu od połowy ubiegłego
stulecia powstają wśród artystów różne strategie próbujące
uwolnić sztukę spod piętna rynku. Większość tego rodzaju dzia-
Wnętrze kompleksu Luisa Vuitton zaprojektowane przez Franka Gehery
łań spaliło na panewce. Anty-sztuka sprzedaje się tak samo, a
czasem lepiej, niż dzieła starych mistrzów. Happeningi Yves Kleina sprzedano z fotografii, Marszruty Richarda Longa wiszą na
ścianach galerii w postaci map i wykresów. Zapis filmowy jednorazowych wydarzeń zapoczątkował Video Art. Nawet tatuaże,
do niedawna nielegalne na terenie Nowego Jorku, dorobiły się
nazwy Body Art i eksperci debatują, jak sprzedać poszczególne
ich przykłady: czy zedrzeć przysłowiową skórę z ofiary tego procederu, czy też zapisać ją w testamencie spadkobiercom? Ciekaw jestem, jaką stopę podatkową zastosowano by do takiej
transakcji. Czy podatek od zgonu, czy od wzbogacenia, czyli od
tak zwanych przychodów bez wykonanej pracy (unearned income) – obecnie 30 proc. w Wielkiej Brytanii.
Żarty żartami. Jedynie królowa sztuk – architektura – nie poddała się tego typu spekulacjom. Jej rozwój naznaczony jest przede
wszystkim postępem technologii i materiałoznawstwa idącego w
parze z talentem budowniczego. Chciałbym tutaj wspomnieć o
Brunelleschi, kopuła katedry we Florencji
kilku genialnych budowniczych, takich jak Brunelleschi, którego
dziełem jest kopuła katedry we Florencji, czy o Berninim, który
przekształcił Rzym w miasto, podziwiane do dzisiaj. Takich jak
Haussman, bez którego wizji nie byłoby paryskich bulwarów czy
też Eiffela, którego wieża pozostaje jednym z najbardziej znanych
budowli świata. Najnowszym architektonicznym obiektem panoramy paryskiej jest kompleks budynków projektanta Louis Vuitton –
dzieło genialnego amerykańskiego Kanadyjczyka, architekta Franka Gehery. 85-letni nestor architektury, autor wielu znakomitych
budowli zdobył największy rozgłos nadzwyczajnym projektem budynków wykonanych na zamówienie Guggenheim Museum, którego europejski oddział miał powstać w północno-hiszpańskim
Bilbao.
Próbuję sobie wyobrazić, jakie emocje nurtowały architekta,
kiedy dostał propozycję tej budowy. Nowojorski budynek Guggenheim Museum, projekt Franka Lloyd-Wrighta jest bardziej znany
niż słynne drapacze chmur. Jego okrągły kształt stał się symbolem
miasta konkurującym nawet ze Statuą Wolności. Pop-Art włączył
go w poczet swoich symboli, a zajeżdżające autokary wypełnione
turystami z całego świata potwierdzają jego popularność do dzisiaj. Rozmiar takiego wyzwania przerasta wyobraźnię. Projekt
Franka Gehery musiał być lepszy od mistrza i jest!
Budowa muzeum w Bilbao trwała wiele lat, i przypadła na lata
znacznej koniunktury ekonomicznej w Hiszpanii. Popularność zrealizowanego projektu przerosła wszelkie wyobrażenia. Małe i
skromne dotychczas Bilbao stało się miejscem pielgrzymek przede
wszystkim miłośników nowej architektury, pozostawiając kolekcję
galerii na drugim planie. Nieregularny, metalicznie błyszczący tytanową blachą dach, pełen zaskakujących krzywizn i skrętów stał
się przedmiotem podziwu i ogólnej aprobaty. Gehery nie spoczął
jednak na laurach.
Ukończony niedawno kompleks budynków wykonany na zamówienie koncernu mody Louis Vuitton jest następnym krokiem w
rozwoju jego sztuki. Gehery – o co pytany jest dość często – odrzuca porównanie z rzeźbiarzem. Zaskakująco jednak, porównuje
swój proces projektowania do malarstwa, w którym artysta stara
się uzyskać niezbędny balans elementów obrazu. Pomaga mu w
tym nowa technologia. Projekty Gehery powstają jednocześnie jako modele na papierze i w trzech wymiarach, dzięki technologii
3D. Przekształcanie rysunku w bryłę i na odwrót jest zabiegiem
stosunkowo prostym. Dzięki takim rewolucyjnym narzędziom powstają dzisiaj budowle do niedawna nie do zrealizowania. Budynek
głównej kwatery Louis Vuitton ma muzeum i salę koncertową.
Kosztował podobno 135 mln euro. Powstał na krańcu Lasku Bulońskiego, prestiżowych, rekreacyjnych obrzeżach Paryża, uwiecznianych przez pokolenia artystów. Kształty nowego budynku są
podobnie zawirowanie jak w Bilbao, lecz tym razem dominującym
materiałem jest szkło. W tym projekcie Frank Gehery nie musiał
już walczyć z demonami przeszłości – zmierzyć się musiał tylko z
sobą samym, mistrz z mistrzem. I wyszedł z tego pojedynku
obronną ręką.
|25
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
wydarzenia
JERZY
GIEDROYC
I JEGO DZIEŁO
WYSTAWA
DOROBEK BIBLIOTEKI „KULTURY”
Grzegorz Małkiewicz
W
ystawy podsumowujące działalność artysty bądź instytucji są
zwykle katalogiem sukcesów. Szkoda, bo to
właśnie droga prowadząca do celu jest najciekawsza. Takie też było motto życiowe redaktora paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. W swoich
wypowiedziach często podkreślał, że człowiek
spełnia się w drodze, w dążeniu do celu.
Wystawa, zorganizowana prawie jednocześnie w Londynie (Galeria POSK), Paryżu, Warszawie i Lwowie pokazuje kompleksowo etapy tej
drogi w życiu Jerzego Giedroycia. Od trudnych
początków w Rzymie do czasów „Solidarności” i
wielkiego sukcesu wydawnictwa, kiedy Czesław
Miłosz, jeden z najważniejszych autorów „Kultury”, otrzymuje Nagrodę Nobla. W podtytule figuruje temat: Dorobek Biblioteki Kultury.
Wprawdzie wystawa do Biblioteki się nie ogranicza, ale wiadomo z licznych wypowiedzi Redaktora, jak dużą wagę przywiązywał do wydawania
książek. Walczył książką.
Jerzy Giedroyc stworzył dzieło ogromne dzięki determinacji własnej i małej grupy współpracowników, których potrafił motywować.
Warunkiem tego sukcesu była właśnie niezależność intelektualna i finansowa. Rozpoczynał swoją działalność w Rzymie dzięki finansowemu
wsparciu gen. Andersa. Ale już po pierwszym numerze miesięcznika i kilku pozycjach książko-
wych postanowił za wszelką cenę uzyskać pełną
niezależność i osobistą kontrolę nad wydawnictwem. Uniezależnił się wtedy, kiedy nie było jeszcze widać różnic między jego koncepcjami
politycznymi i postawą reprezentowaną przez
szeroko pojętą formację Emigracji Niepodległościowej, z głównym ośrodkiem w Londynie.
Te różnice pojawiły się bardzo szybko, a z nimi grono adwersarzy, bezpiecznie oddzielonych
kanałem La Manche.
Jerzy Giedroyc bardzo szybko zaakceptował
porządek jałtański, ale nie zaakceptował komunistycznego zniewolenia kraju. Był jednak realistą i
w przeciwieństwie do polskiego Londynu nie czekał na nowy konflikt zbrojny, który przyniesie
nam niepodległość, ale szukał rozwiązań w istniejącym porządku politycznym, łącznie z uznaniem
powojennego podziału terytorialnego Europy
Wschodniej. A właśnie Kresy stanowiły najważniejszy i najbardziej kontrowersyjny element sporu pomiędzy dwoma zwalczającymi się
ośrodkami polskiej diaspory po zakończeniu II
wojny światowej. W Londynie, gdzie większość
emigrantów pochodziła z Kresów, mówienie o
wolnej Ukrainie, Litwie i Białorusi było postrzegane nie tylko jako herezja, ale zdrada polskiej
racji stanu. Paradoksalnie autorem myśli politycznej firmowanej przez „Kulturę” był mieszkający w Londynie, ale pozostający na peryferiach
polskiego Londynu Juliusz Mieroszewski.
Podobnie potraktowano w Londynie politykę
Giedroycia wobec zniewolonego przez komunistów kraju. Do pierwszego konfliktu doszło po
„wybraniu wolności” przez wybitnego poetę i
jednocześnie komunistycznego urzędnika Czesława Miłosza, który dołączył do zespołu „Kultury”,
i chociaż demaskował komunistyczną władzę, nie
przekonał polskiego Londynu, gdzie uchodził za
cynicznego oportunistę. Nie inaczej oceniono en-
Otwarcie wystawy w Galerii POSK, niedziela, 7 grudnia
tuzjastyczne otwarcie „Kultury” na kraj po
śmierci Stalina. Pomimo krwawego stłumienia
protestów w Poznaniu, Jerzy Giedroyc doceniał,
jak się wtedy wydawało, liberalne tendencje nowego przywódcy, zwolnionego z więzienia Władysława Gomułki. Entuzjazm trwał krótko, tak
samo pozory wolności. Ale ten krótki okres pozwolił zaistnieć wydawnictwom Instytutu Literackiego w środowiskach opiniotwórczych w kraju, i
tak już pozostało do lat 80. XX wieku.
Izolowanie Instytutu Literackiego jako wrogiego ośrodka emigracyjnego traciło swą skuteczność. Coraz więcej egzemplarzy miesięcznika „Kultura” i wydawanych książek trafiało drugim obiegiem do krajowego czytelnika.
Z czasem, kiedy powstała jawna opozycja,
książki bez debitu w charakterystycznych szarych okładkach były coraz bardziej dostępne.
Pojawiały się też krajowe wydania, powielane i
kolportowane przez opozycyjne struktury. W
Bibliotece „Kultury” wychodzą książki autorów
krajowych: między innymi Leszka Kołakowskiego i Stefana Kisielewskiego.
Po powstaniu „Solidarności” i przed wprowadzeniem stanu wojennego „Kultura” i jej wydawnictwa przeżywały prawdziwy renesans. Jerzy
Giedroyc osiągnął swój najważniejszy, czyli polityczny cel. Był obecny w Polsce, pokonał granice
i narzucony podział na literaturę krajową i emigracyjną, kształtował myślenie polityczne i pośrednio wydarzenia. Książki typowo literackie też
były wpisane w ten plan, dlatego z taką obawą
traktowane były przez komunistyczne rządy.
Po 1989 roku Jerzy Giedroyc kraju nie odwiedził, co różnym środowiskom wydawało się decyzją niezrozumiałą, tym bardziej że Redaktor
zawsze był blisko związany z krajem i nie odrzucał dialogu nawet z komunistami. Argument o
potrzebie zachowania niezależności w polskim
sporze był w przypadku Jerzego Giedroycia –
który przede wszystkim był politykiem – mało
przekonujący. Kraj odwiedził natomiast Gustaw
Herling Grudziński. Był poza Miłoszem jedynym
pisarzem związanym z paryskim Instytutem, który
doczekał zmian i sam mógł zadecydować o losach
swojego (i Biblioteki „Kultury”) dorobku. Inaczej
jednak niż Giedroyc oceniał zmiany zachodzące w
Polsce, w wyniku czego zerwał współpracę z „Kulturą”. To ważne wydarzenie nie zostało na wystawie odnotowane.
„Kultura” bacznie przyglądała się polskiej
transformacji. Nastąpiło nowe otwarcie. Miesięcznik był już oficjalnie kolportowany w kraju. Powstały inicjatywy wydawnicze wespół z krajowymi
redakcjami. Przede wszystkim bardzo ważna seria
Czytelnika Archiwum Kultury, dzięki której
otrzymaliśmy zapis korespondencji Redaktora z
najważniejszymi dla Instytutu Literackiego autorami, między innymi z Mieroszewskim, Bobkowskim, Gombrowiczem, Miłoszem. W tej serii
ukazało się dziesięć tomów. Krajowe wydawnictwa w sposób nieograniczony czerpały z zasobów
Instytutu. Wyszły dzieła zebrane Gombrowicza,
Miłosza i Herlinga Grudzińskiego.
Gorzej było z myślą polityczną, również
kształtowaną za pośrednictwem działalności wydawniczej Giedroycia. Krajowi politycy zachłyśnięci falą wolności nie wracali już do swoich
źródeł, a nawet twierdzili, jak na przykład Adam
Michnik, że jego dawny mistrz nie rozumie już
zmieniającej się rzeczywistości.
Jerzy Giedroyc z godnością przyjmował tę
krytykę i konsekwentnie zabierał głos w ważnych
sprawach na łamach „Kultury”, w rubryce, którą wtedy stworzył i podpisywał – Redaktor.
Redaktor ukrywający się przez lata za plecami
swoich autorów udzielił w końcu wyczerpującego
wywiadu Krzysztofowi Pomianowi, który w 1994
roku ukazał się w formie książki w wydawnictwie
Czytelnik pod tytułem Autobiografia na cztery
ręce. To podsumowujące całokształt działalności
wydawniczej wystąpienie Giedroycia jak i całe
ostatnie dwadzieścia lat działalności Instytutu Literackiego nie znalazło jednak miejsca na skądinąd ciekawej wystawie poświęconej dorobkowi
Biblioteki „Kultury”.
Pomimo zmian politycznych Jerzy Giedroyc
odmówił przyjęcia w 1994 roku Orderu Orła Białego. Zmarł w 2000 roku. Wraz ze śmiercią redaktora „Kultura” przestała wychodzić, przez
jakiś czas kontynuowano publikację „Zeszytów
Historycznych”.
Na wystawie było więcej Redaktora, a mniej jego
dzieła. Zwiedzający, młodszy wiekiem i mniej zapoznany z historią Instytutu, mógł przy ostatniej planszy zawierającej końcowe informacje dowiedzieć się
o dorobku Jerzego Giedroycia w cyfrach – 637 numerów „Kultury”, 134 „Zeszytów Historycznych”
i 378 tomów książek. Wystawę przygotowała Małgorzata Ptasińska z warszawskiego oddziału IPN,
londyńskim koordynatorem była dr Dobrosława
Platt, dyrektor Biblioteki Polskiej POSK.
26|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
kultura
Twórcze dziedzictwo
Książka Jana Wiktora Sienkiewicza: Artyści Andersa. Continuita e novita to opracowanie
naukowe w dziejach polskiej historii sztuki niezwykłe – artyści z Armii gen. Andersa, zwłaszcza
Grupa 49 i Studium Malarstwa Sztalugowego profesora Mariana Bohusza-Szyszko to nasza
kolebka, nasze korzenie. Zawdzięczamy im wiele. To oni zbudowali wielką ramę, przestrzeń,
do której nieprzerwanie wkładamy nasze prace malarskie, rzeźbiarskie, grafiki i nowoczesne
instalacje. Starsi odchodzą, przychodzą nowi, ale rama pozostaje.
A
utor, Jan Wiktor Sienkiewicz, historyk sztuki,
doktor habilitowany, profesor nadzwyczajny
Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu,
dobrze znany w środowisku kulturalnego Londynu, od wielu lat drąży temat twórczości polskich artystów na emigracji. W 1992 roku, w Katolickim
Uniwersytecie Lubelskim obronił pracę doktorską Marian Bohusz-Szyszko 1901-1995, życie i twórczość. Książka Polskie galerie
sztuki w Londynie w drugiej połowie XX wieku (2003) była kontynuacją zainteresowań badacza sztuką polskiego Londynu. Następnie ukazują się luksusowo wydane monografie malarzy:
Wojciecha Falkowskiego (2005), Halimy Nałęcz (2007) i Ryszarda
Demela (2010). Publikacja Sztuka w poczekalni. Studia z dziejów
plastyki polskiej na emigracji 1939-1989 (2012), jest próbą przedstawienia zjawisk zachodzących w życiu artystycznym polskiego
Londynu. Kolejna pozycja wydawnicza Artyści Andersa. Continuita e novita, stanowiąca ukoronowanie 25-letnich badań nad
sztuką emigracyjną nie zaskoczyła środowiska artystycznego Londynu – była jakby oczekiwana.
Jan Wiktor Sienkiewicz podjął się trudnego zadania odkrywania osiągnięć żołnierzy-artystów, którzy wraz z generałem Andersem po opuszczeniu „nieludzkiej ziemi” przeszli szlak bojowy i
tułaczą wędrówkę przez Bliski i Środkowy Wschód, Afrykę, Półwysep Apeniński aż po Wielką Brytanię. Pole badań prawie dziewicze, bo nie żyją już świadkowie tamtych wydarzeń i brak jest
opracowań tej części historii 2. Korpusu. Po zakończeniu II wojny
światowej w Polsce panowało milczenie i brak akceptacji dla sztuki
i kultury tworzonej na uchodźstwie, a powroty artystów do kraju
zostały skutecznie ograniczone ze względu na ich andersowską
przeszłość. Wrócili nieliczni, m.in. Piotr Potworowski i Stanisław
Drozd. Po 1989 roku sytuacja zaczęła się nieco poprawiać, ale ciągle pozostawały białe plamy.
W 1986 roku Karolina Lanckorońska, wybitny historyk sztuki,
która w latach 1945-48 pracowała jako wykładowca akademicki w
strukturach 2. Korpusu, ogłosiła na łamach „Tygodnia Polskiego”
w Londynie i w nowojorskim „Nowym Dzienniku” apel o ratowanie materiałów źródłowych i ikonograficznych dotyczących polskich studentów-żołnierzy 2. Korpusu na uczelniach włoskich.
Materiały, przesyłane do dr. Romana Lewickiego, zaowocowały
opracowaniem Polscy studenci żołnierze we Włoszech (Caldra House, 1996). Jan Wiktor Sienkiewicz czerpał z tego opracowania.
Dzięki Karolinie Lanckorońskiej, jej uczeń Ryszard Demel udostępnił materiały dotyczące Szkoły Malarskiej Mariana Bohusza-Szyszki, ale nie miał możliwości skorzystać z archiwaliów
Akademii di Belle Art w Rzymie, gdzie przechowywana jest dokumentacja polskich stydentów. Dopiero po 2011 roku Sienkiewicz
zdołał dotrzeć do wcześniej niedostępnych materiałów źródłowych.
Dzięki dotarciu do cennych źródeł i determinacji w segregowaniu materiałów książka Sienkiewicza jest wypełnieniem luki, a
jednocześnie rodzajem klamry zamykającej do niedawna nierozpoznawalny obszar zagadnień związanych z XX-wieczną polską
plastyką powstałą poza granicami kraju. Obejmuje okres od wyjścia Armii gen. Andersa w 1942 roku z terenów Związku Radzieckiego aż po rok 1949, w którym zakończyła się opieka
generała nad polskimi żołnierzami-artystami. W tym samym roku
polscy malarze założyli w Londynie awangardową grupę artystyczną zwaną Grupa 49.
W trudnych warunkach wojskowych rygorów, ćwiczeń i manewrów artyści-żołnierze znajdowali czas na tworzenie. Dowództwo Armii Polskiej na Wschodzie i dowództwo 2. Korpusu dbało
o artystyczną realizację dojrzałych, doświadczonych artystów,
głównie poprzez organizowanie wystaw. Wyjątkowym zjawiskiem
było kształcenie młodych studentów-artystów, którzy nie zdążyli
rozpocząć edukacji artystycznej w Polsce przed wybuchem wojny,
udzielanie im pomocy materialnej oraz zakładanie szkół i pracowni artystycznych.
Artyści Andersa po długiej wojennej tułaczce, zwłaszcza po
opuszczeniu ZSRR, zauroczeni warunkami klimatycznymi Bliskiego i Środkowego Wschodu czuli radość tworzenia. Odmienny od
polskiego krajobraz, inna architektura, obyczaje miejscowej ludności, intensywne kolory i kontrastowe światło fascynowały malarzy
przywiązanych do tradycji postimpresjonistycznej i francuskiego
kapizmu. A zetknięcie z inną, nieeuropejską sztuką otwierało ich
wyobraźnię na nowe zjawiska i prądy artystyczne.
Autorami pierwszych sukcesów artystycznych w krajach Lewantu byli między innymi: Józef Czapski, Stanisław Westwalewicz,
Józef Jarema, Zygmunt Turkiewicz, Edward Matuszczak, Henryk
Siedlanowski, Stanisław Frenkiel. W opracowaniu Sienkiewicza
zabrakło w tym miejscu nazwiska Halimy Nałęcz, o której autor
wspomina dopiero w zakończeniu swojej książki. W czasie zawieruchy wojennej znalazła się w Moskwie, skąd przez Odessę i Turcję dotarła do Hajfy. Tam wstąpiła do Służby Pomocniczej Kobiet
YMCA, formującej się przy 2. Korpusie Wojska Polskiego, zostając
dekoratorką pracującą przy projektach świetlic, kasyn, namiotów
żołnierskich i oficerskich oraz tworząc scenografię do przedstawień dla szkól junackich.
Wkrótce po opuszczeniu Związku Radzieckiego Anders mianował Józefa Czapskiego szefem Referatu Propagandy i Oświaty.
Wraz z Józefem Jaremą, malarzem i scenografem, organizowali
wystawy w miejscach stacjonowania: w Aleksandrii, Kairze, Bagdadzie, Tel Awiwie, Jerozolimie i Teheranie.
Mimo przeżyć wojennych inwencja artystów Andersa nie była
skrępowana tematyką wojenną i podtekstami ideologicznymi, dlatego ich prace można było oceniać li tylko przez pryzmat wartości
artystycznych. O wysokim poziomie polskiej sztuki mówią setki
recenzji, krytyk, relacji i sprawozdań z wystaw w krajach postoju
polskiego wojska, drukowanych w prasie polskojęzycznej, a także
angielskiej, francuskiej, hebrajskiej i arabskiej.
MiMo prZeżyć WoJennych
inWencJA ArTySTóW
AnderSA nie ByłA
SKrępoWAnA TeMATyKą
WoJenną i podTeKSTAMi
ideoloGicZnyMi
Jan Marian Kościałkowski, Kompozycja,
fot. arch. J.W. Sienkiewicz
Marian Bohusz-Szyszko, Cud w Kanie
Galilejskiej, St. Christopher's Hospice,
Londyn, fot. J. W. Sienkiewicz
Academia di Belle Arti, Rzym 1945, fot. arch. J. W. Sienkiewicz
|27
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
kultura
Pod koniec 1943 roku kilkudziesięciu plastyków, żołnierzy 2.
Korpusu znalazło się na Półwyspie Apenińskim. Wielu z nich brało
udział w bitwie o Monte Cassino. Byli to: Aleksander Werner, Stanisław Westwalewicz, Karol Badura, Zygmunt Turkiewicz, Stanisław Gliwa oraz Tadeusz Wąs. Reprodukcje prac Karola Badury,
Zygmunta Turkiewicza oraz linoryty Stanisława Gliwy z tego
okresu są w książce Sienkiewicza prezentowane i obszernie
omawiane.
Po bitwie o Monte Cassino wielu żołnierzy gen. Andersa mogło
studiować w ośrodkach akademickich Rzymu, zwłaszcza w Akademii Sztuk Pięknych. Ważnym wydarzeniem tego okrersu stało się
utworzenie Szkoły Malarskiej Mariana Bohusza-Szyszki w podrzymskiej Cecchignoli. Szkoła ta powstała jako część planu gen.
Władysława Andersa, by po zakończeniu działań wojennych zapewnić byłym żołnierzom możliwość intelektualnego rozwoju i przystosowania się do życia w cywilu. Realizatorami tego przedsięwzięcia i
opiekunami studentów byli: prof. Jerzy Aleksandrowicz, Karolina
Lanckorońska, prof. Henryk Paszkiewicz, ks. prałat Walerian
Meysztowicz i oczywiścia Marian Bohusz-Szyszko. Autor opisuje
szczegółowo warunki bytowe, kwestie finansowe i warsztatowe.
Podkreśla świetne przygotowanie Bohusza-Szyszki do roli pedagoga, jego doświadczenie, entuzjazm i charyzmę. Podkreśla jednak, że
Szkoła Malarska Bohusza-Szyszki miała charakter pomocniczo-wychowawczy, a wiedzę akademicko-warsztatową studenci zdobywali
w Akademii Sztuk Pięknych w Rzymie.
Po rozwiązaniu Armii gen. Andersa ostatnim akcentem obecności polskich artystów w Rzymie była wystawa zatytułowana Na pożegnanie Włoch.
Omawiając okres rzymski Sienkiewicz najwięcej uwagi poświęca
malarzom. Spośród polskich studentów-żołnierzy tylko kilku studiowało rzeźbę. Byli to Jerzy Stocki, Wiesław Łabędzki, Benon Paszkowski, Adam Kobierski i Aleksander Werner.
Po przyjeździe artystów Andersa do Londynu zaczęły się – zdaniem autora – ujawniać różnice w podejściu do kwestii warsztatowych i stylistycznych byłych studentów Akademii Sztuk Pięknych w
Rzymie a uczniami Szkoły Malarskiej Mariana Bohusza-Szyszki.
Dużą rolę w poszukiwaniach stylu odegrał Józef Jarema. Malarze
przywiązani byli do tradycji postimpresjonistycznej, ale pod wpływem Jaremy zaczęli pierwsze poszukiwania w kierunku sztuki abstrakcyjej. I właśnie taką sztukę promowała powołana w Londynie
przez byłych artystów Andersa Grupa 49. Podtytuł książki Jana Wiktora Sienkiewicza – continuita e novita – wskazuje na ten proces.
Rozdziały o początkach życia artystycznego w Wielkiej Brytanii
czyta się jednym tchem. Autor pisze o twardych warunkach obozowych w Sudbury, o barakach – tzw. beczkach śmiechu, o piętrowych
pryczach i braku warunków do tworzenia. Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, który został utworzony po demobilizacji, miał
zapewnić podstawowe warunki życiowe i możliwość zatrudnienia. W
praktyce widoki na pracę były nikłe, a ci studenci, którzy chcieli kontynuować studia mieli małe na to szanse.
A jednak już w pierwszych tygodniach pobytu na ziemi angielskiej zorganizowano w obozie pracownię malarską pod kierownictwem Mariana Bohusza-Szyszki i Wojciecha Jastrzębowskiego.
Pracownia uzyskała nazwę Studium Malarstwa Sztalugowego i
Grafiki Użytkowej. Problem miejsc na londyńskich uczelniach też z
czasem został rozwiązany. Z pomocą Ambasadora RP Edwarda
Raczyńskiego Bohuszowi-Szyszce udało się umieścić większosć studentów w londyńskich szkołach artystycznych.
W 1949 roku pojawiła się ważna dla sztuki polskiej na emigracji
inicjatywa powołania awangardowej grupy artystycznej, choć w atmosferze sporów i napięć nie było to łatwe. Sienkiewicz ujawnia procesy konsolidowania się grupy, pokonywania różnic i łagodzenia
starć. Tłumaczy, że po wojnie znaleźli się w Londynie artyści z różnych formacji: uczniowie Bohusza-Szyszki, absolwenci Akademii
Sztuk Pięknych w Rzymie, artyści z bejruckiej Akademii Sztuk Pięknych i aryści, którzy różnymi drogami dotarli do Wielkiej Brytanii z
Polski. Wszyscy mieli odmienne wyobrażenia o sztuce. Główny kon-
flikt zaistniał między Bohuszem-Szyszko a Stanisławem Frenklem.
Artyści różnili się poglądami na temat europejskiej sztuki współczesnej oraz metodami nauczania. Pozostawali w konflikcie przez kolejne lata. Sytuacja była trudna, bo Marian Bohusz-Szyszko, starszy od
Frenkla, kierował w Rzymie Szkołą Malarską i miał swoich zwolenników, natomiast Stanisław Frenkiel przyjechał do Anglii prosto z
Bejrutu, z doskonałymi pracami i własną artystyczną wizją.
W takiej atmosferze powstał Związek Młodych Artystów Plastyków. Rozleciał się już po roku. W 1949 roku Bohusz-Szyszko założył
nowe ugrupowanie, nazwane Grupa 49, do której należeli m. in.:
Janina Baranowska, Andrzej Bobrowski, Marian Bohusz-Szyszko,
Ryszard Demel, Kazimierz Dźwig, Piotr Mleczko, Tadeusz Znicz-Muszyński, Aleksander Werner. Marian Bohusz-Szyszko zrozumiał, że najważniejsza jest zgoda i solidarność w grupie, dlatego nie
wymagał wypracowania jednorodnego kierunku w wypowiedziach
malarskich. Na wystawach pojawiały się prace postimpresjonistyczne, nawiązujące do kapizmu, obok prac kubistycznych czy surrealistycznych. W kolejnych latach grupa wyraźnie poszła w kierunku
malarstwa abstrakcyjnego. Autor analizuje style poszczególnych
malarzy, często podaje fragmenty ich biogramów, aby przypomnieć, z jakich wywodzą się środowisk artystycznych.
Rozmiar pracy Jana Wiktora Sienkiewicza jest imponujący – 530
stron, 300 ilustracji, 29 stron bibliografii, około 600 nazwisk w indeksie, przypisy w tekście. Zdumiewa ilość zebranego materiału,
wnikliwość w analizowaniu zjawisk stylistycznych i warsztatowych,
nieznanych dotąd faktów, fragmentów biogramów i anegdot. W bibliografii wymienione są: notatki i memoriały, katalogi wystaw, listy,
wywiady, recenzje, księgi gości, publikacje prasowe i strony www.
Książka zawiera zdjęcia archiwalne: wnętrza sal wystawowych i pracowni malarskich, okładki katalogów, fotografie grupowe studentów-artystów. Materiał ikonograficzny to także rysunki tuszem i
ołówkiem, rysunki lawowane, akwarele, fotografie rzeźb i fotografie
prac olejnych, kolorowe i czarno-białe. Tu należałoby zastanowić się,
czy warto zamieszczać reprodukcje czarno-białe prac w oryginale
kolorowych? Zwłaszcza gdy praca jest abstrakcyjna? Portrety kobiet
Józefa Jaremy malowane w manierze postimpresjonistycznej pokazane bez jego wibrujących kolorów rozczarowują. A Kompozycję
abstrakcyjną tego malarza, nad którą autor rozwodzi się jako nad
pracą przełomową, bez koloru trudno uwiarygodnić jako mającą tak
ważne znaczenie. Świetne są natomiast cykle prac Stanisława Frenkla: sceny rodzajowe z 1945-47 roku; rysunki lawowane akwarelą Karola Badury: Szkice spod Monte Cassino z 1944 roku rysowane
ołówkiem i kredką; Zygmunta Turkiewicza: Z cyklu Monte Cassino z
1944 roku, technika mieszana; Stanisława Gliwy: Z cyklu Monte
Cassino z 1944, linoryty.
Reasumując, pomimo ogromu zebranego materiału zabrakło mi
ostatniego rozdziału, może kilkunastu zdań? Zabrakło puenty, przesłania. Książka kończy się powstaniem Grupy 49, ale autor nie
otwiera drzwi, przez które można by pójść dalej, nie wspomina, że z
tej grupy i Związku Młodych Artystów wyłoniło się w 1957 roku
Zrzeszenie Polskich Artystów Plastyków, prężne do dzisiaj i odradzające się na nowo w miarę napływu nowych członków. To w londyńskiej POSK-owej Galerii, w tej samej, w której wystawiali artyści
Andersa: Marian Bohusz Szyszko, Stanisław Frenkiel, Aleksander
Werner, Jerzy Stocki, APA dwa razy w roku ma swoje wystawy, o
czym może powinien dowiedzieć się czytelnik zagłębiający się w
historię polskiej sztuki na obczyźnie.
Elżbieta Lewandowska
Autorka jest członkiem Związku Polskich Ar t ystów Plastyków w
Wielkiej Br yt anii. Ma na swoim koncie wystawy zbiorowe i
indywidualne. Jest też autorką tomiku poezji xxxx.
Książka Jana Wiktora Sienkiewicza Art yści Andersa. Continuità e
novità doczekała się już dwów wydań (pier wsze – 2013, drugie –
2014 i cieszy się wielkim powodzeniem (drugi nakład już prawie
wyczerpany.
Prof. Jan Wiktor Sienkiewicz
Sztuka w poczekalni
Z prof. Janem Wiktorem
SienkieWicZem, nagrodzonym
medalem Zasłużony kulturze –
Gloria artis, rozmawia
dr marcin Lutomierski
Od kiedy zajmuje się Pan sztuką emigracyjną?
Dlaczego wybrał Pan ten obszar kultury?
– Od dzieciństwa moja rodzina utrzymywała kontakt ze
zmuszonymi do opuszczenia w 1945 roku Wilna i Wileńszczyzny Polakami (w tym z artystami), którzy schronili się na mojej rodzinnej Suwalszczyźnie – ostatnim
skrawku przedwojennej zachodniej Litwy. Urodziłem się
w Przerośli, która przed II wojną światową leżała w granicach powiatu grodzieńskiego w obwodzie wileńskim. W
końcówce lat 60. i w latach 70. ubiegłego wieku podczas
spotkań rodzinnych, szczególnie w domu rodziny Szulców w Suwałkach, niekończące się opowieści o artystycznym Wilnie snuł, często z udziałem byłego więźnia
Sachsenhausen i Dachau księdza Kazimierza Hamerszmita, wówczas ostatni z Poczobutów-Odlanickich, Józef
– malarz i historyk jednocześnie. Zainteresowanie sztukami plastycznymi i dziejami polskiej kultury jemu zawdzięczam. W wieku maturalnym wiedziałem, że chcę
być architektem, malarzem lub historykiem sztuki. Historię sztuki ukończyłem w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Tam wykładali historycy sztuki z Uniwersytetu
Stefana Batorego w Wilnie – prof. Marian Morelowski,
prof. Antoni Maśliński i prof. Piotr Bohdziewicz. Po magisterium byłem zdeterminowany, by poznać środowisko
polskich artystów pochodzenia wileńskiego, którzy po
1945 roku nie mieli już rodzinnego miasta i nie chcieli
wracać do „nie ich”, jak uważali, Polski. Pozostali na
emigracji. Na początku mojej uniwersyteckiej drogi szczęśliwie walił się wówczas mur berliński. Mogłem więc, bez
„łaski” chylącego się ku upadkowi systemu komunistycznego, kupić bilet i polecieć w sierpniu 1989 roku do Wielkiej Brytanii, na zaproszenie ówczesnego nestora polskich
malarzy w Londynie – wilnianina prof. Mariana Bohusza-Szyszki. Ten moment wspominam jako niezwykle
symboliczny. Przed telewizorem 24 sierpnia 1989 roku w
pracowni artysty w Sydenham, w St. Christopher’s Hospice, śledziliśmy wybór Tadeusza Mazowieckiego na
ciąg dalszy na str. 28
28|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
kultura
Sztuka w poczekalni
ciąg dalszy ze str. 27
premiera. Marian Bohusz-Szyszko płakał, powtarzając, że dożył wolnej Polski. W kilka godzin później profesor otrzymał telefon o śmierci Feliksa Topolskiego – wybitnego artysty malarza, drugiego obok Bohusza-Szyszki nestora
Polskiego Londynu artystycznego. Kończyła się jedna, zaczynała się druga
epoka – również w obszarze sztuki polskiej na emigracji 1945-1989. Mija w
tym roku równo 25 lat od tego momentu, który zadecydował o całej dotychczasowej mojej naukowej drodze. Polska sztuka na emigracji zawładnęła moim naukowym życiem. Był to wówczas ocean zupełnie nieznanych w Polsce i
nieprzebadanych zjawisk. Często świadomie wypieranych przez krajowe
ośrodki sztuki i pisaną historię sztuki współczesnej.
Czym zajmuje się kierowany przez Pana Zakład Historii Sztuki i Kultury Polskiej na Emigracji, który – co warto podkreślić – jest unikatowy
w skali kraju?
– Wielką intuicją wykazały się władze Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, powołując do życia 1 stycznia 2010 roku, w ramach Katedry Historii Sztuki i
Kultury UMK, jedyny w Polsce Zakład Historii Sztuki i Kultury Polskiej na
Emigracji. Dzisiaj Toruń postrzegany jest jako najsilniejszy ośrodek uniwersytecki w obszarze badań nad polską emigracją artystyczną. Ważną rolę w tych
badaniach pełni Archiwum Emigracji, w strukturach Biblioteki Uniwersyteckiej UMK, które dzięki dr. hab. Mirosławowi Supruniukowi – jego twórcy i
kierownikowi – stanowi kapitalną bazę dla prowadzonych przez Zakład prac.
Archiwum Emigracji bowiem gromadzi nie tylko dokumentację archiwalną,
ale ma w swoich zbiorach wartościową kolekcję powojennej sztuki polskiej
powstałej poza krajem. W ramach projektów naukowych w Zakładzie powstają prace licencjackie, magisterskie i doktorskie – obejmujące zagadnienia artystyczne z obszaru polskiej sztuki na emigracji. Od momentu
powołania do życia Zakładu prowadzę zajęcia fakultatywne, seminaria oraz
wykłady monograficzne koncentrujące się na polskim życiu artystycznym poza krajem w latach 1939 1989. Od 2010 roku ukazało się kilka ważnych
opracowań monograficznych i syntez, które odnoszą się przede wszystkim do
osiągnięć plastycznych tak zwanego Polskiego Londynu. Obecnie wraz z pracownikami Biblioteki Uniwersyteckiej oraz Muzeum Uniwersyteckiego, funkcjonującego w jej strukturach, realizujemy grant Inwentaryzacja i
opracowanie spuścizn archiwalnych i kolekcji dzieł sztuki polskich artystów w
Wielkiej Brytanii w XX wieku w zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej w Toruniu – Kolekcja Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckiego, którego
celem są oddzielne publikacje obejmujące dorobek malarski takich artystów,
jak: Marek Żuławski, Halina Korn-Żuławska, Zygmunt Turkiewicz, Jan Marian Kościałkowski, Stanisław Frenkiel, Marian Kratochwil, Zdzisław Ruszkowski, Aleksander Werner i Janusz Eichler. Prace tych malarzy znajdują się
w zbiorach Archiwum Emigracji i Muzeum Uniwersyteckim.
Co z dorobku artystycznego tzw. Drugiej Wielkiej Emigracji ma największą wartość?
– Na odpowiedź na to pytanie musimy jeszcze poczekać. W pojęciu Drugiej
Wielkiej Emigracji mieści się ogromny dorobek polskiej kultury artystycznej
powstały poza krajem po 1939 roku. Więcej szczęścia miała polska literatura
emigracyjna. Proces jej upowszechnienia w Polsce po 1989 roku w znacznej
mierze już się dokonał, chociaż ciągle jest wiele jeszcze do zrobienia. Znacznie gorzej było i jest z twórczością plastyczną. Zgromadzenie dzieł, dotarcie
do pracowni, do rodzin i spadkobierców poszczególnych artystów malarzy,
rzeźbiarzy, grafików i in. to proces bardzo dzisiaj trudny, zwłaszcza w obliczu zmian pokoleniowych w polskich środowiskach emigracyjnych. Niemniej
jednak przez 25 minionych lat udało się doprowadzić w polskiej historii sztuki do takiego momentu jej rozpoznania, że amputowana o sztukę polską na
emigracji, historia sztuki w Polsce za lata 1945-1989 uzupełniana jest o tę powstałą poza granicami Polski. Znaczy to, że obraz dziejów sztuki polskiej
1939-1989 posiada znacznie bogatszy kontekst niż w opracowaniach funkcjonujących do 1990 roku. Sztuka emigracyjna, którą swego czasu nazwałem
„sztuką w poczekalni”, chociaż z trudem, wchodzi wreszcie na salony dziejów sztuki polskiej XX wieku.
A jaka część tej sztuki czeka jeszcze na opracowanie i spopularyzowanie?
– Ogromna. Ciągle bowiem, zarówno w krajach europejskich jak i poza Europą, wiele spuścizn artystycznych czeka na zabezpieczenie, rozpoznanie i
ostatecznie zwartościowanie i spopularyzowanie. To, by posłużyć się artystyczną przenośnią – rzeźba w procesie. Wiele zależy od zainteresowania
emigracją – Drugą Wielką Emigracją – przez mecenat państwowy i instytucje kultury oraz ośrodki naukowo-badawcze. Ale najważniejsze są inicjatywy
oddolne. Pasja i zainteresowania poszczególnych badaczy. Niezmiernie ważne jest zachęcenie młodych pracowników nauki do poszukiwań i badań w
tym obszarze. Liczę też na współpracę ze specjalistami z innych niż historia
sztuki obszarów nauki na naszym Uniwersytecie. Z literaturoznawcami
szczególnie.
Rozmawiał dr Marcin Lutomierski
Pier wodr uk w piśmie Uniwersytetu Mikołaja Koper nika „Głos Uczelni”, nr 11/2014
Scena zbiorowa ze spektaklu Te nasze piękne lata w wykonaniu londyńskiej Sceny Poetyckiej prowadzonej p
Te nasze piękne lata
Ewa Stepan
F
alaemigracjistanuwojennegodocierająca
naWyspyBrytyjskienapoczątkulat80.
ubiegłegowiekuodnajdywaławuchodźczymświeciekawałekkraju,októrywarto
byłowalczyć.Naszeżyciorysypisałabardziejhistorianiżmysami.Osamotnieni,bezmożliwości
kontaktuzbliskimiwkraju,wtowarzystwie„rozmówkontrolowanych”iposzarpanychzębamicenzurylistówbudowaliśmynoweżycie.Niepewnijutra,znaleźliśmysięna
obczyźnie,aleteżwniepodległejPolsceuchodźcówwojennych,wświecie,którypowstawałprzez40latodIIwojny
światowej.Odcięciodbliskich,żyjącpomiędzydwoma
światami,wniepewnościjutraposzukiwaliśmywłasnych
dróg,częstorozpoczynającżycieodnowa.Aleświatbył
dlanasbardzoprzychylny– emigracjaniepodległościowa
otwieraładrzwi,chociażczasaminieufnie,awładzebrytyjskiewyjątkowozezwalałynapobytbezograniczeńczasowych.Życiezaczęłotoczyćsięwmiaręnormalnie.
Rozpoczynaliśmynowestudia,kariery,zakładaliśmyrodziny.Pocieszaniwspomnieniamipokoleniawojennego,
wydawałosięnam,żeichbohaterskieżyciebyłobardzo
odległe,apoczątkinaobcejziemizupełnieinne.
Odtegoczasuminęłojużponad30lat.Jesteśmydziś
wwiekuludzi,którychwspomnieńwtedysłuchaliśmy.
Naszedziecidorosły,aWyspyzalałanowafalaemigracji,
dlaktórejnaszewspomnieniasąrównieodległe,atakże
częstoniezrozumiałe.Historiakołemsiętoczy,trzyfale
emigracjispotykająsięwprzestrzenipełnejróżnicpokoleniowych,historycznychikulturowych.Łączynasjęzyki
historia,pozostającechcącniechcącgłębokowemocjonalnejsferzenaszejświadomościipodświadomości.Każdepokoleniemaswojąemigrację,aPolskapozaPolską
maswojąhistorię,tradycjęikulturę.Tetrzy,jakzębate
kołaobracanewiatremdziejów,karmionesąenergią,potrzebamiiambicjamiemigrantów.Przezponadczterdzieścilatodczasówwojnyteatr,literaturaiprasa
emigracyjnapozostawałaostojąwolnejmyśliiwolnego
słowa.
W1946dotarłnaWyspyTeatr2.KorpusuorazartyścizobozówjenieckichwNiemczech.Byliwśródnich
aktorzy,pisarze,poeci,malarze,muzycy,reżyserzy,scenografowie,wieluwybitnychartystówscenWarszawy,
WilnaczyLwowa.Wówczesnychwarunkachrolęteatru
postrzeganowkategoriachposłannictwanarodowego,jako„pierwszejwolnejscenynarodowej”orazjakonarzędziautrzymującegoemigracjęwstanieżywotności
kulturalnej.Nicteżdziwnego,żejużwlipcu1947roku
ogromnymwysiłkiemzorganizowanofestiwalteatrupolskiegowlondyńskimScalaTheatre.Wystawionomiędzy
innymispecjalnieprzygotowanewidowiskopt.Droga
Konrada,naktórezłożyłysięfragmentyutworówMickiewicza,Wyspiańskiego,KrasińskiegoiKasprowicza.W
kolejnychlatachsiłazespołuartystycznegopozwalałana
wystawieniegłównychdramatówWyspiańskiego,takich
jakWesele,Wyzwolenie iSędziowie,atakżeKsięciaNiezłomnego Słowackiego.DziałałZwiązekArtystówScen
PolskichzaGranicą,ArtistsCircleLimited,czyliKonfraterniaArtystów,skupiającatakżemuzykówimalarzy,
orazTowarzystwoPrzyjaciółTeatruPolskiego,któremiędzyinnymiorganizowałokonkursynasztukidramatyczneczywieczorypoświęconewybitnymtwórcomteatru
polskiego.PrzyteatrzeZASP-uprowadzonostudiumteatralnekształcącemłodychemigracyjnychadeptówsztuki
aktorskiej.ObokTeatruDramatycznegodziałałowiele
objazdowychteatrówprywatnychorazTeatrSyrenadla
dzieci.Jednaknajwiększąpopularnościącieszyłysięrewie,czyliTeatrMarianaHemarawKlubieOrłaBiałego
wKnighsbridge,apotemwOgniskuPolskim.
W1981rokuzmieniłasięemigracyjnarzeczywistość.
TeatruZASP-uprowadzonyjużwówczasprzezIrenęDelmarotworzyłdrzwidlanowejfaliaktorówemigracjistanu
wojennego.Obokdoświadczonychprzedwojennychaktorek,jakMariaArczyńska,MarynaBuchwaldowa,Kora
Brzezińska,TolaKorianczyaktorów:CzesławGrocholski,
MieczysławMalicz,RomanRatschka– żewspomnętylko
nielicznych,pojawilisięnasceniemłodziadepcisztukiaktorskiejzkraju:WojtekPiekarski,KonradŁatacha,Dorota
Zięciowska,DanielWoźniak,JoannaKańska,JacekJezierzański,TadeuszChudecki,ZofiaWalkiewicz.W1983rokupowstałaSalaTeatralnawPOSK-u.Toniedo
przecenieniawydarzeniewprowadziłokulturalneżyciei
dorobekemigracjinanowetory.DziękistaraniomUrszuli
Święcickiejorazzaangażowaniuipomocywieluosób,a
takżesubwencjizBritishRefugeeCouncilidotacjomFundacjiFeliksaLaskiego,w1983rokupowstałwystępujący
regularnieTeatrNowy.Jegozespółskładałsięztychmłodychzawodowychaktorów,którzypoogłoszeniustanuwojennegowPolscepozostalinaWyspachBrytyjskich.
Wystawianospektaklewyrażającewartościistanświadomościpokolenianowejemigracji.Wedługscenariuszaiw
reżyseriiHelenyKaut-HowsonpowstałoWyjątkowepozwolenienapobyt,przedstawienieopartenażyciorysach
aktorówodciętychodkrajuprzezstanwojenny,adaptacja
Małejapokalipsy Konwickiego,angielskawersjaPieszo
|29
nowy czas | 11/12 (209/210) 2014
kultura
Polska, jaką pamiętam
Anna Maria Mickiewicz
Z
nej przez Helenę Kaut-Howson
Mrożka. Grano sztuki Witkacego, Przybyszewskiego, Brandstaettera, Andermana, a także repertuar z teatru Hemara. Scena w
POSK-u stwarzała szanse dla żywego, aktualnego teatru przemawiającego niezależnym głosem do środowiska polonijnego i do
wolnego świata. Aktorzy odbyli tournée do Kanady ze spektaklami
Policja Mrożka i Kanady Voltaira. Znów, jak przed laty, teatr
umacniał poczucie tożsamości narodowej, jednoczył dawną i nową
emigrację, pozostając, jak zawsze, w sferze misji społecznej. W
1991 wraz z nadejściem nowej rzeczywistości, Teatr Nowy zakończył swoją działalność.
Dziś, kiedy granice są już otwarte, a oferta kulturalna dzięki
szerokiej działalności impresaryjnej niezwykle bogata, teatr emigracyjny musi określić się na nowo. Nie powinno być to trudne,
bowiem dysponuje silnym zespołem talentów i doświadczenia.
Dziesięć lat temu, z inicjatywy Heleny Kaut-Howson powstała
Scena Poetycka POSK-u. Posługując się słowem jako głównym
narzędziem ekspresji prezentuje twórczość najwybitniejszych poetów i pisarzy polskich – z jednej strony przybliża kanon literatury polskiej, a z drugiej sięga po literaturę najnowszą. Pasja,
umiłowanie zawodu i polskiego słowa sprawiły, że Scena ma
swoją oddaną publiczność.
Z okazji dziesięciolecia istnienia, pod batutą Heleny Kaut Howson, aktorzy: Renata Chmielewska, Damian Dutkiewicz,
Teresa Greliak, Janusz, Guttner, Joanna Kańska, Konrad Łatacha, Wojtek Piekarski, Justyna Wnęk, Magda Włodarczyk, Paweł
Zdun oraz Dorota Zięciowska przygotowali jubileuszowy spektakl nawiązujący do własnej spuścizny, jak i historii polskiego teatru na emigracji. Odpowiedzi na pytanie, „gdzie jest dla ciebie
dzisiaj twój dom, twój kraj?”, aktorzy poszukiwali w swoich życiorysach odwołując się do swojego pierwszego spektaklu na deskach emigracyjnych, zatytułowanego Wyjątkowe pozwolenie na
pobyt, wystawionego ponad 30 lat temu. W programie spektaklu
znalazły się między innymi fragmenty najbardziej popularnych
spektakli Polish Specialities czyli Perły PRL-u, Gęś Nadziewana
czy Między nami dobrze jest oraz teksty Jacka Kaczmarskiego,
Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Juliana Tuwima, Jonasza
Kofty i Agnieszki Osieckiej. Wysoki poziom artystyczny, równowaga pomiędzy elementami poważnymi i humorystycznymi, doskonała oprawa muzyczna, funkcjonalna scenografia i dobór
świateł zaświadczyły o dużych możliwościach i profesjonalizmie
zespołu. Dla niektórych jego członków, to nie tylko 10 lat Sceny
Poetyckiej, ale 30 lat pracy scenicznej na emigracji, dla innych to
kolejny krok w karierze lub jej początki.
Teatr powinien odzwierciedlać rzeczywistość, motywować,
prowokować i bawić, być sejsmografem oczekiwań publiczności.
W ciągle zmieniającej się rzeczywistości musi bezustannie poszukiwać nowych formuł, nowych środków wyrazu, nowych tekstów,
które będą trafiać do coraz bardziej zróżnicowanej publiczności
emigracyjnej. Jednakże ten wyjątkowy zespół profesjonalistów
działa w trudnych warunkach, bez subwencji, bez zaplecza technicznego i charytatywnie. Niejednokrotnie dziesiątki wieczornych prób, tygodnie ciężkiej pracy owocują jednym lub dwoma
przedstawieniami z powodu braku sali na więcej przedstawień.
Trudno też bez dodatkowych środków zorganizować tournée lub
ściągnąć publiczność z innych miast. Teatr, jak każda sztuka, potrzebuje mecenatu, potrzebuje też dopływu młodych aktorów,
reżyserów, muzyków i pisarzy. A historia, jak zawsze.... potoczy
sie dalej.
Ewa Stepan
adaniem uczestników konkursu literackiego dla Polaków mieszkających na obczyźnie Jeden dzień.
Polska, jaką pamiętam miało być
opisanie najciekawszego dnia z życia w kraju, w Polsce utrwalonej w pamięci. Nadesłano ciekawe opowiadania i wiersze obfitujące w
zwierzenia, zapisy osobistych – niekiedy bardzo intymnych – przeżyć. Temat sprowokował strumień
emigracyjnych wspomnień, nostalgicznych wzruszeń, okraszonych drobiazgowymi opisami krajobrazów, miejsc i wydarzeń. Wypowiedzi literackie
przybrały różne formy. Są to jakby kartki wyjęte z
emigracyjnych dzienników. Odnajdujemy w nich
metafory pamięci. Autorzy sięgają do jej skrycie
przez lata zamkniętych zakamarków, wydobywając
i utrwalając piórem wydarzenia i emocje, silne, niekiedy dramatyczne przeżycia. Łączy je emigracyjny
dystans narracji. Nie ma znaczenia, czy autor opisuje wyprawę do dziadków na wieś czy też snuje
barwną opowieść o weselu; zawsze pojawia się dygresja, jakby wciąż zapalone, ostrzegawcze światło,
czuwające nad piszącymi, które nakazuje spoglądać
w przeszłość z nutą nostalgii – z drugiego, emigracyjnego brzegu. Wraz z nią wyraźnie rysuje się wątek utraconego raju dzieciństwa. Piszący dzielą się
pamięcią, która w nowym świecie napotyka na barierę niezrozumienia. Jednak pragnienie wyrażenia
przeżyć wciąż trwa w nadziei na znalezienie jedności między dawnym i nowym.
Autorzy przekraczają narrację fabularną, wybierają formę przypowieści z morałem, humoreski, legendy, prozy poetyckiej, a nawet opowieści
wigilijnej. Cechą główną tych utworów jest osobisty
język narracji, bogaty w dygresyjność, obfitujący w
sensualność, odwołujący się do zapachów, dźwięków i zapamiętanych smaków. Jak w marzeniach
zanurzamy się wraz z autorami w potrawach, szumach lasów, jagodach, kolorach bursztynów, a nawet w tak powszednich doznaniach, jak smaki dań z
barów mlecznych... Te obrazy ożywają po latach, z
ogromnym dynamizmem. Powstaje „symfonia
przyrody”: opis natury łączący dźwięk i obraz, który w języku utworów Młodej Polski określano tym
właśnie mianem.
O literaturze emigracyjnej – w kontekście twórczości pokolenia wojennego – napisano poważne
opracowania literaturoznawcze. Ostatnio coraz
więcej miejsca poświęca się autorom z najmłodszej
grupy migracyjnej, która opuściła kraj po wejściu
Polski do struktur europejskich. Niewiele wiemy o
twórcach emigracyjnych pokolenia lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku.
Według badań Dariusza Stoli z Collegium Civitas, w latach osiemdziesiątych wyjechała z kraju duża grupa osób w wieku pomiędzy dwudziestym
piątym a czterdziestym czwartym rokiem życia. Byli to ludzie bardzo dobrze wykształceni… Pierwsza
fala to ci, którzy skorzystali z liberalizacji w czasie
pierwszej „Solidarności” i otrzymali paszport, by
odwiedzić Zachód, a w chwili ogłoszenia stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku, będąc poza krajem,
zdecydowali się nie wracać. Wyjazdy po 1981 roku
odbywały się na dwa sposoby: na tzw. paszport turystyczny lub z „biletem (tj. paszportem) w jedną
stronę”. Emigrowano z kraju przede wszystkim z
powodów politycznych. Ważną cezurę fal emigracyjnych stanowi nie tylko wprowadzenie stanu wojennego, ale też związany z nim poważny kryzys
gospodarczy, który w kolejnych latach pogłębiał się.
To wtedy rozpoczęły się tułaczki poprzez obozy
przejściowe w Niemczech, Austrii i we Włoszech w
oczekiwaniu na dalsze podróże do m.in. Stanów
Zjednoczonych, Australii, Kanady.
Była i jest też grupa migracyjna, która
opuszcza kraj czasowo do pracy, po
czym powraca... i ponownie wyjeżdża.
Wielu wróciło do Polski definitywnie
po roku 1989.
Do tych, którzy wyjechali w latach
dziewięćdziesiątych z powodu rozczarowań związanych ze zbyt wolnym
tempem i niewłaściwym, w ich mniemaniu, kierunkiem zmian w kraju,
należą również młodzi, bardzo dobrze wykształceni stypendyści.
Czy ci wszyscy emigranci, począwszy od lat osiemdziesiątych, są
pokoleniem straconej szansy życiowej? Taką diagnozę niegdyś postawiono. Uważano, że czas wygnania
był czasem straconym dla wygnanych. Słyszy się poza tym opinie, że
mamy do czynienia z kolejnym pokoleniem Kolumbów... Czy są to oceny
prawdziwe? Nie wiadomo, gdyż nie
zostały one jak dotąd socjologicznie
zweryfikowane.
Przedstawione powyżej tezy weryfikują prace nadesłane na konkurs.
Ich autorzy wyraźnie nie czują się
straceni. Przyznają, że okoliczności
zmusiły ich do bardzo trudnych wyborów, mających wpływ na poważną
zmianę życiowych planów. Dodają,
że bez twórczości nie byliby w stanie
przetrwać trudnych chwil poza krajem. Po czasie poświęconym na budowanie nowego życia przyszła
chwila na refleksję zapisana na kratkach papieru, ekranie komputera...
Autorzy ukazują w swoich utworach życiowe drogi, które przebyli,
emigracyjne, zawikłane losy. Kontestują zderzenie z nową kulturą, oswajają barwy, smaki, przełamują
stereotypy Polaka-emigranta. Powoli
przyzwyczajają się do zastanej rze-
czywistości, próbując pomóc czytelnikowi odnaleźć się w dwoistości rozdarcia pomiędzy pozostawionym
krajem a nowym życiem na obczyźnie. W pracach tych wyraźnie dochodzą do głosu uczucia żalu,
opuszczenia spowodowanego narodowymi burzami. Ale nie tylko o tym
chcą nam opowiedzieć... Wspominają polskie przewroty, starają się osobiście przedstawiać dramatyczne
wydarzenia z lat osiemdziesiątych,
strajki, marsze, stan wojenny, zatrzymania przez milicję. Przesłuchania.
To wstrząsające wyznania... Pokolenie przemówiło bez lęku, chyba po
raz pierwszy w tak znaczący sposób.
Gdy przeżycia są zbyt bolesne i
trudne, musi upłynąć czas, by móc o
nich opowiedzieć. Tak się chyba stało. Książka na pewno zostanie odnotowana ze względu na jej
dokumentalny charakter.
Antologia Jeden dzień. Polska, jaką
pamiętam. Wydawnictwo Favoryta,
(Australia 2014).
30|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
kultura
Panufnik’s Twickenham
Joanna
Ciechanowska
In a quiet corner of the
gallery, I put the
headphones on and
touch a screen.
Suddenly, leaves can be
seen, falling, colours
swirling. Water catches
the light and the
haunting chords of
Autumn Music by
Andrzej Panufnik fill
my ears. The film was
made in 2014 by Jem
Panufnik, son of the
late Sir Andrzej
Panufnik, composer,
whose centenary is
being celebrated this
year throughout the
world. Its inspiration is
autumn in Twickenham, where his father
used to live and work.
Jem is curator of the
exhibition, Panufnik’s
Twickenham, which
has just opened in
Orleans House Gallery
Hon. Mrs Nellie Ionides, who purchased Orleans House with
a mission to rescue it for the borough
A
One of the beautiful photographs of Andrzej Panufnik taken by
his wife, Camilla Jessel Panufnik, exhibited at Orleans Gallery
I
wanted this exhibition to be
particularly connected with and
relevant to the Borough of Richmond
and Twickenham, since my greatgrandmother lived here, in Riverside
House, which my parents later made their
home. It was she, who originally rescued
Orleans House from destruction. I grew up
here with my sister Roxanna”, says Jem
Panufnik. “I remember, as a child, playing in
the grounds of the house. I remember my
father composing in his studio in the garden. I
got married in the Octagon Room of Orleans
House, and am still here with my own, young
family now. I feel a great connection to this
place, to Twickenham, to the river, and to the
surrounding gardens where my children now
play. I feel honoured and grateful to be part of
this place.”
The gallery adjoins a beautiful, baroque,
octagonal room, which was constructed as a
part of a grand Palladian villa built in 1710 for
the politician and diplomat James Johnston.
King George I was said to be a regular visitor to
the house and its grounds. Orleans House was a
grand mansion in its time and its grounds were
extensive. In the 19th century, Louis Phillippe of
France – the ‘Duc D’Orleans’ while exiled, lived
here, and later the house was named after him.
However, the building was demolished in 1926,
and the grounds used to quarry gravel.
The Octagon Room (which partly now
houses the gallery) and various outbuildings, the
stables, park and gardens were saved from total
destruction by the determination of the local
conservationist, the Hon. Mrs Nellie Ionides,
who purchased the house with a mission to
rescue it for the borough. Her efforts and
determination also saved the famous river view
from Richmond Hill, later painted by many
artists. She died in 1962 bequeathing to the
Borough of Twickenham Orleans House and its
grounds, Riverside House where she lived, and
her collection of local art, requesting in her will
that Orleans House becomes a gallery. The
Council was committed to realising Mrs
Ionides’s wishes for a public art gallery, but did
not know quite what to do with Riverside
House, its rotting stable block and the carriage
house.
Jem Panufnik with his son at the opening of the Panufnik’s
Twickenham exhibition in Orleans House Gallery
year later, in 1963, Camilla Jessel,
the granddaughter of Mrs Ionides
married a Polish composer Andrzej
Panufnik, and they asked the Council for
permission to live there. The Council thought
this was a splendid idea, ‘the Town Clerk
apparently joking that Panufnik would be
especially suitable as a council tenant, having
been a council employee (ie. Chief Conductor
of the City of Birmingham Symphony
Orchestra).’ – exhibition notes. Thus, the
rotting stables became the studio where seven
symphonies, numerous concertos, ballets, and
many instrumental pieces of the great
composer’s legacy were born. A place where
Andrzej Panufnik, after escaping from the
brutal communist Polish regime, could find
peace to compose, and journey through the
music for which he was honoured with a
knighthood at the end of his life.
Jem Panufnik is also a musician, but his is a
quite different kind of music. His interests are
in electronic music, film and animation. He is
also a record producer, graphic artist and
I REMEMBER, AS A
CHILD, PLAYING IN
THE GROUNDS OF
THE HOUSE. I
REMEMBER MY
FATHER COMPOSING
IN HIS STUDIO IN THE
GARDEN. I FEEL A
GREAT CONNECTION
TO THIS PLACE, TO
TWICKENHAM, TO
THE RIVER, AND TO
THE SURROUNDING
GARDENS WHERE MY
CHILDREN NOW PLAY.
|31
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
kultura
illustrator. On Sunday, 30th November, as part of ‘Panufnik 100
– A Family Celebration’, the 2009 film My Father, the Iron
Curtain, and Me, directed by Krzysztof Rzåczyński, had its
premiere in London. It shows Jem Panufnik’s journey in his
father’s footsteps, to discover what the composer’s life in Poland
was like, under the brutal regime that forced him to
compromise his music and eventually led to his dramatic escape
to England.
The exhibition in Orleans House Gallery is about Andrzej
Panufnik’s life. There is an old, archive photograph of his
grandmother Henryka Thonnes. There are his parents Tomasz
Panufnik and Matylda (née Thonnes) on their honeymoon in
Siberia in 1908. There is young Andrzej Panufnik walking with
his mother on the streets of Warsaw 1920, and the violin made
by his father, the renowned Antica model. Then, in another
section, there is Panufnik’s old, yellowed Polish passport, issued
in 1938 and his ID card, from German, Nazi occupied Warsaw.
And later, a photograph taken in 1954, when he made a
statement for Radio Free Europe about his defection from the
communist regime in Poland. It rings a chilling bell for me
personally; I remember listening to Radio Free Europe in
Warsaw with my school friends At the time, it was a forbidden
and highly risky activity.
Moving through the display one can see Panufnik’s music,
his scores, diagrams and drawings. Yes, he drew his music before
composing it. There is a diagram called Cosmic Tree, in the
shape of a tree – Arbor Cosmica 1983, and the original, final
version of the composition with written in red across it: ‘This
score belongs to the composer!’ One really starts to feel closer to
knowing this great man, his life and his character. There is the
pipe he used to smoke, his conducting batons, pencils and
drawing tools, newspaper clippings and articles, but above all the
room is filled with beautiful photographs taken by his wife,
Camilla Jessel Panufnik – an author and photographer. There are
photographs of Andrzej with Nadia Boulanger, with his children
Roxanna and Jem, in the garden with his dog, walking down the
river, relaxing, and immersed in his work, conducting. There is a
small photograph from 1976 with the title ‘Andrzej, Jem and
Snoopy’ where the whole attention of the composer is taken up
by his young son Jem, who is showing off his cuddly toy.
It is a private exhibition. As well as showing part of Polish
history through the eyes of a musician who had to get away in
order to have freedom of expression, it shows how his new home
in England allowed him to find love, and peace for composing
that he craved so much. Orleans House Gallery’s permanent
Curator is Mark De Novellis, and this exhibition gathered many
distinguished guests: Sir David Attenborough, Vince Cable MP
and Mayor of Richmond and Twickenham, Councilor Jane
Boulton, were all present at the private view. It will be open until
the end of January. Catch it if you can, you will not be
disappointed. Come and listen to Autumn Music, see Jem’s film
where tree barks are talking shadows and light moves with sound
and water. Imagine the composer where he used to walk: I rested
my arms on the balustrade and gazed for many minutes down
into the water of the Thames. When I lifted my head, I saw dark
clouds drifting across a brilliant full moon. The river’s flow and
the night sky over the misty city prompted the idea of music on
three plains. – Andrzej Panufnik: Composing Myself, 1987.
Orleans House Gallery
Riverside, Twickenham TW1 3DJ
The free exhibition runs until 1 February 2015.
Open Tuesday – Saturday 1.00 – 4.30pm
Sunday 2.00 – 4.30pm.
From January, the gallery will be open from
10.00am.
Rozmowa po projekcji filmu Tata zza żelaznej kurtyny (od lewej): Krzysztof Rzączyński, Roxanna
Panufnik, prowadzący dyskusję Norman Lebrecht, Camilla Panufnik i Jem Panufnik
Rodzinne świętowanie
N
ie wiem, czy Andrzej Panufnik obchodził
imieniny, ale niedziela 30 listopada, czyli
dzień św. Andrzeja w tym roku była niewątpliwie jego wielkim świętem (w ramach
całorocznej celebracji 100. rocznicy urodzin).
W King’s Place, nowoczesnym centrum artystycznym w pobliżu
słynnej londyńskiej stacji St Pancras podejmowano od wczesnych
godzin popołudniowych gości solenizanta. Były koncerty, film połączony z dyskusją, a nawet kabaret, który przeniósł nas do Warszawy. Świętowanie zakończyło się około jedenastej w nocy.
Panufnik Family Celebration, przygotowany przez pianistkę
Claire Hammond, znaną ze znakomitych wykonań utworów
Panufnika, we współpracy z Instytutem Kultury Polskiej w Londynie przyciągnął wielu gości, głównie brytyjskich, choć tu i tam
słychać było polskich londyńczyków. Byli też goście z Warszawy:
Krzysztof Rzączyński – reżyser i scenarzysta zrealizowanego w
2009 roku filmu Tata zza żelaznej kurtyny (ang. My Father, the
Iron Curtain and Me) oraz Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu
Adama Mickiewicza. Ale w centrum całodziennej celebracji była
mieszkająca w Londynie najbliższa rodzina Andrzeja Panufnika:
żona Camilla Jessel Panufnik, córka – Roxanna Panufnik z mężem, dwoma córkami i synem oraz Jem (Jeremy) Panufnik z żoną
Mishą (jego dwaj synowie pewnie jeszcze za mali na tak długie celebrowanie).
– Miłość procentuje – usłyszałam celny komentarz w
kuluarach. I to mogłaby być najlepsza puenta całego przedsięwzięcia. Andrzej Panufnik pracował ciężko i metodycznie, by w
przybranej ojczyźnie zostawić swój ślad. Z pewnością nie było mu
łatwo. Nie tylko jemu w tamtych czasach, kiedy Wielka Brytania
obcokrajowców, szczególnie zza żelaznej kurtyny, traktowała podejrzliwie. Sporo tu było tzw. usefull idiots – jak ich określał Lenin
– którzy chętnie wymieniali uściski z sowieckimi towarzyszami i
jeździli zwiedzać patiomkinowskie miasta i wsie, by potem pisać o
systemie, który zbawi ludzkość; lewicowych dobroróbek, którzy
nie chcieli mieć nic wspólnego z kimś, kto odrzucił braterstwo komunistycznych kamratów. Wspomniała o tym w rozmowie po
projekcji filmu Camilla Panufnik.
Dla Andrzej Panufnika ucieczka z komunistycznego reżymu
była tak wielkim emocjonalnym przeżyciem, że starał się chronić
swoje dzieci przed dramatycznymi przeżyciami swojej
peerelowskiej przeszłości, nie rozmawiał o swoim kraju, nie uczył
ich języka polskiego. – Chyba nigdy nie sądził, że może nam się
przydać – mówi w filmie jego syn Jem. Panufnik nie wierzył w to,
że kiedyś runie komunistyczna potęga, że Polska stanie się wolnym krajem. Kiedy do tego jednak doszło, zaraz do Polski pojechał, mimo bardzo już wtedy złego stanu zdrowia.
Jego syn Jem w chwili realizowania filmu Tata zza żelaznej
kurtyny miał 40 lat, czyli tyle, ile jego ojciec w chwili ucieczki z
Polski. Syn chciał zmierzyć się z przeszłością ojca, poznać swoje
korzenie. Wędruje więc po Warszawie, trafia na Powązki, odnajduje grób rodzinny Panufników. Pocałowanie krzyża na grobie
The Brodsky Quartet wykonał w King’s
Placeutwory Andrzeja i Roxanny Panufnik
ma dla niego metafizyczne znaczenie duchowego połączenia z
przodkami, których nigdy nie poznał, a także symboliczne połączenia z ojcem poprzez powielenie jego gestu. Jem jest muzykiem,
ale w gatunku bardzo oddalonym od tego co robił jego ojciec –
jest DJ-em, tworzy grafiki do komputerowo przetwarzanych
dźwięków. Do twórczości ojca miał zawsze wielki szacunek.
Ale film to tylko jedna z części niedzielnej celebracji sztuki i
życia Andrzeja Panufnika. Ważną częścią dnia były koncerty jego
muzyki, między innymi Love Song w wykonaniu Heather Shipp i
Clare Hammond. Kilka jego kompozycji zagrał Brodsky Quartet
– w tym trzy kwartety smyczkowe znakomicie dopełnione utworami jego córki Roxanny Memories of My Father, która nim poszła w ślady ojca, studiowała kompozycję oraz grę na harfie w
Royal Academy of Music w Londynie. Następnie pracowała w
BBC, w programach Young Musician of the Year i Proms.
Na zakończenie przenieśliśmy się w klimat Warszawy końca
lat trzydziestych, dzięki kabaretowym utworom Panufnika i
Lutosławskiego, zaprezentowanym przez znakomitą jazzową
wokalistkę Jacqui Dankworth. Jej interpretacji nie można było
zarzuć nic, może tylko zabrakło brzmienia oryginalnych
wykonań. Trochę szkoda, że nie zaproszono również polskiej
wokalistki – brytyjscy goście mogliby sensualnie odczuć, że ten
znakomity artysta przemawiający uniwersalnym językiem muzyki
instrumentalnej, który zdobył wysoką pozycję zawodową,
zwieńczoną w 1990 roku tytułem szlacheckim, nadanym przez
brytyjską królową, pochodził jednak z dalekiego, obcego kraju,
kiedyś hen za żelazną kurtyną.
– Postać Andrzeja Panufnika ciągle czeka na całościowy film
fabularny, wyczerpujący niezwykle ciekawą biografię
kompozytora – powiedział reżyser Krzysztof Rzączyński. –
Szczególnie w kontekście tak wyrazistej obecności Polaków na
Wyspach w czasach obecnych i wielkiej dyskusji o roli
imigrantów. Ich rola może być bezcenna…
Teresa Bazarnik
32|
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
kultura
M
Leszek Możdzer wystąpił w ramach
Jazz Festival w Cadogan Hall
ożna bez nadużycia powiedzieć, że nad
prestiżowym London Jazz Festiwal powiewała w tym roku biało-czerwona flaga: Możdżer, Urbaniak, Stańko,
Wojciech Karolak, Adam Czerwiński to
najważniejsze gwiazdy zaproszone na koncerty w Londynie. O
swojej polskości przypomniał publiczności w Cadogan Hall w zabawny sposób Leszek Możdżer, przedstawiając muzyków swojego
tria, Larsa Danielssona i Zohara Fresco, oraz siebie: – And I’m Leszek Mżżżdżżerrr and I come from Poland. W sam raz, by zagrać
utwory z płyty Polska. A koncert? Elegancja, precyzja, wrażliwość,
indywidualizm, wirtuozeria – to elementy wyróżniające styl Możdżera, w który znakomicie wpisują się grający z nim muzycy.
Wielkie gwiazdy, znakomite koncerty, owacyjnie przyjęte.
„Nowy Czas” nie dotarł co prawda na koncert Tomasza Stańki w
Barbican Centre, ale krytyk „The Guardian” dał artyście pięć
gwiazdek, więc niech to wystarczy…
Wielki dzień w swojej historii przeżywała Jazz Cafe POSK . Z
cyklu Tomasz Furmanek Zaprasza na scenie poskowej kawiarni
wystąpił Michał Urbaniak, który na ten koncert przyleciał z
Nowego Jorku. Legenda polskiego jazzu, który w ciągu długiej
kariery wywalczył sobie mocną pozycję za Oceanem.
Sceptycy wątpili: – Niemożliwe. W POSK-u? Muzyk tego formatu? Bilety sprzedały się bardzo szybko, a ci, którzy chcieli zająć
lepsze miejsce okupowali Jazz Cafe na kilka godzin przed koncer-
Polski jazz na scenach Londynu
Michał Urbaniak bez względu na styl zawsze
pozostawał Urbaniakiem z rozpoznawalną barwą
dźwięku i muzyczną narracją nie do podrobienia
tem. (Podobno zarząd POSK-u zastanawia się, czy nie lepiej byłoby wycofać się z
zamiany jednego skrzydła ośrodka na mieszkania na rzecz rozbudowy klubu jazzowego.) Pomysł popieramy, ale radzimy, by wcześniej pomyśleć o profesjonalnym
nagłośnieniu klubu, bo to najważniejszy element wyposażenia – szczególnie że
Jazz Cafe jest już miejscem bardzo rozpoznawalnym wśród artystów i wielbicieli
tego gatunku muzyki, a jak tegoroczny London Jazz Festival udowodnił – również
wśród wymagających promotorów.
Urbaniak w swojej długiej karierze uprawiał różne style, które wymagały i
wrażliwości muzycznej, i instrumentalnej wirtuozerii. Ale bez względu na styl zawsze pozostawał Urbaniakiem z rozpoznawalną barwą dźwięku i muzyczną narracją nie do podrobienia. W Londynie ma swoich muzyków, którzy ad hoc
potrafią wpisać się w jego granie. Tak też było na koncercie w POSK-u. 72-letni
artysta wchodził w muzyczny dialog z energią nieustępującą towarzyszącym mu
muzykom, a publiczność czuła, że radość grania nie opuszcza ich ani na chwilę.
John Etheridge
miał
najtrudniejsze
zadanie.
Nie próbował
naśladować,
w grze solowej
przejmował jakby
rozpoznawalne
motywy gitary
Jarka Śmietany.
Yaron Stavi
Teresa Bazarnik
J
arek Śmietana, jeden z najwybitniejszych polskich
gitarzystów, kilkakrotnie występował na scenie
Jazz Cafe POSK. Inicjatorem wieczoru poświęconego zmarłemu rok temu muzykowi był kontabasista Yaron Stavi. Grali razem od wielu lat i
spotkali się właśnie w Londynie, na koncertach czy prywatnie, np. w domu Nigela Kennedy’ego. W ten wyjątkowy
wieczór w poskowej Jazz Cafe na scenę wrócili pozostali
członkowie zespołu Śmietany: Adam Czerwiński (perkusja) i
Wojtek Karolak (organy). Najtrudniej było zastąpić zmarłego
lidera, który nie tylko grą, ale też swoją osobowością tworzył
niepowtarzalny klimat koncertów. Tej roli podjął się doświadczony, znakomity gitarzysta brytyjski John Etheridge.
Po krótkiej chwili nieobecny Jarek Śmietana był już obecny. Artyści stworzyli niepowtarzalny i nostalgiczny klimat
odtwarzając i improwizując wokół znanych motywów muzycznych z długiej kariery Jarka Śmietany. Wyjątkowo wywiązał się ze swojego zadania John Etheridge. To on miał
zastąpić nieobecnego gitarzystę, który stworzył swój niepowtarzalny styl i brzmienie. John Etheridge nie próbował naśladować, w grze solowej przejmował jakby rozpoznawalne
motywy gitary Śmietany i nawiązywał z nimi muzyczny dia-
log, po czym oddawał głos kontrabasiście, a jego rytm przejmował Adam Czerwiński na perkusji. Nad całością jak zwykle, kiedy na scenie obecny był Jarek Śmietana, czuwał
uderzając w klawisze organów Hammonda Wojtek Karolak.
Perfekcyjna gra muzyków musiała być jeszcze uzupełniona czymś więcej, stanem nieobecności, pustki, czymś, co właśnie muzyka potrafi lepiej oddać niż słowa. I właśnie to
zdecydowało, że ten wyjątkowy koncert był hołdem dla Jarka
Śmietany i jego muzyki.
Moment kulminacyjny nastąpił, w momencie, kiedy na
scenę wyszła córka Jarka Śmietany, Alicja, dyrektor artystyczny Orchestra of Life Nigela Kennedy’ego. Niezwykle uzdolniona, odnosząca własne sukcesy skrzypaczka. Z innej szkoły,
bardziej rygorystycznej, klasycznej. A jednak, od razu potrafiła nawiązać kontakt z jazzowymi muzykami swojego ojca.
Oni prowokowali, ona podejmowała rzuconą rękawicę i niepostrzeżenie przechodziła we własną wariację kompozycji Ojca. Przez chwilę Alicja stała się liderem zespołu, jakby od
dziecka grała muzykę jazzową. W tym zmieniającym się kalejdoskopie dało się odczuć radość wspólnego muzykowania i
wspólnego przebywania, obecnych i nieobecnych.
Jarek Śmietana był muzykiem wszechstronnym. Potrafił łączyć różne gatunki i dawać im nowy wyraz w jazzowej interpretacji. Tak było na przykład ze szlagierem Kołysanka z
Kabaretu Starszych Panów. Z innej epoki, nostalgiczna i na
nowo wzruszająca współczesne ucho w jego interpretacji. Kołysanki nie zabrakło w tego wieczoru. Kończyła koncert, ale
widzom daleko było do zasypiania.
Yaron Stavi
|33
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
kultura
Do Pana Jana Pietrzaka
Panie Janku,
nie ma tak dobrze. Czasy się zmieniły. Kiedyś w PRL-u
miał Pan wierną publiczność, co jak jeden mąż dotrwała do
końca programu. Bo ci, którzy wysłani byli, by sporządzić
donos-sprawozdanie, też do końca musieli siedzieć i rzetelnie wywiązać się ze swoich obowiązków, a teraz demonstracyjnie wychodzą, nie czekając nawet do przerwy. Chyba za
to im płacą, bo raczej powinni wiedzieć kogo Pietrzak obrabia w swoich monologach i jak im się nie podoba, to po co
przychodzić?
Ja przychodzę z własnej i nie przymuszonej woli, kiedykolwiek przyjeżdża Pan do Londynu na zaproszenie Jurka
Jarosza. Niektóre monologi znam na pamięć, ale nadal
mnie śmieszą i zdumiewają trafnością skrótu w opisie tego
peerelowskiego absurdu. Teraz niby nie ma PRL-u, ale Tuskoland spowodował, że absurd goni absurd, więc znów ma
Pan pełne ręce roboty. Przepraszam za ten donos, ale mnie
nerwy poniosły. A Łuk (str.17) postawimy, choćby nocą!
Pańskawielbicielkanawieki
Jan Pietrzak po koncercie POSK-u
Piwnica na piętrze
Piwnica pod Baranami to już w zasadzie historia. Podobno
jednak przeżywa renesans. Na spektakle trudno dostać bilet. Na estradzie spośród starej gwardii niewielu artystów
zostało. Nie ma tej atmosfery, nie ma Piotra Skrzyneckiego,
który przypadkowo stał się filarem kabaretu, i tak już pozostało, a z upływem czasu okazało się, że jest tego kabaretu
fundamentem. Obecne występy to dla starych bywalców
piwnicy w Pałacu pod Baranami nostalgia, a dla turystów
kawałek historii. Nie ma już tej atmosfery, nie ma tych
dusznych, zadymionych pomieszczeń (zakaz palenia), strumienia alkoholu, gwary i różnych osobliwości. Pozostały
szlagiery piwniczne. Są stare teksty i muzyka. Są wykonawcy z tamtych lat (Tamara Kalinowska – na zdjęciu, Ewa
Wnuk-Krzyżanowska, Ola Mauer, Leszek Wójtowicz). Tę
namiastkę Piwnicy mieliśmy przez dwa wieczory w Londynie w Ognisku Polskim. Dobre i to, chociaż z tamtym klimatem, kiedy między stolikami przeciskała się na scenę
Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Wiesław Dymny niewiele ma wspólnego, nostalgicznym potrzebom stało się zadość. A widzowie, którzy pamiętają stare czasy, tym
bardziej oddali się przesłaniu jednej z ważniejszych pieśni
Piwnicy. Ta nasza młodość…
Bez muzycznej tandety
Slawek Orwat w studiu radia Verulam
P
olisz Czart to nadawana w poniedziałkowe
wieczory cotygodniowa dawka muzyki tworzonej przez artystów mieszkających w
Wielkiej Brytanii, w Polsce oraz poza jej granicami. Na antenie programu można usłyszeć wykonawców bardzo znanych oraz takich, którzy
dopiero co nagrali pierwszy, często jeszcze surowo brzmiący
utwór demo. Program daje szansę tym artystom, którzy tworzą muzykę począwszy od ostrych odmian heavy metalu i
punk rocka, poprzez reggae, ska, jazz, blues, elektronikę,
pop-rock i inne wartościowe nurty aż po poezję śpiewaną i
piosenkę kabaretową. Polisz Czart nie jest i nigdy nie będzie
miejscem dla muzyki dance i disco polo oraz dla piosenki celebryckiej i komercyjnej. Dla tych gatunków miejsca w eterze
jest wystarczająco, a ponadto jednym z głównych założeń
programu jest walka z muzyczną tandetą.
Polisz Czart to ostatnie trzy lata mojej ponad dziesięcioletniej brytyjskiej przygody. Mijający rok przyniósł mi trzy okrągłe rocznice: 50 lat życia, 10 lat emigracji oraz 5 lat
muzycznego dziennikarstwa radiowego, od którego wszystko
się rozpoczęło, oraz prasowego, które mimo rosnącej popularności audycji, pochłonęło mnie znacznie bardziej. 29 lipca
2009 roku wraz z doświadczonym czeskim radiowcem z Ołomuńca Liborem Příbramským w siedzibie Radia Flash w Lu-
ton zrealizowałem swoją pierwszą w życiu audycję autorską. Wraz z Markiem Czarnotą blisko dwa lata prowadziłem Perły Polskiej Piosenki w znajdującej się w Luton stacji
radiowej Diverse FM. Od 2 stycznia 2012 regularnie zasiadam za sitkiem brytyjskiego radia Verulam w St. Albans,
gdzie od kilku lat mieszkam.
W ciągu trzech lat istnienia programu do St Albans
przybywały dziesiątki muzyków z Londynu i innych miejscowości. Gościłem także kilku artystów, którzy na radiowe
spotkanie specjalnie przybywali z Polski! Przez studio Radia
Verulam przewinęło się też spore grono prezenterów:
Bogumił Skoczylas, Monika S. Jakubowska, Darek Bańka,
Piotr Gruszecki, Klaudia Staniszewska oraz nieżyjący już
Sebastian Piskorowski. Wokół audycji dość szybko skupiła
się dynamicznie rozwijająca się polska scena undergroundowa. Wokół audycji dość szybko skupiła się dynamicznie
rozwijająca się polska scena undergroundowa. Liczba powstających polskich lub polsko-brytyjskich kapel na Wyspach jest w ostatnich latach tak ogromna: Human
Control, Gabinet Looster, Lynchpyn, Metasoma, Megatona, Czapa, Beauty For Ashes, Blueberry Bush, Bright Color Vision, No Toughts No Gravity, Harmony Disorder,
Thetragon, Error24, Transprent Human Creatures to tylko
wierzchołek góry lodowej ciągle nie do końca zbadanej sceny. Każdego miesiąca zgłaszają się kolejne nowo powstałe
zespoły i z entuzjazmem ustawiają się w kolejce do PoliszCzartowego sitka.
Prezentujemy artystów mieszkających w Polsce, tych
którzy z niej wyjechali oraz urodzonych poza jej granicami
i zarazem posiadających polskie korzenie. Wymagamy, by
w składzie kapel, których muzyka płynie z naszych odtwarzaczy przynajmniej jeden muzyk był pochodzenia polskiego. Prezentowana w Polisz Czart muzyka często
przeplatana jest rozmowami, które łączą garść rzetelnych
informacji ze sporą dawką humoru mającą na celu pomóc
naszym słuchaczom choć na godzinę oderwać się od szarej
codzienności – tej polskiej, i tej emigracyjnej, a muzykom,
którym trudno przebić się w mainstreamie dać szansę zaistneinia w eterze i dotarcia do szerszego odbiorcy.
Sławek Orwat
Nadajemywkażdyponiedziałeko21.00::
http://www.radioverulam.com/player/
Londyńskie maki
RozmawiającoarchitekturzeLondynu,wspomniećtrzebaojego
cment arzach.Minąłwłaś nielistopad,miesiącpamięciotychcoodeszli,więcbyłakutemuwłaściwa
okazja,aponadtokilkaznich,jak
tennaHighgateczyBrompton,są
przecieżzabytkamipierwszejBritishHeritage.
Osobiściebardzolubięzajrzeć
teżna„polski”cmentarznaGunnersburyczymaleńkicmentarzna
Chis wick,tenzgrobempolskiego
harc
erza,któryzginałwIrlandiiw
przypadkowejwymianieognia
zwaśnionychstronwczasachzamętu.To,conatychmiastrzucasię
woczynakażdymztychcmenta-
rzy,toróżnorodnośćichcharakterystycznej„małej”architektury.Nie
matutajżadnychgranic– celtyckie
czyprawosławn
ekrzyżemieszają
sięzniezliczonąliczbąinnychform,
rzeźbimauzoleów.
Alearchitekturataniemusibyć
postrzeganajako„mała”;cmentarz
naBromtonjesttegoznakomit ym
dowod
em.Powstałwlatachtrzydziestychdziewiętnasteg
owieku,
zap
rojektowanyprzezarchitekta
Benjam
inaBaudanaplanienajwiększejnaświeciekatedry.Wzamyśleprojektantaidziemydługąna
milęnawągłówną(Central Avenue),wzdłużdominującychkolumnadpoobustronach(Colonnades),
dochodzim
ytotranseptu;naich
skrzyżowaniuznajdujesiębudowla
wkształcieokręg
u(Great Circle)–
jakbyodbiciegigant ycznejkopuły
zaw
ieszonejpowyżej.Całośćwieńczątrzykaplice– nakońcuoburamiontranseptustojąosobno
katolickaiprotestantówreformowanych,awcentrum,wprezbiterium,klasycystycznaang
likańska.
Strzelistekolumny,niebotyczne
sklepienieikopułasątylkownaszejwyobraźni,unosząsięjużwysok
owNiebie,każdymożeje
zob
aczyćstosowniedoswojejwyobraźniiwiary.
Tobardzopięknypomysł– taka
architektur awyobrażona.Szkoda
tylko,żezprojektuBaudazostało
takniewiele,cmentarzporastają
chaszcze,niktniezapalaświecna
grobachzmarłych,agłównanawa
toterazprozaicznyskrótdlaludzi
śpieszącychpomiędzyEarl’sCourt
ExhibitionCentreastadionem
Chelsea.
Aletenzamysłzwielką,wyimaginowanąkatedrąwydajemisię
wyjątkowobliskiibardzowspółgra
zinnymi,współczesnymijużrealizacjamiupamiętnianiatych,coodeszli.Jednymznajp
iękniejszycha
zarazemsymbolicznychrozwiązań
przestrzennychjestpom
nikksiężnejDianywHydeParku,tenw
kształciekolistego,niekończącego
sięstrumieniawody.
Innymprzykłademjestwielka
rzekabliskomilionamakówwfosie
londyńskiegoTower,dlaupamiętnieniapoległychżołnierzywIwojnieŚwiatowej.
Toostatn
ie,niezwykłelondyńskiewyd
arzeniestałosiędlamnie
takżeokazjądoniespodziewanej
obserwacji,jakbardzobliskiesąsobiepatriotycznesymboleWielkiej
BrytaniiiPolski.11listopad
ajest
przecieżnajważniejszymświętem
narodowymdlaobutychnar odów.
Aczerwonymak,symbolArm
istice
DayiBritishLegion,okazujesię,że
czerwieńszyjestnietylkodlatego,
żepiłkrewpolskichżołnierzypoległychpodMonteCassino,aletakże
krewtych,spodróżnychsztandarów,poległychnapolachFlandrii.
Ijeszczejedenobraz;kilk
anocy
przed11listopad
abyłobardzo
chłodnychibiałyszronpokrywał
wszystkiemak.Oświciewpromieniachwschodzącegosłońcaszron
błyskaw
icznietopniał,budzącczerwonemakizbiałegosnu.Inagle,
przezkrótkąchwilęostrawędrują-
cagranicazasięgupromienisłonecznych,odciętychmurami
Tower,utworzyłazdumiewającą
biało-czerwonąflagę.
Tekst i rysunek:
Maria Kaleta
34 |
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
pytania obieżyświata
Jak indiańscy
artyści robią
pieniądze?
Włodzimierz Fenrych
W
Stanley Park w Vancouver jest zakątek, w
którym ustawiono kilka indiańskich totemów. Zaprezentowano je całkiem ładnie,
na tle wysokich drzew, groteskowe twarze
uśmiechają się do przechodniów. Wszystko jest rzetelnie opisane, zaprezentowane są style różnych szczepów, wymienieni z nazwiska autorzy: totem w stylu Haida
wyrzeźbił Bill Reid, totem w stylu Kwakiutl wykonał Doug Cranmer. Trochę klimatu dawnych indiańskich kultur wprowadzone do
centrum nowoczesnego miasta, taka mała prezentacja tego, co robią tutejsi Indianie. Mało kto zdaje sobie sprawę, że kultura Indian, która tworzyła totemy, to daleka przeszłość, a to, co widzimy
w miejskich parkach, to tylko tej przeszłości drewniane echo.
To prawda, Indianie w zachodniej Kanadzie rzeźbili totemy
od dawna. Wspominają o nich pierwsi europejscy podróżnicy,
którzy to wybrzeże odwiedzili jeszcze w osiemnastym wieku.
Najbardziej znanym z nich był kapitan Cook, ale jeszcze przed
nim byli żeglarze rosyjscy i hiszpańscy. Któryś z rosyjskich kapitanów przechwala się nawet, jak to jego oddział wparował do wsi
z siekierami i od razu zrąbał ileś tam „pogańskich bałwanów”,
potem się dziwił, że Indianie nie są mu zbyt przychylni i przy
najbliższej sposobności odrąbują Rosjanom głowy. Hiszpanie
okazali w tym przypadku znacznie więcej zrozumienia. Alejandro Malaspina w swojej opublikowanej w 1791 roku relacji z podróży zamieszcza ilustrację przedstawiające wielkie rzeźbione
figury. John Webber, malarz wyprawy Cooka, zarejestrował podobne wielkie rzeźby wewnątrz domów.
Hiszpanie chcieli nad Indianami rozciągnąć swoją nominalną
zwierzchność, ale nie interesował ich specjalnie handel. Rosjanie
natomiast chcieli handlować, ale mieli problemy z nawiązaniem
przyjaznych kontaktów z krajowcami. Kapitan Cook nawiązał
kontakty jak najbardziej przyjazne, a jednym z ich efektów była
nagła eksplozja handlu futrami. Indianie mieli futra wydry morskiej, która w tych okolicach była pospolita, kapitan Cook natomiast wiedział, że futro wydry morskiej jest uważane za towar
luksusowy w Chinach. Indianie nie tylko nie wiedzieli, za ile można takie futro sprzedać w Kantonie, oni nie wiedzieli, co to jest
Kanton, nie wiedzieli nawet, że istnieją Chiny. Budowali wprawdzie piękne łodzie i pływali nimi po morzu, ale tylko wzdłuż wybrzeża, nie mieli pojęcia, że za oceanem jest inny kontynent.
Natomiast widzieli, że kapitan Cook i przybywający po nim angielscy żeglarze mają narzędzia z żelaza, bardziej użyteczne niż ich
własne narzędzia z kamienia, sprzedawali więc skóry wydr za żelazne narzędzia. Żeglarze potem sprzedawali te skóry w Kantonie z
kilkusetkrotnym zyskiem.
Europejscy odkrywcy opisując świat musieli klasyfikować ludy.
Było to łatwe, jeśli docierali tam, gdzie istniały jakieś państwa z
centralnym ośrodkiem władzy, mniej więcej jasno określonym terytorium itd. Na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki nie było
państw, nie było żadnej politycznej organizacji sięgającej dalej niż
wieś. Nawet w jednej wsi nie było jednego wodza, tylko kilku, bowiem swojego odrębnego wodza miał każdy klan.
Indianie zamieszkujący wybrzeże od południowej Alaski aż po
wyspę Vancouver stanowili jedną kulturę o podobnym stylu życia,
podobnych wierzeniach, podobnej sztuce, ale nie było jednoczącego wszystkich państwa ani nawet wspólnego języka. Europejscy
odkrywcy spostrzegli, że na tym terytorium jest w użyciu kilka ję-
Rzeźba Billa Reida na lotnisku w Vancouver (jej reprodukcja
znajduje się na kanadyjskim banknocie dwudziestodolarowym)
zyków, poszczególnym językom nadali nazwy, a grupy ludności
mówiące jednym językiem nazwali plemionami.
I tak Indianie Tlingit zamieszkują południowe wybrzeże Alaski,
Haida to Indianie z Wysp Królowej Charlotte (dziś zwanych wyspami Haida Gwaii), północną cześć wybrzeża Kolumbii Brytyjskiej oraz doliny rzek Nass i Skeena zamieszkują ludy Tsimshian,
dalej na południe aż po północna część wyspy Vancouver mieszka
lud Kwakiutl, a na zachodnim wybrzeży tej wyspy mieszkają Indianie Nootka. Ale nazwa „plemię” może być łudząca – tamtejsze ludy nie poczuwały się do solidarności dlatego że mówiły jednym
językiem, krwawe wojny prowadzące nawet do eksterminacji toczyły ze sobą sąsiednie wsie. Indianie północno-zachodniego wybrzeża
nie prowadzili wojen przeciwko białym przybyszom, ale pod koniec
XIX wieku niemal wszyscy wymarli w wyniku chorób przywiezionych zza morza. Najgroźniejsza była czarna ospa, w latach sześćdziesiątych tamtego stulecia zabiła ona około 90 proc. ludności, a ci
co przeżyli, przeszli przez system edukacji białego człowieka. W
szkołach dowiedzieli się, że w tym rejonie mieszkali Indianie Kwakiutl, Haida, Nootka itd. Poniekąd to zaakceptowali, mimo że prawie zanikły języki, dzięki którym niegdyś byli powiązani.
Wielkie epidemie miały miejsce w latach sześćdziesiątych XIX
wieku, ale zanim to nastąpiło, nastąpił złoty okres rzeźby totemów.
Istnieją XIX-wieczne zdjęcia wsi, opuszczone w wyniku strasznej
epidemii, w których stoi istny las totemów. Totemy miały swoją
bardzo konkretną funkcję, nie były to rzeźby stojące ot tak, byle
gdzie. Stały one zawsze we wsiach zimowych, bowiem Indianie tego rejonu zmieniali miejsce zamieszkania zależnie od pór roku.
Kiedy było tarło łososia, mieszkali nad brzegiem tej rzeki, w którą
ławice łososia wpływały, a kiedy był sezon połowu wielorybów,
mieszkali przy odsłoniętej plaży, natomiast wsie zimowe były z reguły w głębi fiordu, w zakątku osłoniętym od sztormowych wiatrów. Już XVIII-wieczni żeglarze zauważyli, że niektóre rzeźby
zdobiły grobowce wielkich wodzów, inne były przystawione do
ścian domów i rozdziawiona paszczęka jakiegoś stwora stanowiła
wejście, a niektóre stały wewnątrz domów, stanowiąc filary podtrzymujące dach. Wedle legend każdy klan pochodził od jakiegoś
zwierzęcia, a żeby sprawę skomplikować – klany często nachodziły
na siebie, tak że jedna osoba mogła być członkiem więcej niż jednego. Totem stojący przed domem przedstawiał zwierzę, od którego
miał pochodzić klan w tym domu mieszkający. Często była to zilustrowana w skrócie cała historia powstania klanu, tak że wyrzeźbionych było kilka postaci jedna nad drugą. Można powiedzieć, że
totem spełniał funkcję podobną do tarczy herbowej wiszącej nad
Żaden KanadyjczyK nie
moŻe jednaK powiedzieć,
Że nie zna rzeźby billa
reida, nawet jeśli nigdy
nie był w VancouVer na
lotnisKu. a to dlatego,
Że ta właśnie rzeźba z
lotnisKa reproduKowana
jest na KanadyjsKim
banKnocie dwudziestodolarowym.
bramą do europejskiego zamku – oznajmiał kto tam mieszka i
przypominał chwalebną przeszłość przodków.
Frontowy totem wznoszono w czasie budowy domu, po jego
wzniesieniu organizowano wielkie, kilka dni trwające przyjęcie,
zwane (w języku Chinook) potlacz. Taki potlacz organizowany był
również w ramach obchodów pogrzebowych po śmierci wielkiego
wodza. Ciało wodza palono, razem z nim palono kilku niewolników, którym z tej okazji rozbijano głowy, a skrzynię z prochami
umieszczano w specjalnej komorze na szczycie rzeźbionego słupa.
Taki totem z prochami zmarłego był rodzajem grobowca, który
miał tak stać i powoli próchnieć, aż w końcu po kilkudziesięciu latach rozsypywał się zupełnie. Żałoba po śmierci wodza trwała
trwała rok, po roku był nowy potlacz, a przy tej okazji wznoszony
był nowy totem z rzeźbami upamiętniającymi jego dokonania.
Tak więc były cztery rodzaje totemów: rzeźbione słupy stojące
wewnątrz domów i podtrzymujące dach, totemy przystawione do
frontowej ściany domu i często (ale nie zawsze) stanowiące wejście,
totemy stanowiące grobowce wielkich wodzów oraz wolno stojące
totemy upamiętniające ich czyny. Ale to nie wszystko. Kwitła też
sztuka płaskorzeźby na panelach stanowiących wewnętrzne ściany
domów, na skrzyniach stanowiących ich wyposażenie, dekoracje
malowane na łodziach, maski używane do tańców w czasie potlaczu. To wszystko robiło wrażenie na białych przybyszach, którzy
chcieli ze swoich podróży mieć jakąś pamiątkę. Całego totemu zabrać nie mogli, bo za duży, ale mogli zabrać jego miniaturkę i gotowi byli za takową płacić srebrną monetą. A skoro tak, to znaleźli
|35
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
pytania obieżyświata
się snycerze, którzy takie miniaturki gotowi byli robić. Ale co robić ze srebrną monetą tam, gdzie żyjący z połowów łososia Indianie są samowystarczalni? No jak to co? – przekuć ją na srebrną
bransoletkę, udekorować indiańskim wzorkiem i sprzedać białemu
przybyszowi za dwie srebrne monety! Przybycie białych spowodowało pojawienie się nowych gatunków sztuki: srebrnej biżuterii
(Indianie z tego rejonu nie znali wcześniej srebra) oraz miniaturowych totemów, zwłaszcza wykonywanych z argilitu – czarnego
łupku występującego tylko na wyspach Haida Gwaii. Jeden artysta z tego okresu – Charles Edenshaw z ludu Haida – osiągnął
nawet taką sławę, że dziś organizuje się monograficzne wystawy
jego miniaturowych rzeźb i biżuterii.
Sztuka ta kwitła do połowy XIX wieku, epidemie lat sześćdziesiątych przyniosły dramatyczne wyhamowanie. Wymarli ci, co
pamiętali przedstawiane na totemach legendy, wymarli snycerze,
którzy mogliby następnemu pokoleniu przekazywać swoje umiejętności. Epidemie ułatwiły też pracę misjonarzom, z których niektórzy uważali totemy za pogańskie bałwany i kazali je niszczyć, a
w najlepszym razie ignorować. Ponadto władze Kanady uznały
potlacz za nielegalną praktykę, a zgodnie z tradycją totem powinien być wznoszony podczas potlaczu. Wreszcie obowiązek szkolny spowodował, że Indianie przyjęli sposób życia białych ludzi,
odrzucając tradycję. Totemy przestały być potrzebne. Nawet jeśli
żyli gdzieś snycerze, to nikt u nich nie składał zamówień. Na początku XX wieku sztuka rzeźbienia totemów praktycznie zanikła.
We wsiach opuszczonych po epidemiach stały stare totemy powoli
murszejąc i upadając w pleniące się zielsko.
Wtedy niektórzy biali mieszkańcy Vancouver postanowili ratować murszejące dziedzictwo. Powstało towarzystwo ratowania totemów, a Uniwersytet Kolumbii Brytyjskiej organizował wyprawy
na dalekie wyspy, by zmurszałe totemy podnosić z zielska i wywozić do Muzeum Antropologii. A w 1947 roku znaleziono takiego
snycerza, co potrafiłby wyrzeźbić nowy totem, bo za młodu, jeszcze w XIX wieku, sam takie wykonywał. Był to Mungo Martin z
ludu Kwakiutl, mieszkający w rezerwacie Fort Rupert na północnym krańcu wyspy Vancouver. Poproszono go o wykonanie totemu na zamówienie; Mungo zgodził się, zamówienie wykonał, a
jego totem do dziś stoi na pagórku z tyłu za muzeum. Był to precedens, mała kulka śniegu poruszająca się początkowo bardzo powoli, ale z czasem zamieniła się w lawinę. W 1957 roku Mungo
Martin pracował w Victorii rzeźbiąc totemy dla tamtejszego muzeum. Pojawił się wówczas u niego młody złotnik z Vancouver,
którego interesowała sztuka Indian, ponieważ jego matka była z
ludu Haida. Ów młody człowiek, Bill Reid, z czasem okazał się
kluczowym inspiratorem odrodzenia sztuki Indian. Wychował się
całkowicie w mieście i pracował jako prezenter w radiu, złotnic-
Rekonstrukcja wsi Haida
przy muzeum w Vancouver
Grafika Roberta Davidsona,
poniżej: bransoleta
Charlesa Edenshawa
two traktując jako hobby; złotnictwo zresztą zupełnie europejskie w
stylu, aż do momentu pierwszej wizyty na wyspach Haida Gwaii,
skąd pochodziła jego matka. Tam się zetknął ze starymi bransoletami wykonanymi przez stryja matki, którym był Charles Edenshaw, indiański złotnik z XIX wieku. Przypuszcza się, że to właśnie
Charles Edenshaw zaczął produkować srebrne bransolety z dekoracjami w stylu Haida, dziś bardzo wśród tego ludu popularne.
Charles Edenshaw przekuwał srebrne dolary na bransolety i sprzedawał je po kilka dolarów; tak robił pieniądze. Bill Reid, jako złotnik, zainteresował się najpierw biżuterią, potem sztuką indiańską w
ogólności, stąd współpraca z Mungo Martinem przy rzeźbieniu totemu. A rok później to Bill Reid dostał zamówienie od Muzeum
Antropologii w Vancouver na wykonanie rekonstrukcji tradycyjnej
wsi Haida, z długimi domami i totemami. Wyrzeźbił te totemy w
stylu Indian Haida, a znał ten styl, ponieważ kilka lat poświęcił na
studiowanie stylów różnych szczepów. Był członkiem zespołu ratującego butwiejące totemy z opuszczonych indiańskich wsi. Zgodnie
z europejskim podejściem dzieła sztuki nie powinny upadać i butwieć, a jeśli tak się dzieje, to należy je uratować, przywieźć do muzeum i poddać konserwacji. Kilka totemów ze wsi Skedans istotnie
przywieziono, ale okazało się, że są zbyt zbutwiałe, by je konserwować. No ale przecież można zrobić kopie! Pozostali członkowie zespołu byli białymi Kanadyjczykami, tylko Bill był z pochodzenia
Haida, więc jemu zlecono wykonanie kopii.
Do pomocy przy rzeźbieniu totemów Bill poprosił swego znajomego, też Indianina mieszkającego w Vancouver, ale nie Haida,
tylko Kwakiutl. Był to Doug Cranmer, którego ojciec – wódz Dan
Cranmer z Alert Bay – zasłynął tym, że wbrew zakazowi organizował potlacze i potem szedł za to do więzienia. Doug nie był złotnikiem, za młodu pracował przy wyrębie lasu, wiedział więc jak się
obchodzić z potężnymi pniami drzew. Bill i Doug pracowali kilka
lat i wykonali dwa długie domy i kilka totemów, które nadal stoją
na pagórku niedaleko totemu Mungo Martina (a te butwiejące totemy przywiezione z wysp przestały butwieć w suchym powietrzu
muzeum i do dziś je można tam oglądać).
Tak zaczęła się fama Billa Reida, indiańskiego rzeźbiarza.
Wśród Indian Haida – tych, którzy nadal mieszkali na swoich
wyspach – zaczęło się budzić zainteresowanie własną tradycją.
No bo skoro mądrzy ludzie z muzeum przyjeżdżają szukać zbutwiałych totemów w trawie i wywożą je do muzeum, to widocznie coś w tej tradycji musi być. W dodatku ci ludzie z muzeum
nie przyjechali tak po prostu zabrać te figury, oni najpierw znaleźli prawowitych właścicieli i im za to zapłacili, więc musi być
w tych figurach coś, co się da zmierzyć w pieniądzach. Niestety
ta tradycja została tam przerwana, na wyspach Haida Gwaii nie
było nikogo takiego jak Mungo Martin, kto by pamiętał jak się
rzeźbi totemy. Młodzi Haida chcąc się nauczyć tradycyjnej snycerki przyjeżdżali do Vancouver do Billa Reida. Tak właśnie
zrobił Robert Davidson, którego pradziadkiem był sam Charles
Edenshaw. Dziś Robert Davidson jest uznany za czołowego indiańskiego rzeźbiarza, ale w latach sześćdziesiątych wzbudził w
rodzinnej wsi zdziwienie, kiedy chciał postawić zupełnie nowy
totem. Inaczej niż Bill Reid, który wychował się w mieście, Robert Davidson wychował się we wsi Masset na wyspach Haida
Gwaii, gdzie do dziś mieszka. Bill Reid obracał się w kręgach
białych antropologów i innych entuzjastów zainteresowanych egzotyczną dla siebie tradycją, która na ich oczach odchodziła w
przeszłość. Davidson wychował się wśród ludu, który tę tradycję
odrzucił i dla którego wznoszenie nowego totemu było zwykłym
dziwactwem. Ale to nastawienie się zmieniło, kiedy zauważono,
że totemy przywabiają białych turystów. Z czasem we wsi Skidegate (tej samej, z której pochodziła matka Billa Reida) zbudowano Centrum Kultury Haida, w którym jest między innymi
muzeum indiańskiej rzeźby. Dla turystów jest to istotnie magnes.
Ale nie tylko Haida zagubili swą tradycję, inne szczepy też się
zwracały do słynnego już Billa Reida o pomoc w jej odbudowaniu.
W 1968 roku wśród Indian Gitskan mieszkających w Górach Skalistych nad rzeką Skeena, w miejscowości Hazelton (w której zbiegiem okoliczności zachowało się sporo budynków z czasów
Dzikiego Zachodu i dlatego samo w sobie przywabia turystów),
powstał pomysł stworzenia szkoły snycerki. Pomysł powstał dlatego, że wśród turystów był popyt na indiańskie rękodzieło. Szkoła
powstała, zrekonstruowano też kilka długich domów, w których
dziś mieści się muzeum stanowiące dla turystów magnes nie mniejszy niż stare Hazelton. Bill Reid został poproszony, by w tej szkole
uczyć. Nie mógł tego przyjąć ze względu na inne zobowiązania,
ale na swoje miejsce zarekomendował Roberta Davidsona. Przez
jakiś czas instruktorem w tej szkole był też Doug Cranmer, który
później wrócił do Alert Bay i szkolił młodzież Kwakiutl w tamtejszym ośrodku kultury U'mista.
Tak więc w latach sześćdziesiątych powstały nowe ośrodki, gdzie
młodzi Indianie uczyli się na nowo zapomnianej sztuki rzeźbiarskiej. Bardzo pomocne dla tego odrodzenia były publikacje klasyfikujące tę sztukę, analizujące sztukę poszczególnych szczepów itd.
Zwłaszcza istotna była książka, którą w 1965 roku opublikował Bill
Holm, kurator muzeum w Seattle. To on wprowadził słowo „ovoid”
opisujące najbardziej podstawowy element kompozycji w indiańskim stylu – ni to prostokąt, ni owal. Z takich ovoidów zbudowane
są mityczne postacie na płaskorzeźbach. Dzięki tej literaturze młodzi Indianie wiedzieli, w jakim stylu ich szczep dawniej tworzył
rzeźby. Trzymając się tego stylu mogli turystom sprzedawać swe
wytwory jako autentyczną indiańską sztukę. Mogli też wyrzeźbić
autentyczne indiańskie totemy, jeśli pojawiło się takie zamówienie.
Nie jest to wcale tylko odgrzewanie starych form. Sztuka Indian w nowych warunkach sięga po stare wzory, ale nie stoi w
miejscu. Najwybitniejsi artyści tworzą zupełnie nowe formy. Doug
Cranmer eksperymentował z totemem abstrakcyjnym, nigdy go
nie dokończył, ale tę niedokończoną wersję można zobaczyć w
ośrodku U'mista w Alert Bay. A Bill Reid stosował w rzeźbie nowe
techniki, dawnym Indianom nieznane, na przykład odlewu w brązie. Dzięki temu nie musiał się trzymać przestrzennego ograniczenia, jakie stanowi pień drzewa. Najbardziej znaną jego rzeźbą
odlaną z brązu jest Duch Haida Gwaii. Jest tam, jak na totemach,
kilka postaci z legend, tylko że nie są one ułożone jedna nad drugą, lecz tłoczą się w indiańskim czółnie wokół siedzącej prosto
centralnej postaci w charakterystycznym indiańskim kapeluszu.
Ten odlew pokryty zielonkawą patyną (choć zupełnie nową) stoi
w hali odlotów na lotnisku w Vancouver (ktokolwiek stamtąd odlatywał, ten go musiał widzieć).
Totemy w Stanley Park stoją na uboczu, w uroczym zakątku,
ale do tego zakątka można w ogóle nie iść i nie wiedzieć o ich istnieniu, nawet jeśli się mieszka w Vancouver. Totemów przed bankami też można nie zauważyć albo mijać je wzrokiem, nie
zauważając co to jest. Żaden Kanadyjczyk nie może jednak powiedzieć, że nie zna rzeźby Billa Reida, nawet jeśli nigdy nie był w
Vancouver na lotnisku. A to dlatego, że ta właśnie rzeźba z lotniska
reprodukowana jest na kanadyjskim banknocie dwudziestodolarowym. Banknot dzięki tej reprodukcji wygląda nieźle, dlatego można powiedzieć, że Bill Reid zrobił niezłe pieniądze.
Włodzimierz Fenrych
36 |
11/12 (209/210) 2014 | nowy czas
historie nie tylko zasłyszane
Jacek Ozaist
Odwyk
cz. 2
– Znowu to robię – powtórzył po
chwili, jakby sam siebie chciał przekonać, że to jednak powiedział.
Nie widział jej. Stała w półmroku
bojąc się podejść.
– Wiesz, że przez swoje skłonności
do literackich konfabulacji prawie
zrujnowałeś nam życie. Musieliśmy
wyjechaliśmy do Londynu, bo tam
nie zostało już nic.
– Nie dramatyzuj – mruknął głuchym głosem. – Uporządkuję papiery
i zaraz do ciebie przyjdę.
– Ok – mruknęła. – Będę czekać
w kuchni.
Poczuł ulgę. Niezrównaną, nieomal euforyczną. Nalał sobie wina.
Wciągnął w nozdrza jego intensywny
zapach i zamknął oczy. Niewidzialny
wir porywał go głębiej i głębiej, aż do
utraty świadomości. Gwałtownie zapragnął tam wrócić. Do świata fikcji,
gdzie nad wszystkim panował i gdzie
było mu dobrze. Sięgnął po następną
kartkę.
G. uparcie szedł drogą, na którą
przed laty pchnęło go życie. Miał
wszystko, czego potrzebował – wygodne buty, dobre ubranie, kompas i
latarkę. Był przygotowany, by zajść
naprawdę daleko. Przez lata stał się
wędrowcem tak wytrawnym, że nawet długotrwały, intensywny marsz
nie sprawiał mu żadnego problemu.
G. miał jeden wystudiowany rytm,
dzięki któremu pokonywał wielkie odległości w bardzo krótkim czasie. Aż
wreszcie stał się niedoścignionym mistrzem w swojej dziedzinie i mało kto
mógł się z nim równać.
Mijały dni, miesiące, lata, a G.
szedł, szedł, szedł. W końcu zdrowie
zaczęło szwankować, ubywało mu sił
i kiedy pewnego dnia stracił tempo,
od tej pory tracił je nieustannie. Wędrował jednak dalej, tylko wolniej.
Gdy wreszcie doszedł, był już siwiuteńki, przygarbiony, pomarszczony, ale i nieprawdopodobnie
szczęśliwy. Drobnym truchcikiem
podbiegł do tabliczki i z trudem przeczytał: KONIEC, a potem: ŚWIATA.
Zadowolony z siebie i osiągniętego
sukcesu już miał ruszyć ku stojącej
nieopodal ławeczce, by sobie przysiąść i wreszcie odpocząć, gdy dostrzegł jeszcze jedną tabliczkę z nieco
mniejszym napisem: GŁUPCZE! PO
COŚ TU LAZŁ!?
W tej samej chwili G. skamieniał
ze zdumienia i stoi w tym miejscu do
dziś. Ludzie powiadają, że to pomnik
wielkiego artysty.
Adam zaśmiał się cicho. Nareszcie
coś z solidną puentą – pomyślał. Wlał
do kieliszka resztę wina i przysiadł na
drewnianym kuferku ozdobionym
złotymi klamrami, w którym żona
trzymała jakieś rodzinne pamiątki.
Agnieszka Siedlecka
Gdzie ci
mężczyźni?
R
adiomanaimięIrena.Jestmałe,czarneiniczymkotmieszkananaszymkuchennymparapecie.ZIrenypięknym,jazzującymgłosem
śpiewaDanuta.MojamamaBarbaragotuje
zupę,ajaAgnieszkasiedzęprzystoleiprzyglądającsięjaksiekamarchewkęmachamnogami,któreledwo
dosięgająpodłogi.
Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy? Orły, sokoły, herosy? –
ztrzeszczącegogłośnikazapytujeDanutaRinn,ajawmoimkilkuletnimumyśleniepotraf ięznaleźćdlaniejodpowiedzi.Ba,z
pewnościąnierozumiemnawetjejpytania,alemelodiachwytliwa,więcnucępodnosem.
PonadtrzydekadypóźniejznajdujęsięwAmbasadzie
Nigdy się nie interesował tym, co tam
chowała ani nie ingerował w jej życie
w innych kwestiach niż małżeńskie.
Nie rozumiał dlaczego ona nie potrafiła tej dyskrecji odwzajemnić.
Przysunął do siebie pudło z papierami chcąc losowo wybrać kolejną
kartkę i wtedy jego wzrok napotkał
przyklejoną do ścianki kopertę ze starannie wykaligrafowanym imieniem:
Adam. Od razu rozpoznał charakter
pisma żony.
Skoro czytasz te słowa, to znaczy,
że byłeś na strychu i wypuściłeś
wszystkie demony, które tam razem
zamknęliśmy. Jest mi z tego powodu
bardzo przykro, bo niweczysz nasz
wspólny wysiłek i narażasz rodzinę.
Piszę te słowa zaraz po tym, jak zamknęliśmy owe przeklęte pudła na
strychu, by zapomnieć o złych rzeczach, jakich z tego powodu doświadczyliśmy: ja i nasze dzieci.
Wyjechaliśmy do Anglii nie tylko
w poszukiwaniu lepszego życia, lecz
także po to, by zapomnieć o dawnych
mrzonkach. Z pisania nie da się wyżyć. Po prawie dziesięciu latach daremnych prób literackiego debiutu
powinieneś to już wiedzieć. Ty jednak
wciąż wierzyłeś, że następna książka
będzie lepsza, ciekawsza, trafi w
gusty czytelników, a ty pozbierasz
wszelkie laury, jakie ziemski padół
zdołał wytworzyć. Twoja absurdalna
wiara we własne możliwości zaprowadziła nas na skraj przepaści. Ja już
tam byłam. I drugi raz nie wrócę.
Dlatego zaklinam cię, zostaw te
pudła na strychu i wróć do nas, do
normalnego życia. Nie raz i nie dwa
zapominałeś przez to odebrać dzieci
z przedszkola, lodowiska czy basenu.
Zawalałeś terminy, nie dotrzymywałeś słowa. Zamykałeś się na całe tygo-
dnie, by nie jeść, nie pić, tylko pisać.
Traciłeś kolejne prace, gdyż nikt nie
był w stanie wytrzymać twojego roztargnienia. Przynosiłeś do domu jakieś żałosne czeki opiewające na tak
drobne sumy, że lepsze pieniądze mogłabym wyżebrać.
Poszliśmy na terapię, gdzie z trudem wytłumaczono ci, że nie jesteś i
nie będziesz Charlesem Bukowskim.
Żeby żyć tak jak pisać i pisać tak jak
żyć, trzeba się w czepku urodzić. W
dodatku nie ołowianym. Nie te czasy,
nie te lata, nie ten talent. Tak, mój
drogi. Czasem poczytywałam twoje
wypociny i doprawdy dziwię się, że
tyle z nimi czynisz ceregieli. Jak na
mój gust, możesz sobie spokojnie odpuścić to całe pisanie. Świat się nie
dowie, że przestałeś, bo nie wie, że w
ogóle zacząłeś.
Gdybyś stworzył dobrą, wciągającą powieść współczesną, byłoby o
czym gadać, ale te twoje niedokończone historie lub zbiory zupełnie
niedopasowanych opowiadań zwyczajnie cię dyskwalifikują. Tak,
Adam. Mogłabym być twoją muzą,
mogłabym ci pomagać, ale nie ma we
mnie wiary w twoje literackie możliwości. Dużo więcej dajesz mi i światu
jako zwykły człowiek – mąż, ojciec,
przyjaciel.
Popatrz na te tytuły: Mimika
chwil, Śmierć kuchennymi drzwiami,
„Wakacje w przeręblu, Zwielokrotnienie moich nieprzytomności...
Wybacz. Albo i nie wybaczaj.
Wszystko mi jedno. Nie wierzę w
twój talent i nie wróżę ci jako pisarzowi żadnej przyszłości. Wybrałeś sobie
bardzo niebezpieczne hobby, wciągające niczym bagno, szydzące z czyichś nadziei na podobieństwo kasyna,
gdzie gromada głupców wciąż wierzy,
że wygrana jest tuż tuż i na koniec
RzeczypospolitejPolskiejwLondynienadrugimKongresieKobiet.Nogamijużdotykamziemi,anawettwardoponiejstąpam.
KongreszorganizowanywpaździernikuprzezZjednoczoneKrólestwoPolek–społecznąinicjatywęPolekwWielkiejBrytanii,
stajesięmoimudziałemprzypadkowo.Koleżankaprosimnieo
poprowadzeniejednegozpanelidyskusyjnychwzastępstwieza
osobę,która– jaksięokazało– mawtendzieńszkoleniewpracy.Itakpoznajęgrupęfantastycznych,niezależnychiwyjątkowo
pozytywniedożycianastawionychdziewczyn,którepopracy,w
pocieczołazawalutęzwanąsatysfakcjąchcązmieniaćświat.
Zwłaszczadamsko-męskiświat.Przedmoimpanelemtremę
mamokrutnąigdyniespokojnierozglądamsięposali,nistądni
zowąddogłowyprzychodzimiznajomyrefren…Gdzie ci mężczyźni na miarę czasów? Gdzie te chłopy?
Właśnie,gdzie?Pytałotobezmała40lattemusamJanPietrzak,piszącdlaKabaretupodEgidąsłowapowyższejpiosenki.
Totylkogwoliprzypomnienia,zanimjakiśPanCzytelnikpomyśli,żekolejnaskrzywdzonafeministkazłapałazapióroibędzie
sięwyżywać.Otóżnie!Niewmoimtostylu,awracaniedofaktówtakoczywistych,jakbrytyjskiesufrażystkiwalcząceoregulacjęprawarodzinnegoiwyborczegourągałobyTwojej
Czytelnikuinteligencji.
JakądrogęprzeszłyodpołowyXIXwiekukobietyicojest
jeszczewkwestiirównouprawnieniadozrobienia,ajestsporo,
doskonalewiemy.Bardziejinteresujemnienatomiastto,jakw
tymwszystkimznajdująsięmężczyźni?Czywogólesięznajdują?Jakiwpływnaichspołecznąrolęipozycjęmajągalopujący
naoślepkapitalizmdospółkizniemniejdynamiczniezmieniającąsięświadomościąkobiet?Pięknakopalniadlasocjologów.
Miastdywagowaćzczystokobiecegopunktuwidzenia,zpytaniemudajęsiędo…dużegopokoju,gdziemężczyznamójgra
skupionynagitarzeinaskrzydłachnatchnieniaodpływawniebiańskiewymiar y.Porozmawiamzwrażliwymartystą– myślę.
– Mężczyźnidłużejterazdojrzewają– mówispokojnie.Rozmawiamyowspólnychznajomychróżnychnarodowościistwierdzamy,iżwiększośćustatkowałasiędobrzepotrzydziestce,
właściwiebliżejczterdziestki.Wbrewpozoromodwlekaniedecy-
obchodzi się smakiem.
Tak to wygląda w świetle, które
dawno zgasło.
Zaufałam ci. Wyszłam za ciebie i
urodziłam ci dzieci, tylko dlatego, że
obiecałeś nigdy do tego nie wracać.
Jak możesz nam to robić? Już nie pamiętasz jak nam było wtedy ciężko?
Czas płynie. Blizny rosną z nami i
umierają z nami. Gdyby mogły opowiedzieć o bólu, ich opowieści nie
miałby końca.
Wróć do nas. Nie porzucaj nas
znowu! Kochamy Cię!
Adam strzepnął z kącika oka gwałtownie nabrzmiałą łzę. Poczuł falę
gorąca na twarzy i cierpką wilgoć na
czole. Serce wariacko waliło mu w
piersi.
Sapiąc, jak przy wielkim wysiłku, pozamykał pudła, po czym odstawił je
na miejsce, zamknął drzwi strychu i
zszedł po schodach do kuchni.
Żona stała oparta o futrynę drzwi
do salonu. Nie triumfowała. Na jej
twarzy malowała się raczej ogromna
ulga. Lekko wygiął kąciki ust i pokiwał z uznaniem głową.
– Tak to wygląda w świetle, które
dawno zgasło? – zapytał.
– Nie inaczej – odparła z uśmiechem.
Przytulił ją mocno. Stali tak wtuleni w siebie, jakby nagle spotkali się po
latach rozłąki. Po chwili odsunęła się.
– Jadę po dzieci. Upichcisz coś na
kolację?
– Jasne.
Popatrzyła mu głęboko w oczy.
– Takiego cię kocham. Nie zmieniaj się.
Zniknęła za drzwiami. Długo stał i
patrzył przez okno jak żona odjeżdża.
Potem ciężkim krokiem poczłapał do
kuchni.
zjipt.Icodalejztymżyciem?niewynikałowichprzypadkuze
statusumaterialnego.Niebylinadorobku,wręczprzeciwnie.
Powodembyłnadmiarwyboru,strachprzedpodjęciemniesłusznejdecyzjidotyczącejkarier y,stałegozwiązku,rodziny.
– Myfacecijesteśmyprości–tłumaczymimojadrugapołowa– nielubimynadmiernejanalizyidzieleniawłosanaczworo.
Czarnelubbiałeityle.Mężczyźniprzezwiekidominowali,atu
nagleimsiętęwładzęodbierainiebardzowiedzą,coztymfantemzrobić.Znacznejczęściniejesttonarękęiniechcąsiępo
prostudotegoprzyznać.
Zgadzamsięwzupełności.Zdawałamsobiesprawę,żemój
facetmasporosamokrytycyzmuitzw.pierwiastekkobiecynie
jestmuobcy,ależebyażtak?Zastanawiamsięwzwiązkuztym,
jakpanowiemoglibyspożytkowaćenergię,którąprzeztakdługi
czaswhistoriiludzkościtrwonilinazarządzenieświatem?Łatwo
imniejestiniebędzie.Promowanyprzezkomercyjnemedia
ideałmężczyznytowysportowanyipewnysiebieosobnikzwachlarzemkartpłatniczych.Wydawaćbysięwięcmogło,żew
tymtemacieniewielesięzmieniło.Otóżzmieniło…
Kobietycorazgłośniejmówią,czegochcąiniebojąsięwymagać.Gdybymogłyzamówićpartnerawinternecie,opiszakupuwyglądałbymniejwięcejtak:dojrzały,samodzielny,beznałogów,
zdrowasylwetka,wie,czegochce;wyrozumiaływrażliwiec,zochotąpobiegniezżonąrodzićiurlopemmacierzyńskimteżniepogardzi;umiesprzątać,jaktrzebatougotuje,dzieciodbierzezeszkoły,
naprawicieknącykranipodlejekwiatki;przyjacielikochanekzdożywotniągwarancją.Uf…drodzypanowie,niezazdroszczę!
JednazzaproszonychnaKongresKobietuczestniczekmojegopanelu,odlatmieszkającawBerlinie,otamtejszychPolakach
wypowiedziałasiętak:– Kobietysięorganizują,kobietysobie
radzą.Topanomtrzebapomóc.DanutaRinnomężczyznach
śpiewa:„Jakbezwolnemanekiny,przestawianeikopane.”idalej
„Gdzieumysłyepokowe?Protoplaściczynówwiększych?(…)Nie
ma,niema,niema.”
Nieprawda–SĄ!Pókicowmniejszości,aledajmysięimodnaleźćioswoićznowąrzeczywistością.Zpewnościąznówwzlecą„orły,sokoły,bażanty”…
|37
nowy czas | 11/12 (209/210) 2014
historie nie tylko zasłyszane
PAN ZENOBIUSZ.
Święta z Kotem
Irena Falcone
Pan Zenobiusz to
postać fikcyjna,
jakkolwiek zdarzenia, które opisuję,
miały miejsce. Są
kompilacją różnych
historii zasłyszanych wśród moich
przyjaciół, niektóre
zdarzenia
odnoszą się do
moich własnych
doświadczeń z różnymi budowlańcami, z którymi
miałam do czynienia przez wiele lat.
Przygody pana
Zenobiusza – mam
nadzieję – trochę
czytelników
rozbawią, a może
nawet sprowokują
do refleksji…
Stęskniłam się za Zenobiuszem, za dramatami, za
jego filozofią życiową, w której na pozór brakuje
logiki. Kiedy o nim myślę, to przypomina mi się
Greg Zorba. Zenobiusz idzie przez życie tak po
prostu, reaguje na sytuacje, które pojawiają się tutaj i teraz. Chwile refleksji czy też analizy przyszłości – co może się stać, jeżeli to czy tamto teraz
się zdarzy – w świecie pana Zenobiusza nie istnieją. Oj, rozkleiłam się myśląc o Zenobiuszu czy też
być może to jest moja tęsknota za tym czego w
moim życiu jest tak niewiele – za beztroską?
Wyjeżdżam na święta do Zakopanego, w domu
zostaje tylko kot. No ale kto będzie się opiekował
kotem? Dzwonię do Zenka.
– Zenek – mówię – pogadaj z Danusią, może
chcielibyście święta spędzić w Anglii z moim kotem? – Pani to się żarty trzymają. Święta z kotem?
–Zenek, tak, kot musi być nakarmiony, a nas nie
będzie, bo jedziemy do Zakopanego, a dla ciebie
to okazja, aby zobaczyć, jak święta Bożego Narodzenia są obchodzone w Anglii.
Zenek śmieje się i mówi: – Pani Irenko, pani
poważnie mówi o tym kocie? Że niby ja mam jechać do Anglii, żeby kota karmić? Toż niech idzie
sobie myszy czy szczury łapać i przeżyje. Wy w tej
Anglii to macie kota na punkcie kotów.
Zenek śmieje się do rozpuku. – Jak ja bym pani powiedział, co ja z kotami robiłem jak byłem
dzieckiem… Oj, lepiej pani nie powiem. Kotów
generalnie nie lubię, ja to jestem psiarzem. Pies,
owszem, to najlepszy przyjaciel człowieka, a z kota
to jaki pożytek ? Pogadam z Danusią i oddzwonię.
Kończymy rozmowę, a ja zaczynam się zastanawiać czy ta propozycja nie jest igraniem z życiem mojego kota, który siedzi u mnie w tym
momencie na kolanach i mruczy słodko patrząc
mi w oczy z ufnością.
Zenek przylatuje z Danusią tydzień przed świętami. Robię zakupy i wypełniam lodówkę jedzeniem, regał z winem wypełniam paroma butelkami,
pokazuje Danusi, które wina są dla nich na święta,
robię zapasy jedzenia dla kota i oprowadzam Danusię po domu. Danusia zapewnia mnie, że ona
będzie się kotem opiekować i że mam się martwić.
Następnego dnia wylatuję do Polski. Święta,
święta i po świętach. W trakcie pobytu w Zakopanem dzwonię kilkakrotnie do Zenka, aby upewnić
się, że wszystko w porządku.
Święta, święta i po świętach… Po powrocie zastaję dom wysprzątany, ale kota nigdzie nie widać.
Z przerażeniem zauważam, że klapka w drzwiach
do ogrodu zaklejona jest taśmą.
Danusia się mityguje: – Pani Irenko, ten kot
jest, niech się pani nie martwi, ale on łaził po polu,
a potem nam na łóżko wskakiwał i tymi brudnymi
łapami po pościeli chodził, no to musiałam temu
zaradzić. Karmić to go karmiłam.
W tym momencie otwiera drzwi do ogrodu i z
dumą pokazuje mi stojącą w ogrodzie miskę z zamarzniętym jedzeniem.
Mija kilka godzin. W końcu mój kot pojawia
się, chociaż mam wątpliwości czy to mój kot, bo
był biało-czarny a teraz jest buro-siwy, wygląda
jak stara ścierka. Oddycham jednak z ulgą, że żyje
i nic nie mówię, bo po prostu brakuje mi słów.
Robię kolację. Zaczynają mi opowiadać jak im
minęły święta. Zenobiusz zaczyna od tego, że on to
się cieszy, że spędził tutaj święta, bo przynajmniej
wie teraz jedno: że już nigdy świąt poza domem nie
spędzi. – Tutaj, pani Ireno, nie ma Boga, jego trzeba szukać! Anglicy to chyba nawet nie wiedzą, że to
są święta Bożego Narodzenia. Byliśmy w kościele i
tam przed wigilią spotkaliśmy takiego Polaka, no i
on się nam zwierzył, że żona go z domu wyrzuciła
przed świętami, a mają dwoje dzieci. I on w schronisku dla bezdomnych śpi. No to żal się nam go
zrobiło i zaprosiliśmy go na Wigilię.
Słucham z zainteresowaniem, choć myślę –
znając Zenka – że ta historia na pewno będzie
miała jakieś zaskakujące zakończenie. W domu
wszystko jest w porządku, meble całe, czyli awantury jakiejś nie było. Słucham dalej.
“ I could’ve strangled his scrawny little
neck! Can you imagine? And you know
w hat he said to me? He said: ‘If I ca n’t do
w hat I want, I might as well be dead.‘ And
w hat was I supposed to do? What can one
do? Not hing! But I am telling you, I wa s
t hat close t o strangling him!“ He shows me
a half-inch spa ce wit h his fingers.
I a m sit ting in a yellow AA van, being
rescued in t he middle of t he night on t he
M25. The heavens have opened, it is
pour ing down and we, t he dr iver and I, a re
waiting for the ra in to ease a little. T he AA
man is Spanish and he is t alking a bout
‘almost stra ngling‘ his eldest offspr ing,
w ho decided to tur n down an offer from
Cambr idge Universit y and become a
musicia n instead, in New Zealand. From
w hat I can gat her, he is not doing too
ba dly, but I sympa thise. Indeed, w hat can
one do about grow n up children who
choose against one‘s wishes, and claim
t hat if t hey can’t play a guitar, t hey might
a s well be dead.
Some of us know t he feeling: if we can’t
do what we want, we don’t want to live.
Except, t he choice might never be t here.
Suppose, just imagine: you are a young,
budding wr iter, or painter, or as the
driver’s son is, a musician. Somebody
offers you a choice; here is a mansion in
Knightsbr idge and money in the bank, but
you ca n never touch a guit ar. Or wr ite
anyt hing. Or paint anyt hing. Forbidden to
even keep a br ush, or any musica l
instr ument. B ut t here is money, unlimited,
for t he rest of your life. The answer might
be obv ious t o t he young. But t hen, just
change t he word young for middle-aged,
still tr ying, talent unrecognised, t hree
children wit h your ex, dr iving an AA van
in t he night because you can’t afford not
to.. . and the answer might not be so clea r
cut.
The problem lies in aswering a call
called ‘passion‘ or ‘vocat ion‘, but do we
ever hear a child screamimg at his or hers
parents, ‘if I can’t be an accountant, I
might as well be dead!‘. Do we not need
account ants a s much as musicia ns?...Don‘t
we?
The Spanish AA man g rows q uiet and
sighs. The rain still pours from heaven and
we sit gloomily star ing into t he darkness.
“I used to be a musician“ he says
wit h resignat ion. “Saxophone. I played in a
band. I made enough money for a good
life, but then....“ He trails off. “Well, it didn’t
work out . My wife ha s ran away with my
accountant. She t ook t he house, t he
children, ever yt hing. .. Ca n you imagine? I
w an te d to d i e . “
Yes, I ca n imagine. I think it was
Cha rles Saat chi a fter his first divorce who
said: ‘Women a re ver y good housekeepers.
They a lways keep t he house.‘
“ So I moved per manently t o England to
get away. Took the first job ava ilable. And
now....Aah, t he rain has st opped.“
He gets out of t he va n a nd st ar ts
loading my ca r onto a tra ck. It’s 2 o’clock
in t he mor ning ‚ pitch dark a nd I begin to
t hink I a m in the wrong job, too. I should
have been a wr it er, not whoever I a m
supposed to be, scared of my own sha dow.
I can hear t he ca r mov ing up, t he van
rock ing and the man comes ba ck t o ta ke
me home. He dr ives on, and we talk about
Ma drid, Toledo and t he Alhambra gardens.
Clearly an educat ed man, he know s what
Svalba rd is and doesn’t t hink T imbuk tu is
an invented, Polish word for ‘God knows
where‘. He is more cheer ful now, a nd I
stopped t hink ing that he might crash t he
Gra phics: Joanna Ciechanowska
J C E R H A R D T : A A Re s c u e
– No i pani Irenko, jak on się napił po północy,
bo dopiero zaczęliśmy pić po północy, to on nam
opowiedział, dlaczego żona go wyrzuciła.
W tym momencie wtrąca się Danusia i przejmuje opowiadanie historii. – Niech pani sobie wyobrazi, że wydawał się taki miły, a taka świnia.
Sodoma i Gomora w tej Anglii, Sodoma i Gomora… Tadek, bo on Tadek ma na imię, jednej nocy
przyprowadził do domu jakąś Irlandkę i swoich
dwóch synków obudził i kazał iść im z mamą spać.
A on chciał z tą Irlandką spać w pokoju dziecinnym. I on nam się tutaj tłumaczył, że już z żoną to
on w separacji żył od kilku miesięcy, ale razem
mieszkali ze względu na dobro dzieci. No więc –
kontynuuje Danusia – Zenek go za drzwi wyrzucił, a ja jeszcze pomogłam drzwi za nim zatrzasnąć, bo nie chciał wyjść. Krzyczał na cały głos, że
to nie po chrześcijańsku, że tylko Pan Bóg może
go osądzić i takie tam bzdury. Potem stał pod
drzwiami jeszcze dosyć długo, aż w końcu Zenek
się wkurzył i oblał go wodą z okna na pierwszym
piętrze. I w końcu sobie poszedł. Martwiliśmy się,
co sąsiedzi pomyślą, że jeszcze nie daj Boże po policje zadzwonią, no to coś trzeba było zrobić.
Po chwili ciszy, która zapada przy stole i
można ją przeciąć nożem jak galaretę, Danusia
kontynuuje: – Jeszcze jedno, pani nam mówiła,
żeby tych win z tyłu na stojaku to nie pić, no ale
Zenek tak się wkurzył tym wszystkim, że trzy wina
wypił z tych co pani mówiła, żeby nie pić.
Odkupił pani takie dobre, francuskie, wziął nawet
te naklejki z butelek i szukał w Tesco, ale nie mieli
takich samych. No bo to jedno co pani tam miała,
to było z 1964 roku. Po co tak długo wina trzymać
pani Irenko? Toć to chyba wietrzeje? Zenek się
bardzo źle czuł po tym winie, mówił, że na pewno
już jakieś bakterie miało ze starości.
Siedzę przy stole całkowicie nieruchomo. Na
kolana wskakuje mi kot i mruczy czyszcząc swoje
łapki i brudną sierść. Za dzień, dwa będzie znowu
biało-czarny i z ufnością będzie patrzył mi w oczy.
va n into t he central reser vation or tur n into
the oncoming t raffic. Who wants to be dead
any way? T here might be a career as a wr iter
waiting for me around the cor ner.
38 |
11/12 (209-210) 2014 | nowy czas
co się dzieje
kino
It's A Wonderful Life
Na Wyspach to „świąteczny zestaw
obowiązkowy”. Hollywoodzki klasyk z
lat czterdziestych początkowo przeszedł niemal bez echa – przyjęty bez
entuzjazmu zarówno przez krytyków,
jak i przez publiczność, Minęło trochę
czasu nim – przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych i w Wielkiej
Brytanii – stał się stałym punktem
programu w czasie świąt Bożego Narodzenia. Trochę jak dziś Kevin sam w
domu, film jest klasykiem kina familijnego, choć często zapomina się, że
jego punkt wyjściowy jest dosyć
mroczny. Oto ojciec rodziny, grany
przez Jamesa Stewarta, zmaga się z
poczuciem osobistej porażki życiowej. Czuje, że zawodzi siebie i
bliskich. Z pewną dozą melodramatyzmu postanawia odebrać sobie życie
właśnie na święta. Na dnie zaczyna
się jednak marsz ku wybawieniu.
Wszystko przez (mało poważnego)
anioła-stróża, który przybywa, by pokazać naszemu bohaterowi, że warto
dalej próbować.
Seria pokazów między 17 a 28
grudnia
BFI Southbank
Belvedere Road, SE1 8XT
Muppets Christmas Carol
Muppety zabierają się za Dickensa!
Żaba Kermitt jako biedny Timy – nawet w Wigilię zmuszony do pracy,
przymierający głodem i walczący z
zimnem we własnej izdebce. Do tego
wielki Michael Caine jako Scrooge –
Dickensowska parodia kapitalistycznego, bezdusznego wyzyskiwacza,
którego różne inkarnacje pojawiały się
w jego książkach wielokrotnie. Chwytliwe piosenki, fenomenalne dekoracje i
prześmieszne kukły sprawiają, że pomysł, by rozpocząć święta w kinowym
fotelu jest zdecydowanie warty rozważenia! Szczególnie że na tych
pokazach publiczność zachęcana jest
do tego, by śpiewać razem z kukłami!
Seria pokazów przez cały grudzień
Prince Charles Cinema
7 Leicester Pl, WC2H 7BY
The Imitation Game
Parę lat temu za historię rozwikłania
zagadki Enigmy wzięło się Hollywood.
Teraz pora na Brytyjczyków. W roli
głównej – Benedict Cumberbatch,
znany z szalenie popularnej serii o
przygodach Sherlocka Holmesa. Towarzyszy mu przepiękna jak zawsze
Keira Knightley. Reflektor skierowany
jest na genialnego matematyka – nieco nieśmiałego i introwertycznego –
bardzo różnego od postaci słynnego
detektywa, w którą ostatnio wcielał
się Cumberbatch. Krytycy przyjmują
film ciepło. „Benedict Cumberbatch
gra na miarę Oscara” – pisze recenzent gazety „The Independent”. A
wątki polskie? Na konferencji prasowej reżyser zapewniał, że starał się
wpleść akcenty ukazujące udział naszych matematyków. Choć z drugiej
strony podkreślał, że skupiał się na
samej postaci Alana Turinga, a Enigm
było więcej. Polacy rozgryźli wcześniej nieco inny model.
„Hal, czy mnie słyszysz?”. Jeden z największych filmów science-fiction
wszech czasów. Kosmiczny thriller, a
jednocześnie moralitet. Bunt sztucznej inteligencji, pytania o początki
życia i przerażające pustką i sterylnością ujęcia, jak unowocześnione
wersje płócien Hammershoia. Na
ekrany kin Odyseja wchodzi w wersji
odczyszczonej. „Wykręcająca umysł
symfonia science-fiction” – tak nazywa ten obraz krytyk amerykańskiego
serwisu specjalistycznego „All Movie”. Nawiązuje tu oczywiście do
legendarnej sekwencji ze Straussowskim Nad pięknym modrym Dunajem.
Coś dla miłośników ambitnego science-fiction, ale też dla tych, którym
gatunek ten kojarzy się tylko z włochatymi stworami, laserowymi
strzelaninami i akcją skrojoną pod dorastających nastolatków. Ekranizacja
książki Arthura C. Clarka zmienia ten
pogląd na zawsze. Choćby w momencie gdy wpatrując się w kamerę
swoim czerwonym okiem komputer
Hal pyta: „Czy będę śnił?”.
Horrible Bosses 2
The Who
2001: Space Odyssey
The Nutcracker
and The Mouse King
– dziś żałuje. Do tego stopnia, że w
pewnym momencie ogłosił rozstanie
ze sceną i studiem. Po ciężkiej chorobie, podczas której zapragnął na
nowo wrócić do grania, nagrał między
innymi jedenastoczęściowy cykl coverów Historia Bluesa. Mocno,
bezkompromisowo.
Piątek, 20 grudnia, godz. 19.00
Eventim Hammersmith Apollo
45 Queen Caroline Street, W6 9QH
Doskonały teatr dla dzieci Unicorn, położony pomiędzy Tower Bridge i
London Bridge ma dla dzieciaków, a
także dla tych, którzy tak do końca nie
dorośli, świąteczną propozycję. Spektakl jest ciekawy, bo stanowi adaptację
opowiadania E.T.A Hoffmanna z 1816
roku. Dopiero w kilka dekad później
stanie się ono podstawą do słynnego
baletu Czajkowskiego. Dziś na scenę
zwykle trafia wersja muzyczna. Tu będziemy mieć do czynienia z wersją
teatralną. Opowieść o dziadku do
orzechów, który ożywa, by stoczyć
walkę ze złym mysim królem oglądać
można do połowy stycznia.
Unicorn Theatre
147 Tooley Street, SE1 2HZ
Grimm Tales
Madness
muzyka
Pierwsza część bardzo popularnej komedii Horrible Bosses przekonywała,
że człowieka, który dla ciebie pracuje,
traktować trzeba z szacunkiem dla jego godności. Druga przekonuje dalej…
Znowu spotykamy tę samą trójkę bohaterów, którzy zmagali się
poprzednio z psychopatycznymi
zwierzchnikami wykorzystującymi
swoje pozycje, by wyzyskiwać i poniżać podwładnych. Teraz próbują sił
„na swoim”. I znowu czeka ich zawód. Zamiast spełniać American
Dream – od zera do bohatera – przekonują się, że nierzadko nagrodą za
ciężką pracę i talent jest wizja bankructwa. Trafiają na nieuczciwego
klienta, który ich oszukuje. W tej roli –
fenomenalny jak zawsze, demoniczny
Christopher Waltz, znany choćby z
pamiętnej roli w kampowej, krwawej
fantazji Inglourious Bastards Quentina
Tarantino. Kurt, Nick i Dale postanawiają również porzucić zasady i
obmyślają plan… porwania nieuczciwego przedsiębiorcy. Jak można się
domyślić, plan ów nie wypali z dziesiątków różnych powodów.
teatry
To już pięćdziesiąt lat! Muzycy legendarnej brytyjskiej grupy The Who są z
nami pół wieku (choć to raczej rekord
na papierze, bo ostatnie trzydzieści
lat muzycy schodzili się raczej okazjonalnie). Skład tak oryginalny, jak to
możliwe w obecnej sytuacji. Na pokładzie brakuje Keitha Moona, który
zmarł w latach siedemdziesiątych
oraz Johna Entwistle'a, który odszedł
dwanaście lat temu. Zredukowane do
duetu The Who dwoi się i troi, by zamaskować braki. Udaje się to o tyle,
że wciąż mamy tu pierwszy szereg:
wokalistę i kompozytora-gitarzystę.
Daltrey cały czas udowadnia, że w
płucach nieco pary mu jeszcze zostało (choć przy górkach bywa ciężko), a
Townshend z wiekiem staje się coraz
sprawniejszy.
Środa, 17 grudnia, godz. 19.00
O2 Arena
Peninsula Square, SE10 0DX
Ze swoją pierwszą, wydaną w 1979
roku płytą Madness stali się głównymi
brytyjskimi orędownikami ska – po
części reakcji obronnej na coraz bardziej wydumane i kręcące się w kółko
pomysły artrockowców spod znaku
Yes czy Emerson Lake and Palmer.
Choć klasyczny okres grupy nie trwał
zbyt długo (w gruncie rzeczy pięć lat),
dziś zespół może poszczycić się pokaźną listą klasyków, z Our House z
1982 roku na czele. Dwa lata temu
grupa dołożyła do tego kolejny – How
Can I Tell You, ze świetnie przyjętej
płyty Ou Ou Sis Sis Ja Ja DaDa. W
programie londyńskiego koncertu: połamane brzmienia, inteligentne,
zadziorne teksty i niezwykła erudycja
muzyczna pozwalająca zespołowi
swobodnie łączyć dźwięki z lat trzydziestych z mocniejszymi
brzmieniami w stylu The Jam.
Sobota, 20 grudnia, godz. 19.00
O2 Arena
Peninsula Square, SE10 0DX
Mark Harrison Band
Electric Ballroom
Rudolf Buchbinder (fortepian) i Nikolaj
Znaider (dyrygent), wspierani przez
London Symphony Orchestra zmierzą
się z IV Koncertem Beethovena i I
Symfonią Mahlera. Wszystko to uzupełni premierowe wykonanie
młodego, zdolnego Aarona Parkera,
zdobywcy stypendium Panufnik
Young Composers.
Adaptacja sześciu baśni słynnych bajkopisarzy. Baśni mrocznych i
ponurych. Co szczególnie ciekawe –
prawdopodobnie nieco zapomnianych. Wprawdzie znalazło się tu
miejsce dla Jasia i Małgosi, ale jeśli
chodzi o resztę – autorzy pogrzebali
nieco w archiwum. Bo tytuły Król Ropuch, Wierny Johannes czy Gęślarka
nad strumieniem nie są zbyt dobrze
rozpoznawalne. Całość rozgrywa się
w niepokojącym otoczeniu, stylizowanym na starą izbę gdzieś w głębi Lasu
Szwarcwaldzkiego, gdzie czyhać może wszystko. To na poły inscenizacja,
na poły publiczne czytanie. Aktorzy
wcielają się w coraz to nowe postaci,
często przejmując rolę narratora. A
wszystko w adaptacji słynnego pisarza fantasy i science-fiction Philipa
Pullmana.
Oxo Tower Wharf
Bargehouse Street, SE1 9PH
Great Britain
Czwartek, 18 grudnia, godz. 19.30
Hall Barbican Centre,
Silk Street EC2Y 8DS
Chris Rea
„Otwórz właz, Hal”. Cisza. „Otwórz
właz, Hal”. Długie, nieruchome ujęcie.
Klasyczny wokalista-mruczek z senną
gitarą. W sam raz na okres przedświąteczny. Szczególnie że przecież
jeden z jego największych przebojów
to Driving Home for Christmas. Od lat
trzyma się przewidywalnej, ale satysfakcjonującej recepty: solidnych,
blues-rockowych kawałków. W niedawnym wywiadzie dla dziennika „The
Independent” opowiadał, że duża
część jego kariery upłynęła mu na
kompromisach, których – szczególnie
w przypadku wytwórni nagraniowych
Mark Harrison sięga do źródeł. Zainspirowany starymi brzmieniami
pierwszych bluesmenów Ameryki,
przenosi te nuty do dwudziestego
pierwszego wieku. Unikatowa technika gry na gitarze i przywodzący na
myśl muzykę znad Missisipi styl wokalny sprawiły, że recenzent „The
Blues Magazine” przypisał mu „zapierającą dech w piersiach wirtuozerię”.
Sobota, 3 stycznia, godz. 19.30
Jazz Cafe POSK
238-246 King Street, W6 0RF
Nie cofnie się przed niczym, by zdobyć gorący news. Silna, zdetermino-
|39
nowy czas | 11/12 (209-210) 2014
co się dzieje
wana, bez skrupułów. Czy Paige Britain, redaktorka agresywnego tabloidu
nam kogoś nie przypomina? Jeśli tak,
to rzecz jasna musi to być przypadek.
Bo „podobieństwo do jakichkolwiek
prawdziwych postaci i zdarzeń…”.
Przynajmniej oficjalnie. Great Britain to
ostra satyra na Wielką Brytanię po
aferze podsłuchowej z dziennikarzami
„News of the World” w rolach głównych. Wszystko to w rękach młodego,
zdolnego i kontrowersyjnego Richarda
Beana, który ma na koncie choćby England People Very Nice – komedię,
która wywołała protesty wśród publiczności muzułmańskiej w związku z
zarzutami o szerzenie stereotypów.
National Theatre
South Bank, SE1 9PX
dzający? – Wystawa przedstawia podróż Paddingtona ze stronic książki
przez ekran telewizyjny aż po kinowy.
Mamy piękne, osobiste wydanie należące do córki autora, ze specjalną
dedykacją. Oprócz tego znajdziemy tu
maszynę do pisania, którą Michael
Bond nabył zostawiając pracę operatora w BBC, by móc w pełni
poświęcić się pisaniu. Do tego rekwizyty z filmu, który wejdzie na ekrany
niedługo – mowa tu o ikonicznych
ubraniach misia: jego kapeluszu,
płaszczu i walizce – mówi kuratorka,
Hilary Young. Nie bez znaczenia jest
też fakt, że nasz miś jest imigrantem!
Przybywa na dworzec z – jak mówi –
„najciemniejszych zakątków Peru”.
Museum of London
150 London Wall, EC2Y 5HN
wystawy
Allen Jones
Panufnik’s Twickenham
W stulecie urodzin wielkiego kompozytora, który wyzwolił się z uścisku
komunistycznego reżimu i w 1954 roku uciekł z PRL-u do Wielkiej Brytanii,
w Twickenham – miejscu, które stało
się jego domem w przybranej ojczyźnie – ciekawa wystawa poświęcona
Andrzejowi Panufnikowi. A co jeszcze
ciekawsze – Orleans House Gallery
zawdzięcza swoje miejsce babce
wdowy po Panufniku – Camilli Jessel
Panufnik. Bardzo wielowątkowa historia rodzinna, dużo ciekawych zdjęć,
bo Camilla Panufnik jest zawodowym
fotografem. Kuratorem wystawy jest
Jem Panufnik – syn kompozytora.
Do 1 lutego 2015
Orleans House Gallery
Riverside, Twickenham TW1 3DJ
A Bear Called Paddington
Podniszczona waliza, wieeeelki kapelusz i słoik z marmoladą. To znaki
rozpoznawcze misia Paddingtona –
bohatera wystawy w Museum of London. No, może nie jedynego bohatera,
bo sporo miejsca poświęcono też jego twórcy, Michaelowi Bondowi.
Czego mogą się spodziewać odwie-
Kontrowersyjny artysta pop-artu Allen
Jones prezentuje swoje najsłynniejsze
prace oraz parę dzieł mniej znanych.
Łączy je fascynacja światem kultury
masowej, z jej płycizną, seksizmem i
obsesją wydawania pieniędzy. To
wszystko łączy się w jego słynnej i nadal budzącej burzliwe dyskusje pracy
prezentującej półnagą dziewczynę jako kobietę-mebel, zredukowaną do
roli stolika. Subwersyjna krytyka seksizmu epoki? A może właśnie jej
wyraz? Sam artysta tłumaczył to w
rozmowie z dziennikarzem „Daily Telegraph” tak: „Mieszkałem wtedy w
Chelsea i interesowały mnie kobiety
oraz związany z nimi ładunkiem seksualny”. Każdej soboty, gdy człowiek
wychodził na King's Road, odkrywał,
ze spódniczki są coraz krótsze, a kobiece ciało na coraz to nowe sposoby
coraz bardziej eksponowane. Ale
dzieło sztuki żyje własnym życiem i
dość szybko dominować zaczęły interpretacje, których Jones – jak
twierdzi – wcale nie chciał.
Tate Modern
Bankside, London SE1 9TG
William Morris
czas demonstracji obalających bezduszny kapitalizm. – Artysta w
pewnym momencie dochodzi do
wniosku, że trzeba zacząć wszystko
od nowa, przebudować społeczeństwo, by sztuka mogła rozkwitnąć.
Wstępuje więc do ruchu socjalistycznego – objaśnia Fiona McCarthy. Oba
te aspekty łączą się w obecnej tu kopii Kapitału Marksa, będącej
własnością Morrisa. Nie rezygnując ze
swoich estetycznych ideałów, artysta
kazał ją oprawić… w złotą obwolutę.
obraźnią świata wiktoriańskiego. Po raz
pierwszy spotkanie z dziwnym stworem zarejestrowano w 1837 roku.
Pojawiać się miał wszędzie: od Londynu, przez Sheffield po Liverppol.
Historyk dr Karl Bell opowie o nim samym, ale także o tym, jak straszyła nim
Brytyjczyków przeżywająca swój rozkwit tania prasa bulwarowa.
National Portait Gallery
St Martin's Pl, WC2H 0HE
Angielski Barok
Institute of Sexology
Marzył mu się świat, w którym piękno znajduje się na szczycie hierarchii
wartości. William Morris, brytyjski
myśliciel, utopista i artysta jest bohaterem wystawy w londyńskiej National
Portrait Gallery. Znajdziemy tu należące do niego bogato zdobione
przedmioty codziennego użytku, olejny obraz ukochanej jego autorstwa,
ale też książki, notatniki. „Prowadzę
kampanię przeciw mojej epoce” –
powtarzał Morris. – To była jego kampania przeciwko bezdusznemu,
fabrycznemu designowi owej ery. Razem z przyjaciółmi z bractwa
Prerafaelitów zaczyna tworzyć piękne
przedmioty codziennego użytku. To
początek firmy Morrisa, która odcisnęła wielkie piętno na guście
wiktoriańskiej publiczności – tłumaczy Fiona McCarthy z National
Portrait Gallery. Tapeta, obraz, tekstylia – wszystko to i dziś emanuje
pragnieniem piękna i harmonii. Ale
wystawa dokumentuje również inny
aspekt biografii artysty. Symbolizowany on jest przez czerwony sztandar z
napisem Socjaliści z Hammersmith, a
także przez napisany przez Morrisa
odpowiednik książeczki do nabożeństwa – w gruncie rzeczy również
czerwony, bo zamiast hymnów, w
środku znajdziemy obmyślone przez
artystę hasła do skandowania pod-
Freud, Malinowski i Kinsey – między
innymi im poświęcona jest otwarta
właśnie w Wellcome Collection wystawa. Opowiada o historii seksuologii –
różnych sposobach, na jakie ludzkie
zwyczaje seksualne badano, podglądano i analizowano. W sumie jest tu
ponad 200 obiektów: nagrań, ale też
erotycznych rekwizytów czy ozdób. Na
wystawie znajdziemy obiekty związane
z przełomowymi ankietami Alfreda Kinseya, który podjął się opisania zwyczajów seksualnych Amerykanów. Specjalne miejsce poświęcono pionierowi
psychoanalizy, Zygmuntowi Freudowi.
Nie mogło też zabraknąć pioniera badań na temat seksualności, antropologa Bronisława Malinowskiego z jego
przełomowymi badaniami na temat
mieszkańców Wysp Triobriandzkich.
Wellcome Collection
183 Euston Road, NW1 2BE kt
wykłady
Spring Heeled Jack
i tania prasa
Według jednych przypominał diabła.
Inni widzieli w nim wysokiego, chudego dżentelmena. Podobno mówił po
angielsku. Podobno wydobywał z siebie tylko niezrozumiały charkot. Spring
Heeled Jack zawładnął popularną wy-
Święta w Londynie
Jak poczuć świąteczny nastrój nawet gdy
jesteśmy w bożonarodzeniowym zabieganiu?
Plan minimum zakłada, że nie musimy nawet odrywać się od zakupów. Bo
robić je możemy wśród imponujących,
świątecznych iluminacji. Oczywiście
czołówka to Oxford Street, Regent
Street, ale warto zboczyć na uroczą i
o wiele bardziej kameralną South
Molton Street z ujmującymi, niebieskimi portalami, przez które przechodzi się z zapartym tchem. Honoru
West Endu broni Coventry Street.
Na północy urocze puby Angel, ryneczek Chapel Market i zmierzająca
od nich na północ Liverpool Road
też czarują imponującą oprawę
świetlną. A Camden Passage – ze
swoimi kawiarniami i antykwariatami – wygląda o tej porze jak mała,
angielska wioska.
Możliwe, że podczas świątecznych
zakupów dojdzie do nas śpiew. Na
ulicy spotkać można często kolędników, a znajdujący się nieopodal Trafalgar Square kościół St Martin
-in-the-Fields organizuje nawet kon-
Czwartek, 29 stycznia, godz.19.45
The Vaults at Dirty Dicks
202 Bishopsgate, EC2M 4NR
certy o nazwie „kolędy dla zakupowiczów”. Słynący z doskonałego programu kościół zaoferuje nam zresztą
całą serię koncertów przygotowujących nas na ów dzień. Zwieńczeniem
będzie Boxing Day Baroque przy
świecach. Zagrają pianista Peter G
Dyson i Belmont Ensemble. W dzień
później podczas corocznego koncertu
świątecznego London Octave wykona wszystkie sześć Koncertów Brandenburskich.
Są też propozycje teatralne. W
jednej ze świątyń składających się na
Temple zobaczymy pomiędzy 20 a
30 grudnia adaptację Opowieści Wigilijnej. Kusi Alicja w krainie czarów
w Royal Opera House, a także Dziadek do orzechów w Unicorn.
Jak zawsze bogaty program ma
Royal Albert Hall, a w nim mnóstwo
bardzo różnorodnych koncertów. Od
tych proponujących lekkie, popularne melodie świąteczne (Jingle Bell
Christmas) po dostojniejsze wieczory
Carols by Candlelight, gdzie usłyszymy tradycyjne brytyjskie pieśni świąteczne śpiewane przez chór ubrany
w strój z epoki. 19 grudnia pięćset
głosów wykona Haendlowskiego
Mesjasza!
A może coś na świeżym powietrzu? Kuszą londyńskie lodowiska.
Od lodowisk na Canary Wharf, Wembley Park czy Vauxhall po te najbardziej klimatyczne. Zrobienie
przedzakupowej rundki na klasycystycznym dziedzińcu pięknie oświetlonego Somerset House, albo
magicznie wyglądającego o tej porze
roku Natural History Museum to
niesamowite przeżycie.
A jak się już najeździmy? Można
się wybrać na jeden z wielu londyńskich jarmarków. Tradycyjnie największy usadowił się na South Bank.
W tym roku do tradycyjnych słodyczy dojdzie sprzedawana z jednej z
drewnianych budek... lobster mac’n
cheese – czyli hamburger z homa-
Barok to nie tylko Włochy. Dotarł
również na północ Europy. Każdy, kto
chciałby od podstaw poznać historię
brytyjskiej inkarnacji tego stylu
przyjść może na spotkanie z Jeremym
Mussonem, który opowie o wielkiej
trójcy architektów z owego czasu:
Wrenie, Hawksmoorze i Vanbrughu.
Opowieść zahaczy o St Paul’s
Cathedral, szpitale w Greenwich i
Chelsea, a także o wiele kościołów,
które w owym czasie pojawiły się na
mapie Londynu. Opowieść snuł będzie przez pół dnia.
Środa, 14 stycznia, godz 10.45
The University Women's Club
2 Audley Square, W1K 1DB
rem. Całkiem niedaleko od South
Bank na jarmarku przed budynkiem
Tate Modern kupić można ręcznie
wyrabiane ozdoby z drewna czy biżuterię. Swój jarmark ma też Canary Wharf. W tym roku zarządzający
dystryktem ogłosili, że chcą odczarować reputację zakątka jako betonowo-stalowego gniazda współczesnych Scrooge’ów – bankierów i finansistów. Stąd pośród szklanych
biurowców usadowi się w swojej grocie Święty Mikołaj. Będzie go można odwiedzić także na Greenwich
Market oraz w obu centrach Westfield. Na pytanie „co chciałbyś dostać?” łatwiej pewnie będzie
odpowiedzieć w grocie w sklepie z
zabawkami Hamley’s. Wolno stojąca
grota zachęca też na Duke of York
Square nieopodal galerii Saatchi.
Wreszcie pozostaje oczywiście
„opcja maksimum”: Winter Wonderland w Hyde Parku – z watą,
jabłkami w karmelu, karuzelami i
grzanym cydrem. Do tego możliwość pojeżdżenia na łyżwach, no i
na konkurencyjnym dla London Eye
– diabelskim młynie z widokiem na
Mayfair czy Kensington.
Adam Dąbrowski

Similar documents

pobierz - Nowy Czas

pobierz - Nowy Czas reDakcja: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski ([email protected]); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Włodz...

More information

pobierz - Nowy Czas

pobierz - Nowy Czas Lewandowski; RySUNkI: Andrzej Krauze; WSpółpRaCa: Maciej Będkowski, Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Ania Gastol, Mikołaj Hęciak, Robert Małolepszy, Grażyna Maxwell, Michał Opolski, Bartosz Rut...

More information

pobierz - Nowy Czas

pobierz - Nowy Czas REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz ([email protected]); REDAKCJA: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski ([email protected]); WSPÓŁPRACA RE...

More information