pobierz - Nowy Czas

Transcription

pobierz - Nowy Czas
LONDON
JUNE 2013
6 (192)
FREE
ISSN 1752-0339
Rys. Andrzej Krauze
2|
czerwiec 2013 | nowy czas
”
[email protected]
Szanowny Panie Redaktorze,
felieton Agnieszki Siedleckiej [NC, nr
5/191] przypomniał mi dawne czasy.
Kiedyś do Warszawy, do przyjaciół,
zawitała grupa „Amerykanów”, czyli
Polaków z Chicago. Trzeba było
udzielić im gościny. – Joasiu, pokaż
państwu sypialnię – poprosiła mama.
Skierowałam dostojną parę do pokoju i po otworzeniu drzwi usłyszałam: – Jaki ładny bedrumik! A tu
karpecik leży na florce...
Osłupiałam momentalnie, zastanawiając się, co może moja koleżanka z ASP, Florka, robić w mojej
sypialni i kto to ten Karpecik, który
na niej leży.
Minęło parę lat nim po raz pierwszy odwiedziłam ciocię w Londynie.
Jadąc metrem z lotniska nie mogłam
się nadziwić ilości i egzotyki najróżniejszym nacji. A w domu ciocia
oświadczyła: – Dzisiaj zamówimy tejkełej kebaby, a jutro trzeba wsadzić
turka do awonu.
JOANNA CIeCHANOWSKA
12
£30
£60
Drogi Czytelniku,
wesprzyj jeDyne
na Wyspach polskie
niezależne pismo!
Imię i Nazwisko........................................................................................
Adres............................................................................................................
Droga Redakcjo,
Rano wstaję, biorę szałer w batrumie,
idę do bedrumu ubrać się.
Na śniadanie jem kornflejksy, popijam dżusem, robię tołsta. Proszę męża o lifta do stacji, jadę do pracy,
spieszę się, a tu stoimy w trafiku i nic
się nie rusza. Dzwonię do mojego
menadżera z mojego mobilu, że chcę
brać ofa w poniedziałek po łikendzie.
Sorki. Hugsy,
DANA JuReNKO
........................................................................................................................
Kod pocztowy............................................................................................
Tel.................................................................................................................
Liczba wydań............................................................................................
Prenumerata od numeru....................................................(włącznie)
Prenumeratę
zamówić można na dowolny adres w UK bądź też w krajach Unii.
Aby dokonosć zamówienia należy wypełnić i odesłać formularz
na adres wydawcy wraz z załączonym czekiem lub postal order
Gazeta wysyłana jest w dniu wydania.
Czeki prosimy wystawiać na:
CZAS PUBLISHERS LTD.
63 Kings Grove
London
SE15 2NA
63 King’s Grove, London SE15 2NA
Tel.: 0207 639 8507, [email protected], [email protected]
reDaktor nacZelny: Grzegorz Małkiewicz ([email protected]);
reDakcja: Teresa Bazarnik ([email protected]), Jacek Ozaist, Daniel Kowalski
([email protected]); WSPÓŁPRACA REDAKCYJNA: Joanna Ciekanowska, Krystyna Cywińska,
Adam Dąbrowski, Włodzimierz Fenrych, Mikołaj Hęciak, Julia Hoffmann, Andrzej Krauze, Marta Kazimierczak,
Anna maria Mickiewicz, Grażyna Maxwell, Wacław Lewandowski, Bartosz Rutkowski, Sławomir Orwat,
Aleksandra Ptasińska, Wojciech A. Sobczyński, Agnieszka Stando
DZiał Marketingu: tel./fax: 0207 358 8406, mobile: 0779 158 2949
[email protected]
Marcin Rogoziński ([email protected]),
WyDaWca: CZAS Publishers Ltd.
© nowyczas
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega
sobie prawo niezamieszczenia ogłoszenia.
Szanowna Redakcjo,
zawrzało w polonijnym świecie po
ostatnim wydaniu „Nowego Czasu”.
Dowodem na to są nie tylko zasłyszane opinie i dyskusje czytelników, komentarze na społecznych portalach
internetowych, ale również publikacje
w polonijnych gazetach, jak „Dziennik Polski” i „Cooltura”. Najwięcej
kontrowersji wzbudziły, jak można się
było spodziewać, artykuły „Pieczeń z
Ogniska” redaktora naczelnego
Grzegorza Małkiewicza oraz
„POSK, dzień dobry, co słychać?
Czytane między wierszami” pana
Mirka Malevskiego. Dlaczego?
Oba artykuły świetnie napisane,
można powiedzieć, że ten o Ognisku
był wręcz proroczy! Przypominam jego zakończenie: „Kryzys w Ognisku! Raczej skandal. Haniebna
walka o władzę i profity grupy
zdyskredytowanej wolą przeważającej – w sposób zdecydowany
– liczby członków. Niestety, walka będzie brutalna, na stole leży
– jak się ocenia – około 20 mln
funtów”.
Wydarzenia ostatnich dni to udowodniły. Walka jest na tyle brutalna,
że w Ognisku doszło już do rękoczynów. [Czytaj str. 9 – red.)
Artykuł o POSK-u to inteligentna
analiza broszury „Wiadomości
POSK”, w której autor zawarł wiele
pytań. Czy uzyska odpowiedzi na zadane pytania? Z własnego doświadczenia wiem, że nie! Chyba że
zatrudni prawnika! Ja też pytałam
Dużo ludzi nie wie, co robić
z Czasem. Czas nie ma z
ludźmi tego kłopotu.
osobiście panią Hannę Lubaczewską,
sekretarza zarządu POSK-u w listopadzie 2011 roku na umówionym
wcześniej spotkaniu. Niestety, ówczesny prezes dr Olgierd Lalko nie miał
dla mnie czasu! Pani Lubaczewska, i
owszem, wysłuchała mnie, zanotowała pytania, zrobiła fotokopie przedstawionych jej dokumentów, poprosiła
mnie o adres, numer telefonu stacjonarnego i komórkowego oraz obiecała, że na moje pytania dostanę
odpowiedź w formie pisemnej. Z
Hanną Lubaczewską spotkały się też
dwie inne panie i zadały kolejne pytania. Zaniepokojone brakiem
odpowiedzi wysłałyśmy wszystkie trzy
list do Hanny Lubaczewskiej, która
odpisała: “…I am unable to respond
to your questions directly only through your solicitors.” (kopię powyższego listu przesyłam redakcji).
Jak można wytłumaczyć taką odpowiedź? Czy brakiem dobrej woli,
ale z czyjej strony? Jak można wytłumaczyć, że na remont pomieszczenia
Jazz Cafe wydaje się kilkaset tysięcy
funtów, a nie było pieniędzy przez
pięć lat na zakup kasy fiskalnej, która
kosztuje zapewne nie więcej niż kilkaset funtów? Jak można wytłumaczyć
fakt, ze rachunki z kasy w Poskubie
na czwartym piętrze, gdzie płacimy
za napoje nie tylko alkoholowe można uzyskać jedynie wtedy, jeżeli odpowiednio wcześniej się o nie poprosi
(zanim obsługująca pani otworzy kasę) i są datowane 2000 r.? Jak można
wytłumaczyć brak jakichkolwiek
przetargów na prace budowlano-remontowo-architektoniczne prowadzone w POSK-u?
Magdalena Samozwaniec
Powracając na koniec do Ogniska –
z polonijnej prasy dowiadujemy się, że
dr Marek Stella-Sawicki wraz z zarządzanym przez siebie Polish Heritage
Society odnowił fasadę Ogniska Polskiego, za co dostał używalność pięknego pokoju raz na miesiąc na 15 lat.
Gdyby pokój taki kosztował nawet 100
funtów, to mnożąc przez liczbę miesięcy dostajemy kwotę 18 tysięcy. Ale – jak
się okazuje – co drogie, nie zawsze jest
dobre. W tym konkretnym wypadku
jest to antyreklama zarówno firmy, która wykonała prace, jak i zleceniodawcy,
bo nie dopilnował jakości wykonania i
nie domaga się, aby w ramach gwarancji firma dokonała poprawek. Gdyby
jednak do nich doszło, bardzo proszę,
aby tym razem została użyta farba, która nie spłynie razem z kroplami deszczu – tak jak się już wydarzyło – na
eleganckie płaszcze pań (jeden rachunek za pralnię chemiczną do zarządu
Ogniska już wpłynął, ja niestety
zapłaciłam za czyszczenie sama).
Wniosek z powyższych przykładów jest bardzo prosty: pieniądze
społeczne wydaje się łatwo, ale nie
zawsze dobrze!
Z poważaniem
Henryka WoźnicZka
PS. Poniżej zdjęcie pokazujące jakość
wykonanych prac odnowionej przez
dr Marka Stellę-Sawickiego i Polish
Heritage Society fasady ogniska Polskiego. [Do redakcji wpłynęło znacznie więcej zdjęć, ale ze względu na
brak miejsca nie możemy wszystkich
opublikować – red.] .
Ciąg dalszy listów na str. 4
|3
nowy czas | czerwiec 2013
czas na wyspie
Skarby pod Londynem
Przez tysiące lat w samym sercu Londynu leżał prawdziwy skarb. Na powierzchni zmieniały się dynastie i spadały główy
możnych. Miasto dzięsiątkowały wielki pożar i dżuma, bombardowania II wojny światowej. Powozy ustępowały miejsca
omnibusom, które potem poza nawias historii wyrzuciło metro. A dzielnica rzymskiego Londinium przetrwała to wszystko.
Tylko dlatego, że cały czas ukryta była głęboko pod ziemią. Aż do teraz…
kich jak skóra czy drewno. Jesteśmy więc w stanie wykopać rzeczy zrobione z tych niezwykle kruchych materiałów, które w owym czasie były czymś
powszechnym. Chodzi tu o buty czy fragmenty mebli.
Zwykle tego typu rzeczy są dla archeologa stracone
na zawsze. Tymczasem już teraz można powiedzieć,
że natrafiliśmy na największą kolekcję takich przedmiotów pochodzących z rzymskiego Londynu.
Adam Dąbrowski
©Museum of London Archaeology
Archeologowie opowiadają o tych wykopaliskach z
błyszczącymi oczami, bo to jakby odnaleźć kapsułę
czasu w środku londyńskiego City. Gdy tylko kompania
medialna Bloomberg oświadczyła, że chce zbudować w
City swoją nową siedzibę, archeolodzy podskoczyli z radości. Pojawili się na miejscu i wykorzystali prace przygotowawcze, by przeprowadzić badania, które wkrótce
okazać się miały odkryciem prawie epokowym.
Przekopali obszar liczący ponad hektar kwadratowy, przesiewając trzy i pół tony gleby. I dokopali się
do ponad dziesięciu tysięcy obiektów pochodzących z
lat 40-410 naszej ery.
Wszechobecna wilgoć sprawiła, że zachowały się
one doskonale. Czasowi oparła się biżuteria, szpilki
do włosów, a nawet tysiące skórzanych butów. Każdy
z tych przedmiotów opowiada swoją historię. I często
koryguje sposób, w jaki historycy postrzegali dotąd
odległe rubieże Imperium Rzymskiego.
Z Michaelem Marshalle, archeologiem z Museum
of London Archaeology rozmawiam wkrótce po
rozpoczęciu prac wykopaliskowych.
Na to, by w końcu zacząć kopać, musieliście trochę poczekać?
– Wszystko to znajduje się w samym centrum miasta.
Wokół współczesne budynki, tętniące życie. Mamy
swoje pięć minut tylko wtedy, gdy ktoś postanawia
zburzyć jeden z nich i zbudować na jego miejscu nowy. Tak stało się właśnie teraz, przy okazji budowy
nowej siedziby Bloomberga. Mamy więc naprawdę
małe okienko, w którym pojawia się możliwość dokopania się do przeszłości. Znajdujemy tysiące genialnie
zachowanych obiektów z czasów rzymskiej okupacji.
To pozwala nam spojrzeć na cały szereg aspektów
ludzkiego życia na skalę, jaka jeszcze do nie dawna
była niemożliwa.
W tym przypadku dokopaliście się do skrawka
Londinium.
– Tak. Otworzyła się przed nami gigantyczna przestrzeń. Trzy akry, na których znajdują się ślady po
około czterech wiekach osadnictwa. Zachowały się całe ulice, budynki, warsztaty i dziedzińce. No i przepływająca przez sam środek dzielnicy rzeczka Walbrook,
która dziś płynie wąskim strumykiem pod ziemią.
Zwykle narzekamy na to, jak wilgotny i zimny
jest Londyn, ale w tym przypadku okazało się to
błogosławieństwem.
– O tak! Teren jest bardzo wilgotny i mimo że taplanie się w błocie nie jest zbyt przyjemne, tak naprawdę
dla nas to dobra wiadomość: do znalezisk nie docierał
tlen i nie rozłożył nawet materiałów organicznych, ta-
Gdy tylko kompania medialna BloomBerG oświadczyła, że chce zBudować
w city swoją nową siedziBę, archeolodzy podskoczyli z radości. pojawili
się na miejscu i wykorzystali prace
przyGotowawcze, By przeprowadzić
Badania, które wkrótce okazać się
miały odkryciem prawie epokowym.
Znaleźć skórzane buty noszone prawie dwa
tysiące lat temu – to musi być coś...–
– W dodatku są ich setki. To niesamowita kolekcja.
Pozwalają nam one określić, kto tu mieszkał. Możemy
oszacować demografię licząc na przykład buty dziecięce. O obecności w mieście żołnierzy świadczą ciężkie buciory. Interesujące są też buty o grubszych
podeszwach, przypominające klapki: z drewna lub
korka. Najprawdopodobniej mieszkańcy Londinium
zakładali je idąc do łaźni, w których instalowano
ogrzewanie podłogowe, więc było to koniecznością.
Nikt nie chciał przecież poparzyć sobie stóp!
Co jeszcze udało się wykopać?
– Spodobał mi się szczególnie amulet z bursztynu,
przypominający głowę gladiatora. Jest maleńki, bo w
owym czasie bursztyn był niezwykle cenny. Prawdopodobnie zresztą przywieziono go znad Morza
Bałtyckiego. Uważamy, że przybył na Wyspy wraz z
jakimś imigrantem z serca Imperium. To mieszkańcy
kontynentalnej części Imperium uważali bowiem, że
bursztyn ma magiczne właściwości: miał chronić
przed złym losem. Historyk Pliniusz Starszy pisał nawet, że noszenie go pomaga zapobiegać chorobom.
W dodatku fakt, że ozdoba ma kształt głowy gladiatora sugeruje, że spełniał funkcje ochronne.
Bardzo lubię też mały ciężarek w formie popiersia
boga Merkurego. Takich ciężarków używali rzemieślnicy
i sklepikarze ważąc towary. Tu mamy do czynienia z podwójną funkcją: stricte użytkową oraz symboliczną. To
nie przypadek, że ciężarek przyjął kształt Merkurego, bo
to rzymski bóg handlu i pieniędzy. Podobnie jak w przypadku amuletu, jest to forma prośby o boską ochronę.
To cudowne, że na podstawie tak małych obiektów wysnuć można tak wiele wniosków na temat życia, jakie
wiedli Rzymianie.
To z kolei wygląda na spinkę do włosów.
– Owszem. Jest fantastyczna, prawda? Czubek, ozdobiony niezwykle starannie, zrobiono z kości. Wiemy, że ten
typ szpilek popularny był w Imperium na przełomie I i
II wieku naszej ery. Używano ich do układania niezwykle popularnej wówczas fryzury. Kobiety układały włosy
niemal do pionu, coś jak kok. Używały do tego mnóstwo
podobnych szpilek. Zachowało się parę wizerunków kobiet z tego czasu. W dodatku rewersy monet dość często
przedstawiały matki i żony władców kraju.
Dokończenie na str. 7
4|
czerwiec 2013 | nowy czas
czas na wyspie
[email protected] przedstawione ponad rok temu, były
Od redakcji: Komentarze do powyższego listu na str. 9 i 10.
Sir,
I thought that was a brilliantly
entertaining article Mirek Milevski
wrote in the May editrion of Nowy
Czas (POSK. hELLO, hELLO,
aND WhaT haVE WE gOT
hErE ThEN…).
Even if he exaggerated it for
effect his concerns need to be
addressed. The editorial piece was
a joy to recount on my London
Bridge programme a few weeks
ago, and I salute him on touching
on a sensitive issue. No one should
ever believe that they are above
criticism or challenge.
It was a comment piece and Mr
Milevski was entitled to his opinion.
I don't think I even got my mauve
booklet despite being a life member
for years, so it cannot be written
off as fiction...
gEOrgE MaTLOCK
OrLa.fm
anglo-Polish Community radio
for the UK & Ireland
dzieci i ArtyŚci
Olga Sienko uczy dzieci malowania akwarelami
Co roku od 10 lat organizowany jest przez Macierz Szkolną i Polską Misję
Katolicką Wesoły Dzień Dziecka w Laxton Hall. Dzień ten jest świętem
upamiętniającym Międzynarodowy Dzień Dziecka, zakończeniem roku
szkolnego, a jednocześnie spotkaniem Polskich Szkół Sobotnich z całej
Anglii. Co roku przyjeżdża tu około trzy tysiące osób – dzieci, młodzież,
rodzice i nauczyciele. W tym roku do dzieci dołączyli artyści ze Zrzeszenia
Polskich Artystów Plastyków w Wielkiej Brytanii (Association of Polish
Artists in Great Britain, APA)
Maryla Podarewska-Jakubowska
Laxton Hall to Dom Spokojnej Starości położony w pięknym
parku otoczonym lasami – Wakerley Great Wood, Wood
Hall i Town Wood. Były dwór (elegancki Manor House) z zabudowaniami gospodarczymi i pięknie utrzymaną zielenią
jest doskonałym tłem dla sportowej i rozrywkowej zabawy, jaka od rana do wieczora rozgrywała się tu w sobotę 15 czerwca. Mielimy na szczęście słoneczną pogodę a silny wiatr
kołysał drzewami i rozwiewał nasze papiery do malowania.
Na ten jeden dzień przywieziono namioty, dmuchane
zamki, stoiska, zorganizowano scenę, boiska, grille, a w oficynach starych zabudowaniach otwarto parę ślicznych kawiarni. Każda szkoła miała swój mały namiot z pięknie
wykaligrafowaną nazwą szkoły.
W tym roku APA podjęła decyzję zorganizowania na tę
imprezę warsztatów malarskich pod profesjonalną opieką
dwóch artystek: Elżbiety Chojak-Myśko i Olgi Sienko, z pomocą organizatorów tego wydarzenia ze strony APA: Marka
Borysiewicza, Marka Jakubowskiego i Maryli Podarewskiej
Jakubowskiej.
Na decyzję zorganizowania warsztatów miały wpływ cztery elementy: chcieliśmy zaoferować coś polskiej społeczności,
zapoznać ją z działalnością APA, zachęcić przyszłe pokolenia
do wstąpienia do APA i sami – patrząc na młode, rozwijające
się talenty – świetnie się bawić. I tak przypadło nam zagospodarowanie paru stołów w ogromnym białym namiocie.
Dwa plakaty reklamujące nasze stanowisko wyznaczały wyraźnie naszą przestrzeń. Przywieźliśmy farby, kartki, papier
do malowania, plastelinę, farby w rozpylaczach i różne drobiazgi potrzebne do prac artystycznych.
Jak już wspomniałam, dwie nasze artystki: Elżbieta i Olga,
prowadziły warsztaty. Elżbieta z resztą apowiczów prowadziła warsztat pod tytułem Przyroda i sztuka, a Olga naukę malowania akwarelami.
Nie wiedzieliśmy, czy dzieci mając tyle atrakcji rucho-
wych, będą chciały malować, tworzyć coś z niczego i uruchomić swoją wyobraźnię. Zbieraliśmy razem z nimi gałązki, liście i kamyki. Dzieci pokrywały znalezione przedmioty farbą
z rozpylacza, mając za tło papier; negatyw gałęzi włączały do
Fot. Marek Borysiewicz
Szanowny Panie redaktorze,
przeczytałam artykuł o POSK-u, pisany zawzięcie przez pana Mirosława Malewskiego (przez v), jak widać
byłego ucznia i niestety przegranego
obrońcy szkoły marianów w Fawley
Court. Pisze ironicznie i podniecony, według niego, „sukcesem odzyskania majątku”, planując zamach
na POSK, aby „był bardziej demokratyczny i zdolny do uczciwego
rozliczenia się w sferze finansowej
rządzącej dynastii”. a więc nasz
„anglo-Polish angry young man”
woła do nieobecnych członków
POSK-u: – hejże na Soplice!
Jest jasne, że p. Mirek Malevski rzadko, jeżeli w ogóle, uczestniczył w głosowaniu na Walnym
Zebraniu POSK-u, na które nie
przybywa więcej niż 150-200 osób.
Siłą faktu wybór pada na osoby
chętne do pracy, osoby sprawdzone, godne zaufania, które poza
swoim zawodem, często różniącym
się od administracji, poświęcają
swój czas i zdolności dla dobra
wspólnego. Osobiście byłam w radzie POSK-u przez dwadzieścia
lat, w tym dziesięć lat w zarządzie
i administracji Biblioteką Polską.
Stała troska o zdobycie funduszy
na jej modernizację i utrzymanie,
nie mówiąc już o samym gmachu
– jest godna podziwu, a nie
oszczerstw ze strony p. Mirka Malevskiego, które powinny być wyeliminowane przez redaktora
„Nowego Czasu”.
POSK powstał dzięki elicie społeczeństwa emigracyjnego, jest domem społecznym, nie instytucją
krajową ani klubem. Jest otwarty na
krytyki. Sam fakt, że rok rocznie publikuje swe sprawozdania, zwłaszcza
finansowe, wyróżnia się od innych
organizacji emigracyjnych, jak SPK,
PFK oraz inne Zjednoczenia, Stowarzyszenia, Instytucje, Fundacje i
Koła, które działają dzięki funduszom publicznym.
Zaskoczona jestem szerokim wachlarzem rozeznania p. Mirka Malevskiego na temat POSK-u, o
decyzjach rekonstrukcji gmachu,
podejmowanych przez radę. Plany
jednomyślnie przegłosowane przez
radnych z jednym czy dwoma
wstrzymującymi się głosami. Demokratycznie przystąpiono do realizacji
tych planów. Można się nie zgadzać
z podanym kosztorysem lub propozycją komu powierzyć przebudowę
lub jak wybrnąć z sytuacji wysiedlenia tak prestiżowych instytucji, jak
Instytut Józefa Piłsudskiego oraz Towarzystwa Konradystów (JCS. UK)
z Sali Conrada.
Ta ostatnia do niedawna mieściła nie tylko kolekcje conradiany, należące do Biblioteki Polskiej i
Towarzystwa. Mieściły się tam też
unikalne starodruki, archiwa i obrazy. Odbywały się w niej posiedzenia
naukowe, zebrania i przyjęcia reprezentacyjne. Niestety, to co jest
najważniejsze w tym gmachu, nie
jest priorytetem wielu niewrażliwych na dziedzictwo kulturowe
osób, które stawiają zmniejszenie
deficytu ponad wszystko inne.
Twierdzę nadal, że obecny lokal jest
stanowczo za mały na pomieszczenie wszystkich zbiorów i przygodnych petentów Towarzystwa
Konradystów. Mogę tylko uspokoić
p. Mirka Malevskiego, że obecna
dyrektorka Biblioteki, jak i jej personel dba o całość zbiorów, w pełni
skatalogowanych i zinwentaryzowanych. Konieczna jest jednak stała
opieka nad tym źródłem wiedzy.
Trzeba ją cenić, pielęgnować i
wspierać, by nie została tylko namiastką naszej polskiej kultury lub
co gorsza – rozproszona, jak w
przypadku zbiorów w Fawley
Court, o które p. Mirek Malevski
tak pieczołowicie zabiega.
1 czerwca odbyło się Walne Zebranie POSK-u. W rezultacie na stu
czterdziestu kilku członków obecnych, 30 proc. głosowało na pana
Laskiewicza. To mówi samo za siebie. Jeżeli zarzuca się „malwersację’’,
to nic dziwnego, że nie dostał większego wotum zaufania. Niestety, na
zmianę warty należy odczekać.
Z poważaniem
EUgENIa MarESCh
Fot. Marek Borysiewicz
Szanowny Panie redaktorze,
w nawiązaniu do Pana artykułu pt.
„Pieczeń z Ogniska” [NC, nr
5/191], chciałabym sprostować, że
kwota uzyskana ze zorganizowanych do tej pory przeze mnie oraz
Barbarę Kaczmarowską-hamilton
spotkań literackich w Ognisku Polskim wynosi nie 13 856 funtów, lecz
17 800. Do tej sumy dochodzi 3000
za recital Chopinowski i 1000 funtów za spotkanie z Julliet de Marcellus, czyli razem 21 856 funtów.
Przy okazji chciałabym nadmienić, że bohaterem kolejnego literackiego spotkania w Ognisku
Polskim będzie popularny autor i
komentator telewizyjny Hugo
Vickers, autor książki „Coronation”. Wszystkich członków
oraz sympatyków Ogniska serdecznie zapraszamy.
Środa, 2 lipca, godz. 19.00.
Z poważaniem
MałgOrZaTa BELhaVEN
aND STENTON
Dzieci malowały z entuzjazmem
|5
nowy czas | czerwiec 2013
czas na wyspie
w Laxton HaLL
Fot. Marek Borysiewicz
kompozycji, którą potem malowały farbami tworząc semiabstrakcyjne obrazy.
Kombinacjom kompozycji nie było końca, a tłum rodziców i widzów zachwycał się nieznaną im techniką, za
pomocą której szybko powstawały obrazy. Nie mogliśmy
nastarczyć z donoszeniem papieru, bo prawie każdy chciał
malować i spróbować „nowych technik”. Powstawały ciekawe kompozycje, a euforia tworzenia uruchamiała specyficzne napięcia. Pod dachem namiotu rozciągnęliśmy
sznurek i gotowe prace, jeszcze spływające farbą, można
było oglądać w całej okazałości. Zainteresowanym rodzicom i dzieciom rozdawaliśmy informacje o APA z myślą,
że zainteresuje ich nasz Związek i że zawiązujemy w ten
sposób nić porozumienia u większej społeczności polskiej.
Za Olgą Sienko poszliśmy na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do tworzenia akwareli. W tym pięknym krajobrazie znalazła polanę, z której było widać
grupę starych, wspaniałych drzew z bardzo kolorowymi
liśćmi. Różne kolory zieleni i bordowe odcienie buków ostro odcinały się od lekko zachmurzonego nieba.
Za plecami siedzących na kocach dzieci bukowy żywopłot osłaniał je od wiatru. I tu oddaję głos Oldze:
– Nic nie przygotowało mnie na ogrom tego przedsięwzięcia. 3000 dzieci w jednym miejscu poruszało się
jakby prowadzone ręką Boga planety, sprawnie i radośnie. Przyjechawszy autobusem z Devonii, udałam się
na poszukiwanie miejsca zacisznego; z dobrym, szerokim vista do plenerowej akwareli. Jest – nieco poniżej
późniejszego ogniska, za żywopłotem pola, gdzie rozpoczęto potem bitwę w Dwa Ognie. Pamiętam takie bitwy
z dzieciństwa w Polsce, ale nigdy nie widziałam uczestników w tak dobrych humorach.
Artyści z APA pomogli rozłożyć koce dla akwarelistów i
zaczęłam łowić przechodniów, zachwalając uroki tej uważanej niesłusznie za najtrudniejszą z technik malarskich. A
wystarczy parę ważnych informacji i każdy może stworzyć
zaskakująco ciekawą dla siebie nawet pracę. Metod jest
kilka.
Rysowaliśmy wybrany przez każdego urywek pejzażu
ołówkiem, starając się wydzielić osobne pola dla różnych
kolorów. Jakby projektując witraż... Potem wypełnialiśmy
powstałe pola i rejony wodą, swobodnie spływającą z
miękkich pędzli akwarelowych, wodą lekko zabarwioną
akwarelką z tubki. Ważne jest, by nie szorować pędzlem
papieru, a układać na nim małe, podbarwione kałuże, do
wyschnięcia. Czasem warto dobrać inny kolor do naszej
mieszanki akwareli z wodą i dopuścić kropę lub lekko kładzioną linię do namalowanego już pola. Trzeba pamiętać, żeby mieszanka, którą malujemy, była zawsze
przezroczysta. Dosycając pola innymi kolorami też kontrolujmy, czy już nie jest za ciemno. Musi być widać papier
przez farbę, wtedy akwarela ma światło. Warto też zostawiać małe, białe rejony miedzy ołówkową linią, a plama
akwareli, to też dodaje światła; nic nie musi być dokładnie.
Rzucamy jakby sugestie koloru miedzy linie rysunku.
Dzieciaki od lat trzech wraz z rodzicami świetnie się
bawiły. Zrobiono 23 akwarele i większość z nich pojechała
na Dewonię. Kilkoro dzieci zrobiłoby lepsze prace, gdybym poświęciła więcej czasu na wyjaśnianie zasad wszystkim, czas jednak naglił, niektórzy musieli stawiać się do
gier miedzy minutami malarstwa, a wszyscy akwarelą i z
natury malowali pierwszy raz. Jedna z rodzin postanowiła
kontynuować akwarelowe pikniki, a w ogóle to wszyscy
malujcie i do zobaczenia za rok
Wasza Olga Sienko
Jak widać z powyższej relacji, zapał i euforia ogarnęła
wszystkich – dzieci i młodzież. A pod wpływem entuzjazmu dzieci – i nas, artystów.
Czy spełniliśmy swoje założenia? Z pewnością tak –
dzieciom zaszczepiliśmy entuzjazm do patrzenia na krajobraz inaczej; ci, którzy z nami malowali i ich rodzice
na pewno wiedzą co APA sobą przedstawia, a co do
przyszłego pokolenia zapisującego się do APA – musimy być cierpliwi i poczekać co nam czas przyniesie.
Warsztaty w Laxton Hall na pewno pokazały, że taka
inicjatywa jest potrzebna i może uda nam się ją co jakiś
czas zorganizować w Galerii POSK. A może na przyszły rok również zorganizujemy w Laxton Hall warsztaty artystyczne?
Na razie wypada nam serdecznie podziękować pani
Oli Podhorodeckiej (Macierz Szkolna) i panu Markowi
Tomasowi ( Devonia) za wspaniałą organizację Dnia
Dziecka i opiekę nad nami – artystami.
Warsztaty apa w ogromnym namiocie w laxton Hall
Polskie dzieci w angielskich szkolach
Kasi nie chcą w angielskim liceum
Spogląda na mnie przez grzywę bujnych blond włosów swoimi pięknymi, ale wystraszonymi błękitnymi oczami. Ma piętnaście lat. Cztery miesiące temu przyjechała do Anglii wraz ze swoją mamą, która
wychowywała ją samotnie. Przyjechały tu do brata Kasi w nadziei
na lepsze życie, atrakcyjniejszą przyszłość i większe możliwości. Podjęły tę decyzję razem z mamą, bo przecież tyle nasłuchały się w Polsce o tym, jak tu się lepiej żyje, i lepszy socjal, i zasiłki na dzieci dają.
Wierzyły, że jakoś to będzie. Przyjechały. Kasia poczuła się kompletnie zagubiona w nowym otoczeniu, kulturze, języku. Bardzo tęskni.
Od czterech miesięcy bezskutecznie próbuje dostać się do jakiejkolwiek szkoły. W warunkach angielskich Kasia kwalifikuje się
do klasy jedenastej, czyli ostatniej klasy szkoły średniej, tej najważniejszej ze względu na zdawane egzaminy państwowe. Żadna
ze szkól nie chce jej przyjąć, bo nie zna języka i przez to nie może
uzyskać dobrych wyników w egzaminach. To zaniżyłoby średnią
szkoły, a co za tym idzie – jej ranking.
Kontaktuje się ze mną pracownik lokalnego kuratorium i mówi: – Mam u siebie na biurku aplikacje jedenaściorga polskich
dzieci w wieku piętnastu lat. Szkoły nie są zbyt chętne do przyjmowania tego rocznika.
Co ja mam zrobić? Krew się we mnie burzy. Który to już
przypadek? Ile spośród tych dzieciaków ciągle jest bez szkoły?
Jak długo? Pół roku? Z doświadczenia wiem, że niejednokrotnie
zdarzają się przypadki dzieci, które tracą nawet cały rok szkolny,
a potem całkowicie gubione są w systemie. Co robić? Szukanie
winnego nic tu nie da. Piszę więc oficjalny list do angielskiego
ministra Edukacji Narodowej:
Szanowny Panie Gove
Czy jest Pan świadomy tego, że nagminne staje się odmawianie miejsca w szkołach angielskich polskim dzieciom?
Odpowiedź w formie elektronicznej, wyjaśniająca mi procedury działania systemu przyjmowania dzieci do szkół w Anglii,
przychodzi z sekretariatu pana ministra po kilku tygodniach.
Tym razem już mnie szlag trafia i mam ochotę wykrzyczeć:
– Od dziesięciu lat pracuję w tym kraju w edukacji jako kierownik wydziału (rzadkość, bo większość wykwalifikowanych polskich
nauczycieli otrzyma co najwyżej stanowisko asystenta) i doskonale
wiem, co mówią przepisy w tej sprawie. Ja piszę wam, jak jest w
rzeczywistości. Macie zamiar coś z tym zrobić?
WracaĆ? WŁaŚnie zaczęŁa
przysWajaĆ sobie tutejsze
zWyczaje, język, planoWaĆ
przyszŁoŚĆ…
Dzwonię do ambasady w Londynie i rozmawiam długo na ten
temat. Pytam, czy może mogą pomóc? Może ktoś łaskawie zajmie się tym problemem? Może warto to nagłośnić w polskich
mediach? Może trzeba zaangażować polskie Ministerstwo Edukacji? Nie? Nie mają pieniędzy na dzieci w Polsce, a co dopiero na
obczyźnie. Nie wiedzieli, że taki problem w ogóle istnieje.
Udaje mi się przyjąć Kasię do swojej szkoły. Było ciężko, bo
Kasia mieszka w innym mieście, więc procedur trochę więcej, ale
w końcu udało się. Od przyjazdu w kwietniu, Kasia w październiku znalazła wreszcie miejsce w klasie angielskiej.
Mija dwanaście miesięcy od przyjazdu Kasi do Anglii. Właśnie
zaczęła przyswajać sobie tutejsze zwyczaje, język, planować przyszłość. Poznała kilkoro polskich uczniów, którzy są w tej samej
klasie, więc jest już raźniej. Chce być projektantem wnętrz. Jest
mądra, oczytana, bardzo skromna, bardzo ładna. Mama jest ciągle bez pracy, bo to, co obiecywali, a to, co dzieje się naprawdę,
znacząco różni się od siebie. Popada w coraz większą depresję.
Decyduje się na powrót do Polski. A czego chce Kasia?
Wyrwana ze swojego środowiska w newralgicznym okresie dojrzewania, rzucona na głęboką wodę w innym kraju, po ciężkich
próbach przystosowywania się do nowych warunków życia, Kasia
patrzy na mnie oczami pełnymi łez, ale tłumi w sobie ogromny
krzyk bólu i totalnego zagubienia. – Nie róbcie mi tego. Jeśli
wrócę, stracę cały rok. Cofną mnie do klasy niżej.
Pytam, czego Kasia chce dla siebie samej. Nieśmiało, po cichu odpowiada: – Ja bym chyba chciała zostać tu, z bratem. I
wtedy łzy spadają już same na zeszyt z zapiskami słownictwa angielskiego o domach.
Elżbieta Kardynał
Dyrektor Polskiej Sobotniej Szkoły
w walsall, west Midlands
6|
czerwiec 2013 | nowy czas
czas na wyspie
Wybitni absolwenci polskich szkół
sobotnich w Wielkiej Brytanii
kArol SikorA
Joanna Pyłat
Z
bliża się koniec roku szkolnego, warto więc po raz
kolejny powrócić do kwestii edukacji polskiej na
Wyspach Brytyjskich, bowiem to właśnie w tej
chwili wielu rodziców staje przed dylematem czy z
początkiem nowego roku szkolnego (we wrześniu)
ich dzieci podejmą naukę w polskiej szkole, czy też w soboty pozostaną w domu. Warto zastanowić się nad tym, czy na kształcenie w
„duchu polskim” warto poświęcić wolną sobotę? A jeżeli tak, to jakie korzyści może przynieść czas spędzony w Szkołach Przedmiotów Ojczystych? Czy podjęty trud będzie współmierny do tego, co
dzięki znajomości języka polskiego i poczucia tożsamości narodowej
uczniowie takich szkół osiągną w przyszłości?
Odnosząc się do indywidualnych losów i dokonań wybranych
absolwentów szkół polskich w Wielkiej Brytanii można stwierdzić,
że dla wielu z nich wykształcenie polskie stało się zarówno źródłem
wyznawanych wartości, jak i przyczynkiem podjętych wyborów życiowych. Szkoły polskie bowiem odgrywają wyjątkowo istotną rolę
kulturotwórczą. W wielu przypadkach stają się one wręcz swoistymi
kuźnicami, w których kształtuje się postawy i poglądy przyszłych
ambasadorów spraw naszego Kraju, którzy poprzez swoją aktywność i liczne dokonania niejednokrotnie już udowodnili, że bez specyficznego wychowania w duchu polskim, liczne problemy –
istotne dla naszej polityki, gospodarki czy kultury – zostałyby niezauważone lub niepodjęte.
Należy podkreślić, że w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat Szkoły
Przedmiotów Ojczystych w tym kraju ukończyło grono wybitnych
osób: naukowców, artystów, reżyserów, lekarzy, działaczy społecznych i politycznych, dziennikarzy i nauczycieli, którzy stali się z czasem powodem do dumy społeczności polskiej w Zjednoczonym
Królestwie, jak i szkół, które ukończyli. Oczywiście nie sposób wymienić wszystkich wyjątkowych uczniów, warto jednak wskazać
choćby kilka nazwisk, które obecnie (z dużym powodzeniem) funkcjonują w przestrzeni publicznej Wielkiej Brytanii i Polski, a także
w świecie, piastując często bardzo odpowiedzialne funkcje zawodowe, polityczne czy społeczne.
Absolwentami szkół polskich w tym kraju (nie tylko szkół sobotnich, ale także funkcjonujących do połowy lat pięćdziesiątych placówek stacjonarnych), są m. in.: Piotr Fudakowski – producent
filmu Tsotsi –nagrodzonego Oscarem w 2005 roku (absolwent
szkoły sobotniej Wimbledon-Putney); Karol Sikora – wybitny lekarz onkolog, profesor wizytujący Imperial College School of Medicine w Londynie, wyróżniony w 2008 roku tytułem doktora
honoris causa PUNO, autor licznych publikacji na temat walki z
rakiem; Jan Falkowski – wybitny lekarz, konsultant psychiatrii, członek Królewskiego Towarzystwa Lekarskiego w Wielkiej Brytanii
(syn byłego rektora PUNO prof. Wojciecha Falkowskiego; wychowanek szkoły sobotniej w Balham), Damian Falkowski – wybitny
adwokat, pracujący w prestiżowym Gray’s Inn oraz skrzypek (także
syn prof. Falkowskiego i absolwent tej szkoły), współpracujący z Polskim Ośrodkiem Naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Londynie; Andrzej Tutkaj – działacz społeczny (absolwent Szkoły
Przedmiotów Ojczystych w Cardiff); Roman Kowalewski – wieloletni wiceprezes szkoły polskiej im. Marii Konopnickiej w Willesden
Green (absolwent tej szkoły), Stefan Rakowicz – lekarz, prezes
Związku Lekarzy Polskich w Wielkiej Brytanii (absolwent szkoły
polskiej w Forest Hill); Wojciech Rakowicz – neurolog, lekarz konsultant w Charing Cross Hospital (także uczeń tej szkoły).
Szczególnie liczną i niezwykle elitarną grupę stanowią byli
uczniowie Szkoły im. Marii Skłodowskiej-Curie w dzielnicy Wimbledon-Putney. Szkołę tę ukończyli, m.in. Piotr Bieńkowski – profesor archeologii i były dyrektor muzeum w Liverpoolu, profesor Jack
wybitny onkolog, profesor
wizytujący Imperial College
School of Medicine oraz
innych wyższych szkół
medycznych, autor lub
redaktor ponad 20 książek
dotyczących leczenia raka
JACk lohMAn
w latach 2002- 2012 dyrektor
Museum of London
dznaczony Order of the
British Empire obecnie
dyrektor Royal British
Columbia Museum
PioTr
FudAkowSki
producent filmu Tsotsi,
nagrodzonego Oscarem
w 2005 roku
ToMASz
STArzewSki
renomowany projektant
mody tworzący kreacje
dla wybitnych postaci życia
publicznego (m.in. Margaret
Thatcher)
kAziMierz
MoChlińSki
wybitny onkolog i dziennikarz sportowy, znany z
publikacji w „The Times”,
portalu sport.pl, polskiej
sekcji Canał Plus
Lohman – w latach 2002-2012 dyrektor Museum of London, w
2008 roku prezes Rady Powierniczej Muzeum Narodowego w
Warszawie, odznaczony w 2012 roku przez królową Elżbietę II
Orderem Imperium Brytyjskiego (Commander of the Order of
the British Empire – CBE), a w 2009 roku tytułem doktora honoris causa PUNO, obecnie dyrektor Royal British Columbia
Museum w Kanadzie; Tomasz Starzewski – renomowany projektant mody, Wanda Kościa – reżyserka filmów dokumentalnych; Ewa Jasiewicz – dziennikarka, znana z reportaży
dotyczących Iraku i Palestyny; prof. dr Zofia Halina Archibald
(z domu Szymańska) – historyk i archeolog, w latach 1981-1982
asystent na Uniwersytecie w Oksfordzie, a od 1984 do 2000 roku
wykładowca PUNO; Krystyna Kościa-Dumas, która wraz z
Krzysztofem Jaraczewskim (synem Jadwigi Piłsudskiej, a wnukiem marszałka Józefa Piłsudskiego) zorganizowała w nocy z 30
na 31 grudnia 1981 roku w czasie stanu wojennego protest pod
Ambasadą PRL; Anna Mochlińska – z wykształcenia grafik –
autorka książki Angels in the Air: A Book of Mobiles (1994), a
także autorka opracowań graficznych wielu książek, m.in.: Księgi Jubileuszowej Szkoły Przedmiotów Ojczystych na Wimbledon- Putney;
Kazimierz Mochliński – wybitny onkolog i dziennikarz sportowy, znany z komentarzy, relacji i publikacji na temat piłki nożnej w „The Times”, portalu sport.pl, polskiej sekcji Canał Plus czy telewizji polskiej,
podczas Euro 2012; Jan Lasocki – obecnie instruktor Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami Kraju (ZHP pgK) w stopniu podharcmistrza, prowadzący drużynę harcerską przy tej właśnie szkole, i wielu
innych. Na ręce kierownictwa tej szkoły wyrazy uznania dla byłych Absolwentów (...), którzy stylem swego życia, pracą, troską o człowieka dają (...) chlubne świadectwo przesłał w 2010 roku arcybiskup Fernando
Filoni z Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej.
Należy podkreślić, że w placówkach tych naukę pobierały zarówno
dzieci, wnuki, jak i prawnuki wybitnych działaczy politycznych rządu
emigracyjnego, pisarzy, artystów, ale nie tylko, np. w Szkole im. Marii
Konopnickiej w Willesden Green uczyły się – z dużym „entuzjazmem”
– córki ostatniego prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego: Jadwiga Jagoda Kaczorowska, obecnie Szulc (w wieku dorosłym
także nauczycielka w tej właśnie szkole) oraz Alicja Kaczorowska. Obie
działały w tej placówce także jako harcerki, a potem instruktorki ZHP
pgK. Obie także zdobyły gruntowne wykształcenie akademickie na
Uniwersytecie Londyńskim. Jagoda ukończyła geografię, a Alicja psychologię. Natomiast w szkole Wimbledon-Putney uczyli się: wnuk
przedostatniego prezydenta RP na Uchodźstwie Kazimierza Sabbata –
Tomasz Harrison; wnuk Wiesława Lasockiego – autora książki Wojtek
spod Monte Cassino – Jan Lasocki (uczeń tej szkoły w latach 19882002); wnuk działacza społecznego i politycznego Tadeusza Jarzembowskiego (współorganizatora pierwszej wielotysięcznej, a później
comiesięcznych, demonstracji pod Ambasadą PRL w okresie stanu wojennego, inicjatora ruchu Solidarity with Solidarity) – Paweł Jarzembowski i inni. Co ciekawe, w placówce tej naukę pobierała również
córka obecnego krajowego polityka – ministra Jana Vincenta Rostowskiego – Maja Rostowska (uczennica w latach 1991-2000).
Oczywiście pamiętać należy, że zaprezentowane tu w wielkim skrócie sylwetki nie mogą stanowić jednoznacznego dowodu na to, że jedynie edukacja w polskiej szkole sobotniej jest gwarantem zachowania czy
poczucia polskiej tożsamości. Z badań wynika co prawda, że zdecydowanie większą liczbę osób zajmujących się sprawami polskimi czy przyznających się do polskich korzeni stanowią absolwenci takich szkół
(bowiem nauka i poczucie przynależności do wspólnoty – szczególnie
w okresie wczesnego dzieciństwa – na pewno to ułatwia), jednakże pamiętać należy, że nie jest to jedyny wyznacznik, tzw. wychowania polskiego”. Wielu wybitnych działaczy społecznych czy politycznych
angażujących się w sprawy mniejszości polskiej w Wielkiej Brytanii, a
także osób zajmujących się sprawami naszego kraju zawodowo, tak jak
na przykład dr Richard Butterwick – wykładowca historii Polski w
School of Slavonic and East European Studies University College London, autor licznych książek i artykułów z zakresu historii pierwszej Rzeczypospolitej XVI i XVII wieku, nigdy nie chodziło do takiej szkoły. A
nawet jeżeli uczęszczali do tych placówek, to moment ten stanowił dla
nich jedynie krótki epizod, tak jak dla śpiewaczki operowej Carmen
Lasok, pieśniarki polskiego pochodzenia Katy Carr (krótko uczennicy
szkoły sobotniej w Loughborough) czy zajmującej się ceramiką artystyczną Teresy Chłapowskiej, z domu Potworowskiej (krótko uczennicy
szkoły polskiej na Ealingu) – mimo to jednak angażujących się w działalność na rzecz polskiej społeczności w Wielkiej Brytanii.
Archiwalne zdjęcie uczniów Szkoły
im. Marii Skłodowskiej-Curie
|7
nowy czas | czerwiec 2013
czas na wyspie
Spotkanieparlamencie
Wizytąwbrytyjskimparlamenciezainaugurowałaswoją
działalnośćkolejnagrupaprojektowaPPL.Swojezainteresowania
będąwniejmoglirozwijaćwszyscyczłonkowie,którzy
nteresująsiępolitykąorazdziałalnościąsamorządową.
Od lewej posłowie: Simon Hughes, Steve McCabe
i Daniel Kawczyński; przemawia Piotra Leśniak
Skarby pod Londynem
Dokończenie ze str. 3
Onewyznaczałytrendy– zamożnekobiety,
którezwykliludzieimitowali.Pozatymniektóreszpilki,znalezionegdzieindziej,ozdobione
sąminiaturowymirysunkamiprezentującymi
fryzur y,dotworzeniaktór ychbyłyużywane.
Dlanastobardzoważneznaleziskorównieżz
innegowzględu.Ponieważidentyczneszpilki
znaleziononakontynencie,możemyprzyjąć,
żeinaobrzeżuCesarstwapanowałapodobna
moda,cowsercukraju.
Coś tu jednak w takim razie docierało. Bo
przecież mówimy o czasach, w których oś
świata znajdowała się na Półwyspie
Apenińskim. Z tej perspektywy Wyspy musiały być postrzegane jako głęboka
prowincja na krawędzi świata – zimna,
ciemna, a w dodatku odcięta morzem...
– Okazujesię,żetoniejestdokońcaprawda.
Boobrazkultur y,któr yodkrywamydziękitym
wykopaliskom(atakżekilkupoprzednim)dalekijestodobrazukultur yprowincjonalnejczy
peryfer yjnej.ZbasenuMorzaŚródziemnego
napływażywność.LudziepijąhiszpańskiewinaiprzegryzająjeoliwkamizWłoch.Podobniezaczesująwłosyipodobnymimalowidłami
ozdabiajądomy,przypominającezresztąwille
włoskie.WgruncierzeczyLondiniumbyło
ważnymiruchliwymośrodkiemhandlowym.
Pozatymmiastobyłobardzochłonneichętnie
przejmowałonowinki,choćbyłaźnieczylampy
oliwnezceramiki.KażdymieszkaniecImperiumRzymskiegotakąlampębyrozpoznał,bo
byłybardzopopularnewinnychzakątkach
kraju.Przywieźlijetunajeźdźcy,alebardzo
szybkolampystałysiępopularnewśród
tutejszejludnościrdzennej.
A ten byk? Musi być cenny, bo trzymacie
go w specjalnym pudełku...
– Tochybanajbardziejwyjątkowarzecz,jaką
Londyndlanaszachował.Nigdywcześniej
czegośtakiegoniewidziałem.Cotojest?Istniejąnatentematdwieteorie.Bykpojawiasię
wrzymskiejsztucebardzoczęsto.Kojarzony
byłzbogiemMitrą.Jegoświątyniaznajduje
SpotkaniewparlamenciebyłomożliwedziękizaproszeniuDanielaKawczyńskiego–posłaPartiiKonserwatywnej,któryurodziłsięwWarszawie40lattemui
jakomałychłopiecwyjechałzrodzinądoWielkiejBrytanii.ObokDanielaKawczyńskiegozkrótkimiwystąpieniamipojawilisięrównież:SimonHughes,zastępca
szefaPartiiLiberalno-DemokratycznejorazSteve
McCabereprezentantIzbyGminzPartiiPracy.SimonHugheszdecydowałsiękilkalattemuzatrudnić
jakoswojegodoradcęPiotraLeśniaka,świeżoupieczonegowówczasabsolwentaLSE.
TowłaśniePiotr,jakoczłonekPolishProfessionalsin
London,stworzyłgrupępolityczną,którejjestliderem.
Oprócznawiązywaniakontaktówzpolitykami
brytyjskimiczłonkomgrupyzależynabudowaniu
dobregowizerunkuPolakówwWielkiejBrytanii.
Grupapolitycznatworząclistęgościnaspotkanie
wparlamenciecelowonieograniczyłasięjedyniedo
członkówPPL,alezaprosiłaprzedstawicieliorganizacjiiśrodowiskpolonijnych,zktóryminacodzień
owocniewspółpracuje.Dziękitemuspotkaniebyło
pierwszym,aprzeztohistorycznymzetknięciem
przedstawicielimłodejPoloniizbrytyjskimiparlamentarzystami.PodkreśliłtowswoimwystąpieniuDaniel
sięniedalekowykopalisk.KultMitrybyłna
Wyspachwepocerzymskiejbardzorozpowszechniony.Najbardziejlogiczniebyłoby
więczałożyćpoprostu,żeprzedmiotówbył
używanyprzezkapłanówalbowiernych.Ale
myskłaniamysiękuinnemuwytłumaczeniu.Jesteśmyprzekonani,żechodzituoprzedstawienieznakuzodiaku.Bykzaprezentowanyjest
bowiemwbiegu,cojestwłaśniecharakterystycznedlasymbolizodiakalnych.Fantastyczne
jestto,żekilkadekadtemuznalezionowpobliżupodobnąminiaturęprzedstawiającąkoziorożca.Okazujesięwięc,żeprawdopodobnieżył
tuktoś,ktoposiadałjakąśrzeczozdobionąwizerunkamisymbolizującymiwszystkieznakizodiaku,prawdopodobnieułożonymiwkrąg.Nie
mamyniestetyreszty,alewydajenamsię,żetak
właśniebyło.
Kawczyński,którypowiedział,żenatakąchwilęczekałosiemlat–czyliodmomentu,kiedyzostałposłem.
Wspominałteżodumiezeswoichpolskichkorzeni–
politycznidoradcysugerowalimuzmianęnazwiskana
bardziejbrytyjskie,którepomogłobymuuzyskaćlepszywynikwyborczy.Jakwidać,posełKawczyński
starasięowyborczewynikiwinnysposób.
CzęśćoficjalnąspotkaniazakończyłprofesorChristianDustmann,brytyjskispecjalistaodmigracji.W
swojejprezentacjiskupiłsięnapozytywnych,ekonomiczno-społecznychaspektachzjawiskamigracjiludnościzpaństwnależącychdotzw.grupyA8.Jego
wynikibyłydośćbudujące– szkoda,żeniepowołują
sięnaniepolitycy.
Brytyjscygoście,wśródktórychbylilordowieibaronessazIzbyLordów,mieliokazjędowiedziećsięczegoś
oPolakachwWielkiejBrytanii.ŁukaszFilim,przewodniczącyPPL,zaprezentowałcele,działalnośćiosiągnięciatejwiodącejiszerokorozpoznawalnejorganizacji
skupiającejmłodąPolonięwWielkiejBrytanii.
Częśćlogistycznąspotkaniapomogłazorganizować
AmbasadaRPwLondynie.
Tekst i zdjęcie: Gosia Skibińska
Polski Uniwersytet
Polski
Uniwersy tet
M„RüøýȱšõFÎȗøȱš
M„Rü
øýȱšõFÎȗøȱš
øýȱšõFÎȗøȱš
Czy te znaleziska sprawiły, że udało wam
się obalić lub przemyśleć na nowo jakieś
teorie dotyczące miasta?
– Niesamowitajestdlamnieopowieśćzwiązana
zsamąrzeką.Bardzodługomyślano,żenatym
tereniemieszkańcyskładaliofiarybogom,przynoszącnamiejsceróżnerzeczy.Znalezionotu
bowiemwieleświetniezachowanychmetalowychozdób.Wdodatkubyłotuparęludzkich
czaszek.Pojawiłasięwięcnawetteoria,żemoże
składanotuofiaryzludzi.Atymczasemmyodkryliśmy,żeludzieniewrzucalidorzekitylko
monetyczyjakieśinneprzedmioty,aleteż
skrawkimetalu,skorupyzrozbitychnaczyń,kościzwierzątiśmieci.Okazujesięwięc,żeprzynajmniejdopewnegostopniafunkcjarzekibyła
inna:zamiastroliobrzędowej,byłotopoprostu
pozbywaniesięśmieci.Tonieobaladokońca
poprzedniejteorii(potrzebowaliśmydalszychdowodówwspierającychktórąśzhipotez),alejuż
terazwidzimy,żesytuacjajestowielebardziej
skomplikowananiżsądziliśmy.
Adam Dąbrowski
Wszystkie zdjęcia wykorzystane w art ykule
pochodzą ze zbiorów Museum of London
Archaeology.
ZAPISY NA STUDIA PODYPLOMOWE
NA KIERUNEK:
Mm€M7$B-€|D]RFcD7$/R
Mm€M7$B-€|D]RFcD7$/R
7DmFhm_|]RFcD7$BBDR!_m/74
7DmFhm_|]
7DmFhm_|
]RFcD7$BBDR!_m/74
1DURNGZDVHPHVWU\]DMÚÊ
w co drugi weekend, cena £1200
SURZDG]RQHSU]H]Z\NïDGRZFöZ]8-L3812
]JïRV]HQLDwww.puno.edu.pl
]JïRV]HQLD
www.puno.edu.pl
www.puno.edu.pl
8|
czerwiec 2013 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
QUO VADIS DOMINE –
FAWLEY COURT
FAW L E Y C O U RT O L D B O Y S
“The ONLY EXPERT EVIDENCE I have as to the TRUE VALUATION on
10 December 2008 is that of Mr Greene, which puts the figure at £10m.
There is no reason to reject it.”
The Honourable Justice Eady
Approved Judgement, Royal Courts of Justice, 6 October 2011
he fundamental question is why did Marriots,
estate agents, valuers for the Marians give an
inflated, ludicrous Fawley Court price-guide of
£20m plus? Why then was the earlier March
2009 offer of £10m (exactly the same
valuation as the Judge’s High Court ruling!) by Portobello
Properties, on behalf of Polonia rejected? Why then was the
earlier (2008) Radziwills’ offer, also of £10m, rejected? What
were – if any – the ‘secret tender’ values? Why did the shadowy,
absent chief Marian trustee Pawel Naumowicz tell Polonia of
“£20m plus”? (Four page letter to POSK (!), 8 May 2008 –
original and English translation available on request from FCOB
Ltd/Nowy Czas). Why did the Marian Fathers trustees reject
Savills’ client’s, Messrs Spink Property, offer of £20m (letter
May 2008) which also allowed for the rightful, continued use of
St Anne’s Church, and preservation of Fr. Józef Jarzębowski’s
grave? What really went on in the supposed Fawley Court
negotiations between Polska Misja Katolicka priest Tadeusz
Kukla with Jan Sikora-Sikorski (the same who physically
attacked the Ognisko Polskie Honorary Secretary a couple of
days ago), and the Marians Wojciech Jasiński, and Andrzej
Gowkielewicz? Is the Land Registry registered £13m transaction
price paid by Cherrilow Ltd true?
Most damningly of all of course, is why did the usurping
Marians not return Fawley Court, gratis, back to Polonia, a
property legally theirs, and already paid for by Polish émigré
war veterans? The Fawley Court Trust rip-off (“The Fawley
Court Affair”), by the Marians is one of the most shocking
scandals in the annals of English charity history. Now, read on…
Amazingly, so trusting was the Anglo-Polish community
towards its Fawley Court custodians, the Marians, that it never
occurred to Polonia to enshrine their civil, and secular, legal
interest in proper binding trusts, deeds, and legitimate titles.
Talking of land titles, Fawley Court was not formally registered
with the Land Registry until 1986! The clandestine registration
process (1985) was the first drawn-out step in the Marians illicit
land and property grab.
Thereafter, the Marian ‘priests’, first Domanski and Pisiak,
later Duda, then Jasinski, and Gowkielewicz, in charge of this
‘murky’ (as Private Eye calls it) business, embark on a ‘Roman
Catholic’ mission, which throws up a tale of woe, duplicity,
deprivation, and intrigue. Embracing episodes of paedophilia
and child abuse – it’s a wonder if Jimmy Saville did not pass
through Fawley Court’s fair grounds at some point – plus the
presence of spies (including, 1985, the notorious Bogusław
Wołoszański, “Ben”, “Rewo”, agent of the Polish Secret Police),
mortal mishaps, misappropriated funds, misguided mercenary St
Anne’s crypt removal of the dead (the Radziwills’ are still there,
safely entombed), the heinous exhumation of Fr Jarzębowski,
religious persecution, with some large-scale asset and museum
stripping all thrown in for good measure – are just some of the
plots, and sub-plots in this messy saga.
The Marians, criminally oblivious and indifferent to émigré
Poles war-veteran ownership of Fawley Court, and Polonia’s true
heritage, ploughed on regardless on their wayward path – some
say of sin. Wholly at odds with the objectives and teachings or
faith of the Roman Catholic Church, and all norms of legal
civility, the Marians cap it all with a £4m ‘gift/donation’ to the
notorious Vatican Bank, and £1m towards an upgrade of the
Marians palazzo in Rome. Zilch for Polonia, their hosts.
O
L
T
n 19 June 1985 solicitors for the Marians, Messrs
Francis & Parkes (Reading), were pointedly asked
and told by the Land Registry: “The trustees
(Marians), cannot be registered collectively as there is no
provision for them to be appointed or discharged by resolution
of a meeting of the trustees, members or other persons (compare
Charities Act 1960 section 35). Please therefore give the
individual names and addresses for service within the United
Kingdom (including post code) of the trustees for entry on the
register, and lodge evidence of their title to the land…”(!).
This query has never been answered satisfactorily.
It is well known that the Marians appeared in 1951 on British
soil solely at the invitation of wartime émigré Poles and a
triumvirate of farsighted – non-Marian – Polish clergy.
Archbishop Józef Gawlina, and priests Jan Brandys, together
with Fr. Stanislaw Belch had a vision to set up a unique post-war
Roman Catholic school for Polish boys in Great Britain. This
vision eventually became a reality, and the famous Divine Mercy
College was born …1951. Then there was a precious museum,
and unique Zielone Swiatki at Fawley Court, Henley-onThames.
Archbishop Gawlina was the Polish army chaplain, and later
the spiritual leader of the Polish émigré community. For his part
Fr. Stanisław Bełch was an eminent scholar, and priest. Fr. Jan
Brandys, a highly intelligent priest, shared the Fawley Court
vision. The three clergy had, with the Sisters of Nazareth,
successfully helped to found the Polish girls school at Pitsford,
Northampton.
Inspired by the famous pre-war Bielany school, then run by the
Marians, the triumvirate turned to the Marians in both Stockton,
USA, and Rome, “inviting” the Marians to Britain. Father Józef
Jarzębowski from the small Hereford school was elected/chosen to
help start, and then run Divine Mercy College, Fawley Court. The
funds for this educational enterprise came from donations given by
USA parishioners, together with vast sums and work from Polish
war veterans, who had been forced to flee the vice: first of Nazi
terror; and then Soviet communist persecution.
et’s get one thing straight. Is Fawley Court really sold?
Can it have been? It is a known fact that Aida Hersham
is not the new owner of Fawley Court. Her own
lawyers, Messrs David Cooper & Co, admit as much when
writing openly to FCOB/FCOB Ltd: “I/We act for Aida
Hersham… Let me make it quite clear that Aida Hersham is not
the beneficial owner by contract or otherwise, of Fawley
Court… Aida Hersham has no interest beneficial or otherwise
in Cherrilow Limited. Looking at the Office Copy Entries
(presumably Land Registry), Cherrilow Limited have perfectly
good title… Whatever your problems are with the Marian
Fathers or Charity Commission, if you draw my client (Aida
Hersham), into these problems she will have no alternative but
to take legal action…” – Signed, David Cooper, Solicitors, 13
September 2010.
Fine, so let’s leave Aida Hersham well out of this, in what
primarily – as solicitors David Cooper correctly point out – is
our quarrel with the Marian Fathers, and of course the Charity
Commission… But, hang on a second, is there not the small
matter of Richard Butler Creagh v. Cherrilow Ltd/Aida
Hersham High Court trial of July 2011? Clearly both Aida
Hersham and Polonia (the role of ‘partner’ Richard ButlerCreagh, now bankrupt, and in Justice Eady’s eyes totally
discredited, is unclear) were led up the proverbial garden path
by the reprehensible Marians. All Cherrilow Ltd. and Aida
Hersham desired was a quick, profitable (£32m) property deal,
and that would be the end of it. No harm in that. All of us like to
make an honest few quid, or a bob or two.
However, the official 2000 page High Court transcript,
together with Justice Eady’s 137-point, 32 page judgement,
whilst catastrophic for Richard Butler-Creagh, in parts also
makes uncomfortable reading for Aida Hersham herself.
Although glowing in parts; “The intention (by Butler-Creagh),
was to “rip off” both her and the Marian Fathers (although I
suspect that in Ms Hersham he (Butler-Creagh) had met his
match”). (Page 8, Point 26). During the trial, in private, in the
High Court corridors Ms Hersham herself confided to the
WHO Cares WINS
82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD
tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043
email: [email protected]
FCOB Chairman; “I want to assure you that no one was in
cahoots with the Marians, it was a clean sale. There are all
these warring factions. I am in the epicentre of it all.” (Trial
Day Six, Monday, 18 July 2011).
Later in his judgement, less glowingly, Justice Eady
comments on Aida Hersham’s occasional use of her maiden
name – Dellal - writing; “It may be that she regrets having
allowed herself to be talked into this, but she MUST HAVE
KNOWN it would be used to MISLEAD OTHERS... it may
not reflect much credit on Ms Hersham, but it does not
enhance the merits of Mr Butler-Creagh’s claim either.” (Page
12, Point 48). Furthermore, on the disputed letter purportedly
signed “Dellal”, Justice Eady formally comments; “Either she
signed it, under considerable pressure to help Mr Butler-Creagh
out with his creditors, or he (Butler-Creagh), caused it to be
forged. NEITHER scenario reflects MUCH CREDIT on the
participants.” (Page 49. Point 52). In fairness, Justice Eady adds;
“It has no significance, however, for the OUTCOME OF THE
(THIS) CASE.” Quite so.
O
f great significance however is the admitted trial
statement made by Marian trustee Fr. Wojciech
Jasinski, ( now a fugitive, holidaying at the £3m
Marian Palazzo, Rome), who refused to attend the trial hearing
as a witness. His sworn-signed statement (circa 15 July 2011), is
a real eye opener. He says inter alia; “The principal objective of
the ‘charity’ is the promotion of the Roman Catholic faith in
the UK, and around the ‘world”.
Is that so? Condemning the Roman Catholic faithful at mass
with the threat of police action; the criminal destruction of
Fawley Court’s holy Virgin Mary grotto; the perverse
exhumation of Fr. Józef Jarzębowski, Fawley Court’s co-founder;
the hounding of elderly Polish Roman Catholic women from
their homes, (The Sitting District Judge at Brentford County
Court, Claim No 9BF00162, condemned Jasinski’s lying;
secretly salting away parishioners’ church donations; and the
Marian practice of paedophilia and child abuse – are these
actions all commensurate with promoting the Roman Catholic
faith?!
With a new broom, and fresh regime at the Vatican, new
Jesuit Pope Francis will doubtless be fascinated by the Polish
Marians inerpretation of the Gospels, and its ‘promotion’ of the
Roman Catholic faith – alarmingly – worldwide!
Further, Jasinski adds; “Fawley Court was originally offered
to the Polish Congregation in the UK.” This utterly
preposterous claim, which borders on perjury, has very serious
implications for the Marians, and other maverick Polish émigré
organizations. But Wojciech Jasinski does not stop there; “All
the bids were taken TO POLAND, and considered by the panel
of trustees.” A panel of Marian trustees in Poland? We are
talking about a UK charity, with trustees, all of whom should be
registered with the Charity Commission in England and Wales.
By now Wojciech Jasinski’s ‘economy’ with the truth knows
no bounds. In his Trial Statement he goes on: “The (Marian)
Charity was interested to ensure that any purchaser did not
have anti-Catholic sentiment.” Well, the Marians certainly did
not have far to look, given the ‘anti-Catholic sentiment’ rife, and
rampant in their own ranks.
When not enmeshed in this dubious world, and web of
deceit, Jasinski drops his guard, and we are at least reliably
informed of three things: “The (Marian) Charity instructed
Martin Conway of Marriots as their agents… in around mid2008, for Fawley Court to be marketed on the open market by
way of informal tender with a guide price of £22million.” (At
the same time misleading Polonia, that Fawley Court was not
for sale). And again; “The (Marian) Charity requested that the
wealthy individual had no anti-Catholic sentiment and written
assurances were given as to the credit worthiness of this new
party.” And most importantly, says Jasinski: “The price was
|9
nowy czas | czerwiec 2013
nasze dziedzictwo na wyspach!
reduced by half a million to take into account the restrictions (to the seller), the Charity
wanted to apply to the (Polonia’s, continued) use of St Annes Church building.”
W
hat a fine mess, and a can of worms. Clearly “The Fawley Court Affair” is
now gathering apace. Evidence, from the ‘horse’s mouth’ as it were, is
mounting, and it really remains only for the Marians to return its illicit
gotten funds from Cherrilow Ltd, back to Credit Suisse, and for Cherrilow Ltd and
Credit Suisse to hand back the keys to Fawley Court to Polonia!
…And so Nero’s reign came to an end, just like a passing squall, tempest, fire, plague or
war, but St Peter’s Basilica stands firm, reigning from the heights over the Vatican City
and mankind. Today, on the ancient Kapenski gates written in small, faded lettering is
an enscription: “Wither dost thou go – home?
Mirek Malevski
Chairman, Fawley Court Old Boys/FCOB Ltd
The last Zielone Świątki at Fawley Court, Henley on Thames
[email protected]
Szanowny Panie Reaktorze,
Cieszy list od Pani Maresch w imieniu
POSK-u, choć bardzo krucho w nim z
konkretnymi odpowiedziami. Na nowo
pytam: ilu ma POSK członków? Trzy
tysiące, czy tylko sto pięćdziesiąt? Czy
KAŻDY z członków otrzymał na czas – jeśli w ogóle – zawiadomienie o AGM
1 czerwca?
Wygląda na to, że ostatnie Walne
Zebranie miało dużo niedociągnięć i powinno być anulowane, chociażby dlatego,
że „accounts” nie są „transparent or orderly” (jak można mieć tak wygodnicki
podział na „audited accounts”, a w
oddzielnej kolumnie (str, 53) „rozliczenia
finansowe, które nie są częścią sprawozdania finansowego”. Niebywałe!
Przecież sumy, które „nie są częścią
sprawozdania finansowego” są kolosalne!
Na nowo pytam: jak zagospodarowano
sumę £502,992.00 wydaną na sprawę
budynku przy ulicy Frascati 4 w
Warszawie? Gdzie jest dokładne rozliczenie? Członkowie POSK-u nie mają zielonego pojęcia, jak wydano pół milion
funtów!
Czy pan Andrzej Zakrzewski, który –
jak widzimy – „wrócił na stanowisko Sekretarza POSK-u, może odpowiedzieć na
pytanie, jak mógł być jednocześnie Sekretarzem Komitetu Obrony Narodowego
Fawley Court i Sekretarzem POSK-u, który – jak wiemy – liczył na fundusze ze
sprzedaży Fawley Court? Czy nie ma tu
konfliktu interesów? Czy POSK otrzymał
już jakieś pieniądze od księży marianów?
Czy to prawda, że pan Zakrzewski czuwa
nad sprawą Frascati?
Nie bardzo rozumiem, jak mógłbym
uczestniczyć w głosowaniu na Walnych Zebraniach POSK-u, skoro nie jestem
członkiem POSK-u? Niemniej składam
natychmiast swoją kandydaturę i liczę na
przyjęcie mojego członkostwa do POSK-u
w najbliższym czasie... Będę wtedy głosował, i liczył – jak powiada pani Maresch –
„na zmianę warty”, na którą „należy zaczekać”. Tak, ale pytanie – jak długo?
Bardzo cenię dobrą robotę jaką spełnia „overworld” POSK-u, ale mam dalej
ostre zastrzeżenia co do „underworld”.
Natomiast jeśli chodzi o określenie „przegrany obrońca” Fawley Court, bardzo się
cieszę tytułem „obrońcy”, a czy przegranego...? Zobaczymy. Liczę w każdym razie na maksymalne poparcie wszystkich
działaczy POSK-u w dalszej walce o
Fawley Court i w „obronie” tego naszego
dziedzictwa.
Łączę wyrazy szaczunku,
Mirosław Malewski (Mirek Malevski)
Obrońca i Chairman,
Fawley Court Old Boys/FCOB LTD
Sprawa, która od kilku dni bulwersuje członków Ogniska
Polskiego przy 55 Exhibition Road w Londynie oraz ich przyjaciół
i znajomych, a która miała miejsce we czwartek, 20 czerwca,
budzi niesmak i obrzydzenie. I niestety, nie jest żadną plotką,
mimo że w liczne plotki zdążyła już obrosnąć.
Z relacji licznych świadków wyłania się następujący obraz wydarzenia:
– Tego dnia o godz. 19.30 miało miejsce posiedzenie Zarządu Ogniska Limited, czyli spółki, której członkowie są de jure udziałowcami budynku
(Shareholders in Trust for the Members). Z przyczyn formalnych powiadomiony został o nim również Janusz Sikora-Sikorski, prezes widmowego
Towarzystwa Pomocy Polakom, które posiada
dwa udziały w tej dwudziestomilionowej nieruchomości.
O godz. 19.00 wkroczył on do budynku Ogniska
i w recepcji oświadczył butnie i arogancko (znający
go od lat mówią: jak zawsze!), że nie będzie się wpisywał do rejestru wchodzących, bo jest właścicielem
budynku. Towarzyszył mu Mr Pollacchi, podający
się za prawnika Sikory-Sikorskiego. W holu czekał
już na nich Jacek Korzeniowski, zawieszony członek
Komitetu, który rok temu wysuwał w „Dzienniku
Polskimi i Dzienniku Żołnierza” argumenty na
rzecz sprzedaży tego budynku. W ciągu 20 minut
dołączyli do nich: Barbara Arżymanow, Marta Werker, Marek Stella-Sawicki (Kawaler Maltański herbu Lubicz, Member of British Empire, prezes Polish
Heritage Society), wraz z małżonką o kulach,
dr Andrzej Rejman oraz – na końcu – honorowy do
niedawna sekretarz Włodzimierz Mier-Jędrzejowicz. Grupa zawieszona (do czasu decyzji Sądu Koleżeńskiego) przez 99 członków Klubu na
nadzwyczajnym walnym zebraniu udała się na drugie piętro i zajęła tzw. Salonik.
Tymczasem Zarząd rozpoczął posiedzenie, które nie zdążyło potrwać długo. Drzwi otworzyły się
z hukiem i do biura wdarli się nieproszeni goście z
Sikorą-Sikorskim i Stellą-Sawickim na czele, żądając ksiąg Ogniska Limited, czyli spółki występującej jako prawny właściciel Ogniska. Wśród
wrzasków, gróźb i stukania kulą, nie uzyskawszy tego, czego żądali dzięki dzielności Elżbiety Wernik
chroniącej biurko z księgami, rzucili się – mówiąc
Sienkiewiczem – „każdy na swego”. Wieloletni
współpracownik Polskiej Misji Katolickiej, członek
zarządów wielu fundacji polonijnych Sikora-Sikorski chwycił za gardło honorowego sekretarza Andrzeja Błońskiego, przyparł go chwacko do ściany i
zaczął dusić, zaś Kawaler Maltański Stella-Sawicki, MBE, zaczął szarpać za ubranie na piersi wybitnego kardiologa doktora Andrzeja
Czarneckiego, wrzeszcząc przy tym głośno, że to
on, maltańczyk, tak wiele zrobił dla Ogniska.
Przeraźliwe krzyki kobiet pomieszane z rykiem
napastników rozlegały się w całym budynku.
Szkoła tańca, która kilka razy w tygodniu korzysta
z Sali Hemarowskiej na pierwszym piętrze zamarła w ciszy, po czym adepci tańca jeden za drugim
zaczęli opuszczać Ognisko.
Jedna z osób z Zarządu zdołała wybiec z biura
i wezwała policję, która pojawiła się dosłownie po
pięciu minutach. Policjanci wbiegli na górę. Rozjuszony gentleman-dusiciel Sikora-Sikorski wrzeszczał do policjantów, że jest właścicielem budynku.
Policjanci usunęli agresorów z biura. Po godzinnej rozmowie Zarząd zamknął biuro i z policją opuścił budynek. Pan Błoński miał opuchniętą, czerwoną szyję i dwie sine plamy z obu stron krtani. Napastnicy wyszli z budynku po dwudziestu minutach.
Reakcja Zarządu i Sądu Koleżeńskiego była jednoznaczna: wszyscy uczestnicy brutalnego najścia
Fot. Henryka Woźniczka
…I tak minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika św. Piotra
panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu. Wedle zaś dawnej Bramy
Kapeńskiej wznosi się dzisiaj maleńka z zatartym nieco napisem: “Quo vadis, Domine ?
(Henryk Sienkiewicz, “Quo Vadis”).
O dwóch takich co
najechali Ognisko
„KryZys w OgnisKu?
raCZej sKandal.
Haniebna walKa O
władZę i prOFiTy grupy ZdysKredyTOwanej
wOlą prZeważająCej –
w spOsób ZdeCydOwany – liCZby CZłOnKów.
niesTeTy, walKa
będZie bruTalna…”
g. MałKiewiCZ, nC 5/191
zostali w trybie dyscyplinarnym pozbawieni członkostwa Ogniska wraz z zakazem wchodzenia na teren
budynku.
Refleksje na temat polskiego chamstwa, przeniesionego jak widać skutecznie na londyński bruk
(choć tylko Mr Stella-Sawicki jest urodzony w Polsce) można byłoby ująć słowami śp. wuja autora
niniejszej relacji, ziemianina spod Sambora, byłego komendanta Armii Krajowej Okręgu Borysławskiego, który przed śmiercią w 2004 roku zwykł
mawiać: „No cóż, mamy nową szlachtę!”.
Stwierdzenie to jednak najwyraźniej nie wyczerpuje sprawy. O co chodziło tak naprawdę w tym
ataku brutalności? Zdaniem wielu, o zastraszenie
Zarządu i doprowadzenie do jego ucieczki lub wycofania się. Cel? Prawdopodobnie ciągle ten sam od
roku – opanować nie tyle klub, co wart około 20
mln funtów budynek, którego wolą członków nie
udało się spieniężyć w ubiegłym roku.
Pozostaje kwestią otwartą, ale nie bezprzedmiotową, czy ktoś stoi za przedstawioną powyżej grupą i kto to ewentualnie jest?
W każdym razie metody – no cóż – przypominają na oko bezpieczniackie, takie, jakie znamy z peerelowskiej i postpeerelowskiej Polski. Najpierw
szkalować, potem zastraszać, a jak nie działa – zatłuc albo zaaranżować wypadek.
Tylko że tym razem nie wyszło i – miejmy nadzieję – już nie wyjdzie.
Roztrop Namysłowicz
10 |
czerwiec 2013 | nowy czas
nasze dziedzictwo na wyspach!
W POSK-u
wszystko gra i koliduje
Rys. Andrzej Krauze
Grzegorz Małkiewicz
W
Londynie od dawna
krążą różne teorie,
opinie na temat
POSK-u, czyli Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego. Nikt ich oficjalnie nie
potwierdza, nikt nie zaprzecza. Można je zasłyszeć nawet w samym POSK-u, i to z dobrych źródeł, ale po zastrzeżeniu, że źródło ma
pozostać anonimowe. Bo oficjalnie wszystko
gra i koliduje (określenie zasłyszane, dziękuję
autorowi). To pozorna sprzeczność, a właściwie
– nowa jakość.
W majowym numerze „Nowego Czasu”
ukazał się artykuł Mirka Malevskiego (POSK,
dzień dobry, co słychać? Czytane między wierszami..., NC nr 191/5), który zdumiony tą sytuacją postawił kilka pytań, i nic więcej – żadnej
konkluzji w tym tekście nie było, a tym bardziej
pomówień. Autor nie pomawia dla przykładu
hydraulików, prosi jedynie o jawność zleceń, pyta, kto je wykonuje i dlaczego usługi te są tak
drogie? Ogólne pytania, w kontekście tego, co
dzieje się z polską spuścizną na Wyspach, są jak
najbardziej uzasadnione. Można jedynie do
tych pytań dopisać kilka konkretów.
Czy prawdą jest, że kosztowne elementy
przebudowy POSK-u wykonała (Jazz Cafe) i
wykona (zmiana jednego skrzydła na
mieszkania) polska firma, której właścicielem
jest żona (była?) działacza POSK-u Jana Serafina (obecnie bankrut w Wielkiej Brytanii,
w Polsce inwestor, mający na Wyspach wierzycieli na przynajmniej sto pięćdziesiąt tysięcy funtów)? W Jazz Cafe Jan Serafin przez
wiele lat pracował jako manager w roli
ochotnika wolontariusza. Bo przecież do
pracy społecznej chętnych brak. Był też
członkiem Rady POSK-u i – zgodnie z
zapisem w rejestrze Companies House –
dyrektorem Polish Social and Cultural
Association Limited (1.05.2003 do
16.06.2007).
Wróćmy jednak do zarzutów postawionych
„Nowemu Czasowi”. Krytyczne odczytanie
zamieszczonego na naszych łamach artykułu
przez niewątpliwie zasłużonych działaczy pokazało, że o POSK-u można mówić dobrze albo
wcale. Wywołaliśmy burzę tylko dlatego, że naruszyliśmy tabu. Z zachowanych źródeł wynika,
że początkowe lata działalności tej instytucji wywoływały ostre kontrowersje w środowisku emigracyjnym (opisane w książce Cud nad
Tamizą). Dlaczego obecnie jest inaczej?
Okazuje się, że jesteśmy słoniem w składzie z
porcelaną. Na ostatnim Walnym Zebraniu
członków POSK-u przewodniczący Komisji
Rewizyjnej Andrzej Fórmaniak powiedział:
Nie mogę sobie odmówić obowiązku odniesienia się do publikacji, jaka ukazała się
w „Nowym Czasie”. Mówię o artykule
POSK, dzień dobry, co słychać? Czytane
między wierszami... Otóż rzeczywiście ten
tytuł jest adekwatny – czytane między
wierszami. Przy czym, proszę państwa,
czytanie między wierszami idzie dalej niż
to, co między wierszami jest. Jako przedstawiciel Komisji Rewizyjnej pragnę
oświadczyć, że to czytanie między wierszami w tym konkretnym artykule jest przedstawione w niezwykle krzywym
zwierciadle. Jako przykład chciałbym się
odnieść do jednego stwierdzenia, chociażby jednego, które mówi: Może warto byłoby przestudiować obfite wydatki
administratorów i kierowników POSK-u
oraz naliczane dla nich bonusy lub też podejrzanie (niektórzy mówią „nieprzyzwoicie”) wygórowane rachunki pracowników
budowlanych czy hydraulików.
Otóż członkowie Komisji, którzy uczestniczą w spotkaniach Zarządu potwierdzić
mogą, że wszelkie wydatki związane z wyjazdami członków Zarządu zarówno na terenie UK, jak również do Polski w sprawie
Frascati [od red.: chodzi o ponad milionowej wartości dom w Warszawie, po sprzedaniu którego POSK otrzyma 60 proc. –
adwokaci zastrzegli sobie 40 proc.!] są dyskutowane i bardzo skrupulatnie oceniane
pod względem efektywności czy potrzeby
wydatku. Myślę, że bardzo niesprawiedliwe jest, jeśli ktoś w takim artykule usiłuje
wprowadzić zamęt, który jest nam absolutnie niepotrzebny. Proszę państwa, idziemy
w dobrą stronę. Sprawozdanie Komisji Rewizyjnej nie może być krytyczne, skoro nie
ma powodów do krytyki. Generalnie rzecz
biorąc oczywiście są sprawy, które można
poprawić, ale takie artykuły jak ten na
pewno nam nie pomagają.
Uff, przypomniała mi się partyjna otwartość z ubiegłego stulecia: jesteśmy otwarci na
krytykę, ale powinna to być krytyka konstruktywna – deklarowali różnej maści towarzysze.
Zapewniam autora tej wypowiedzi, że z całą
świadomością i odpowiedzialnością uprawiamy krytykę konstruktywną. Diety wyjazdowe
są najmniejszym problemem – jest nim, akurat w tym konkretnym przypadku, 40 proc.
wartości nieruchomości zapisanej POSK-owi,
które ma być przejęte przez firmę adwokacką.
Dlaczego honorarium adwokatów ma wynosić
40 proc. od ponad milionowej wartości? Przepraszam za kolejne pytanie. Generalnie rzecz
biorąc nie ma powodów do krytyki, bo wszystko zmierza w dobrą stronę, skoro ma doprowadzić do sprzedaży podarowanej POSK-owi
drogiej kamienicy.
Mirek Malevski zebrał w swoim artykule
jedynie pytania obecne w przestrzeni publicznej, dotyczące ważnej organizacji społecznej. Podobne pytania padają na Walnych
Zebraniach i – jak zwykle – pozostają bez
odpowiedzi. Takim konkretnym pytaniem,
zadanym podczas ostatniego Walnego Zebrania była próba wyjaśnienia dlaczego remont
Jazz Cafe kosztował prawie 300 tys. funtów
(prawie dziesięć lat temu). W kontekście planowanej przebudowy części POSK-u na
mieszkania jest to ważne pytanie, ale nie doczekało się ono rzetelnej odpowiedzi. Teraz –
jak wynika z rozliczenia – Jazz Cafe przynosi
9 tys. funtów dochodu rocznie. Można by
rzec z przekąsem – świetna inwestycja.
W sprawie przebudowy POSK-u krąży
znacznie więcej pytań. Czy prawdą jest, że konkurs na przebudowę tego budynku użyteczności publicznej wygrała mała polska firma?
Czy firma ta ma uprawnienia respektowane w
Wielkiej Brytanii? Czy właścicielem tej firmy jest
żona (była?) Jana Serafina? Kto jest podwykonawcą? Czy firma byłego prezesa POSK-u – jak
niesie wieść gminna?
W związku z artykułem na temat POSK-u
w poprzednim wydaniu „Nowego Czasu” zostałem też zaatakowany osobiście. Taki już los
redaktora naczelnego, przyjąłem więc to z pokorą. – Polaków możecie obrażać, są do tego
przyzwyczajeni, Anglicy na to sobie nie pozwolą! – usłyszałem. Znaczy się, że obraziliśmy tym
razem Anglików. Jak się okazało – z Towarzystwa Conradowskiego, w którym większość stanowią Anglicy. Uszom nie wierzę, ale słucham.
Wszystko gra i koliduje. Z ulgą przyjmuję informację, że Sala Conradowska dostała już inne
miejsce, lepsze nawet, choć mniejsze (znów gra
i koliduje), i nic z eksponatów nie zginie. To dobra wiadomość, bo jednak bywało tak, że cenne eksponaty (vide Muzeum Fawley Court)
były sprzedawane w domach aukcyjnych lub
bezpośrednio przez księży marianów prywatnym kolekcjonerom. Ale pieniędzy ze sprzedaży nie wykazały żadne rozliczenia, a cenne
eksponaty, które trafiały do prywatnych właścicieli były często oddane marianom w depozyt.
Czy wyrażona troska jest pomówieniem?
W liście do redakcji „Nowego Czasu” pani Eugenia Maresch słusznie zauważa, że POSK jest
instytucją społeczną. Korzystam z niego często i
jestem wdzięczny zarządowi i pracownikom
recepcji za życzliwość wobec naszego tytułu.
Racją istnienia pisma, które nie chce jedynie
zaczerniać papieru (choć teraz powinno się chyba
mówić: zabarwiać) jest jednak otwartość, a nie
czołobitność. Na ważne i trudne tematy trzeba
rozmawiać. Zresztą ta nasza rozmowa jest wyprzedzeniem jednego z postulatów Komisji Rewizyjnej dotyczącego propagowania POSK-u i jego
instytucji, w tym Biblioteki Polskiej i Towarzystwa
Conradowskiego. Czyli dzięki tej polemice o Bibliotece Polskiej dowiedzą się Polacy tu mieszkający, którzy z jakiegoś powodu o niej nie wiedzą.
Pani Eugenia Maresch pisze o unikalnych
zbiorach Biblioteki, Instytutu Piłsudskiego i Towarzystwa Conradowskiego. W kontekście tego,
co zdarzyło się w Fawley Court, takie określenie jest tym bardziej niepokojące. Unikalne to
coś, co znika. Może w tym wypadku bardziej
adekwatne byłoby słowo unikatowy.
Czarno widzę POSK-owe plany zabezpieczenia unikalnej kolekcji. Czy w ramach zabezpieczania „unikalnej” kolekcji emigracyjnych artystów
malarzy – zdeponowanej w magazynach POSK-u
– po tej kolekcji nic już prawie nie zostało? Tego
można by się spodziewać, sądząc po wypowiedzi
jednej z kompetentnych osób.
O POSK-u wielu wtajemniczonych
wypowiada się chętnie, lecz w kamuflażu. Od
tych, którzy chcą rozmawiać bez kamuflażu,
dowiadujemy się, że wszystko gra. A to, że
koliduje – to sprawa nie dla reportera. Nie ma
więc reporterskiego śledztwa – są felietonowe
dywagacje. Walne Zebranie wybrało 1 czerwca
swoich przedstawicieli – tych samych, bo do
pracy społecznej jest bardzo mało ochotników.
12|
czerwiec 2013 | nowy czas
felietony opinie
nowy czas
[email protected]
0207 639 8507
63 King’s Grove
London SE15 2NA
Fala z bałwanami
Krystyna Cywińska
2013
Czy ukochana Wielka Brytania ma nas dość? Dość
liczebnie i uczuciowo? Czy
zapomniała o naszym wkładzie w obronę jej granic?
O naszym udziale w jej odbudowie? No i oczywiście,
czy zapomniała, że przez
ostatnie lata podtrzymywaliśmy jej struktury
gospodarcze? Czyżby minęły już czasy uniesień nad
polskim hydraulikiem? Nad
murarzami i malarzami jej
ścian? Nad pulchną, schludną pomocą domową?
Różowolicą? Jak parę lat
temu piały z zachwytu tutejsze media? Mam kopię
w biurku.
Ostatnio jakoś nikt się nami w tutejszych mediach nie zachwyca. Czyżbyśmy zbrzydli władzom? I obywatelom tego kraju?
Pozbyć się imigrantów trudno. Bo
przepisy unijne. Po prawa człowieka.
Bo się można odwoływać bez końca do
różnych prawnych instytucji, co czynią
– jak wiemy – fanatycy muzułmańscy.
Ale co począć z tą falą przybyszy, w
większości chyba nieznających języka?
I to szczególnie w okresie poważnego
uczulenia Wyspiarzy na imigrantów?
Imigracyjne organa rządowe wpadły na pomysł. Odstraszyć ich. Zastraszyć ponurą wizją rzekomej
rzeczywistości. Spreparowano trzyminutowy film wideo. Tytuł Zanim wyjedziesz (Before you go) do Wielkiej
Brytanii. W tym krótkim filmiku jest
trzech bohaterów. Jeden z nich, niejaki
Jacek, ze słabym angielskim, traci pracę. Bezrobotny pęta się po ulicach.
Ląduje pod przysłowiowym mostem.
Głodny, brudny, obdarty, bezradny.
W końcu dopada go banda rzezimieszków. Bije, kopie i podpala. Jacek
pali się żywcem. Przesada?
Może i przesada. Ale widok Jacka
przestrasza. Poparzonego odwożą go
do Polski. Wiemy, że to brytyjska ambasada w Polsce wyraziła dla tego
koszmarnego widma swoją aprobatę.
Niektóre dzienniki brytyjskie, m.in.
„Daily Telegraph”, przypisały poparcie
tej antypropagandy polskiej
ambasadzie w Londynie. Czy to kaczka dziennikarska? Czy niechlujstwo i
niedbalstwo. Trudno uwierzyć w kolejną teorię spisku na tak mizerną skalę.
Ale czy ktoś z polonijnych organizacji
interweniował w tej sprawie? Jeśli jednak ambasada brytyjska w Polsce istotnie poparła to straszydło, to chyba nie
bez wiedzy polskich organów? Albo
przynajmniej mediów, które to widmo
lansują. A może w kraju uznano, że to
także dobry sposób na zatrzymanie
odpływu polskiej siły roboczej i
umysłowej? Może…
Bo nic nigdy nie jest tak, jak wygląda na pierwszy rzut oka. We wszystkim zawsze jest drugie dno. Jak gdyby
przez przypadek TV Polonia nadała
właśnie reportaż z życia Polaków w
tym kraju. Już ani słowa o sukcesach
naszych informatyków. Ani tak zwanych naukowców. Ani o dzielnych
przedsiębiorcach, ani utalentowanych
artystach, lekarzach czy murarzach.
Rozmawiano z pokojówkami w hotelach i tak zwanymi robolami od job to
job. Większość rozczarowana – bezrobotna albo bezradna, Często przerażona. Jedna z wypytywanych
dziewczyn skarży się, że nikt jej tu nie
pomógł. Znalazła się w krytycznej sytuacji, ma humanistyczne wykształcenie i nie wie, do kogo ma się zwrócić i
co ze sobą począć. O polonijnej prasie,
organizacjach czy ośrodkach nie słyszała. Żadnych pism nie czytała. Albo
ona, nader naiwna, albo polonijne
instytucje dofinansowywane z Polski
czy z różnych emigracyjnych funduszy
nie dają sobie rady z tym problemem.
Z tą falą z bałwanami – jak ktoś to
zjawisko określił. Czyżby Zjednoczenie
Polskie w Wielkiej Brytanii już wyczerpało nakład instruktaży dla polskich
przybyszy? Ze szczegółowymi informacjami o tutejszych możliwościach
oraz o tym, gdzie się udać w
przypływie niemożliwości? Kopię tego
informatora też mam w biurku.
Przez przypadek także TV Polonia
nadała reportaż z wielkiej gali w Zamku Królewskim w Warszawie. Z okazji
przyznania odznaczeń dla działaczy
polonijnych działających na tzw. niwie.
Niwa niwą, ale naiwni przybysze z
Polski prawie nic o tej niwie nie wiedzą. W zamkowym salonie pod jarzącymi się żyrandolami przypinano
działaczom na rzecz Polonii jakieś ordery. Mniejsza o to jakie. Jest ich taka
mnogość i różnorodność, jak kiedyś w
radosnym Kraju Rad. Padły
przemówienia notabli, uzasadnienia,
brawa, gratulacje. Były też kreacje
pań. Pani Helena Miziniak, etatowa
odbiorczymi orderów, spowita chyba
w ciemne aksamity, została wyróżniona specjalnie. Nawet filmem biograficznym. O jej przeżyciach, o jej życiu,
i wszechstronnej działalności. Sypnęła
słowem heroicznym i wylała kilka łez.
Zapewne na uznanie swojej
działalności zasługuje. Tak jak zasługuje na to wiele innych przeszłych i
obecnych działaczy emigracyjnych z
podobnym czy bardziej dramatycznym życiorysem. Na przykład pani Janina Kwiatkowska. Kobieta
nieustającej pomocy ciężko chorym w
szpitalach i więźniom w więzieniach
oraz innym potrzebującym. Na tej gali
padło również przemówienie samego
prezydenta Bronisława Komorowskiego. Można było nie słuchając przewidzieć co powie. Sypał, jak zwykle,
odpowiednimi banałami. Taką ma
funkcję, nie do pozazdroszczenia.
Większość polskich przybyszy w
tym kraju nie ma zielonego pojęcia, że
jest obiektem opieki i pomocy różnych
zjednoczeń, stowarzyszeń i organizacji.
Chyba poza matkami dzieci objętych
opieką polskich nauczycieli i Macierzy
Szkolnej. Czy te inne organizacje i
instytucje, w znacznej mierze dofinansowywane z różnych budżetów, są tylko szyldami z dobrymi chęciami? A
wiadomo, że dobrymi chęciami piekło
jest brukowane.
Nie wszystkim jednak w tym kraju
Polakom źle się wiedzie. Są i tacy, którzy się tutaj dorobili. Kilka dni temu
rozglądałam się w eleganckim sklepie
w Chelsea za słoikiem ze szwedzkimi
śledziami. Obok mnie świetnie ubrana, szykowna pani z córką. I nagle słyszę po polsku: – Zobacz, jak ta stara
babka ma umalowane usta. Na co ja:
– Czy za bardzo, czy za mało? A może nie ten kolor? Konsternacja i czułe
przeprosiny. I ubolewanie, że może
poczułam się dotknięta. Nie poczułam
się. Zawsze mi miło słyszeć tu mój język i widzieć, że moim rodakom życie
tutaj się układa. I dodałam tylko: –
Przynajmniej nie jestem lampuza. –
Ależ skąd! – usłyszałam. Lampuza to
określenie staruchy udającej podlotka,
co potwierdził sam prof. Miodek,
bawiący niedawno w Londynie.
Polacy nie są tu terrorystami. Nie
atakują zamachami. Nie mordują żołnierzy na ulicach. Nie spiskują, jak fanatycy islamscy. I nawet jeśli narzekają, to bez nienawiści. Może by się tu
przydali, rosnąc w liczebną siłę, jako
przedmurze chrześcijaństwa. Czyli powtórka z historii? Nie daj Panie Boże.
Płacić, czy nie?
Wiem, wiem, to już było. Temat stary jak świat raz
po raz wraca na czołówki: płacić za treści w internecie, czy też nie płacić. Co ciekawe, każdy ma swoje
zdanie na ten temat. Ja również.
Żyjemy w ciekawych czasach. Pamiętam, kiedy o
internecie mówiono przy okazji doniesień zza granicy. Doniesienia o ogólnoświatowej sieci, nad której
powszechnym udostępnieniem pracowali naukowcy.
Dzisiaj bez internetu raczej już nie można sobie wyobrazić naszej codziennej ziemskiej egzystencji.
Coraz więcej spraw i sprawek, którymi się zajmujemy odbywa się w ten czy inny sposób poprzez internet. Co więcej: tenże internet zdaje się towarzyszyć
nam coraz bardziej natarczywie, jest z nami już niemal wszędzie: w telefonie komórkowym czy bezpłatnych publicznym wi-fi. Co pojawiło się w
internecie, a co nie staje się czołówką samą w sobie.
Technologia, albo jak ja ciągle upieram się to
nazywać – wirtualna rzeczywistość – zastępuje nam
tę realną. Kiedyś trzeba było z kimś się spotkać,
gdzieś pojechać, kogoś zapytać, kupić gazetę czy
książkę. W sumie coś trzeba było zrobić. Ruszyć się.
Wydać pewnie trochę gorsza. Dzisiaj już nie trzeba.
Jest internet. Tyle rzeczy można dostać za darmo.
No właśnie. Można?
Mój kolega mówi, że można. I pewnie wie, o
czym mówi, bo często ma na swoim komputerze filmy, których nie ma jeszcze w legalnym rozpowszechnianiu. Skąd? Oczywiście z internetu. Ale nawet i on
przyznaje, że to jednak jest piractwo, więc o skrajnościach lepiej nie mówić. Ale o wiadomościach już
warto. A tych dzisiaj nikt nie dostarcza więcej w jednym, skondensowanych miejscu niż internet. Na każdy temat. Niemal w każdym dostępnym języku. Za
darmo. Można łatwo wstukać hasło i jest.
Okazuje się, że nie do końca. Ostatnio przeprowadzone badania pokazują, że coraz więcej ludzi
nie tylko przyznaje się do tego, że za wiadomości w
sieci regularnie płaci i chętnie zapłaci. Dotyczy to
nie tylko płatnych wersji drukowanych publikacji.
Coraz więcej – szczególnie młodych użytkowników
– przyznaje się do tego, że tradycyjne media nie
przyciągają ich uwagi w takim stopniu, jak platformy internetowe, za które często, w różnej postaci, są
oni w stanie płacić. Także regularnie. Nie tylko w
Stanach Zjednoczonych czy Japonii, ale także w
Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Brazylii ludzie coraz więcej czasu spędzają w sieci i coraz częściej decydują się na wyciągnięcie portfela tylko po to, by
dostać to, czego szukają. Co ciekawsze: pieniądze
chętnie wydawane są na ambitniejsze formy dziennikarskie, których na próżno szukać w większości
serwisów: analizy, raporty, własne produkcje.
W całym tym zamieszaniu ważne jest jednak zupełnie coś innego: stare pytanie pojawia się co jakiś
czas prowokując nowe dywagacje na powszechne
pytanie: płacić czy nie płacić. I za każdym razem
pojawiają się odmienne argumenty, za i przeciw.
Dzieje się tak jednak nie dlatego, że nagle ktoś chce
nas przekonać do tego, by płacić. Nie. Tutaj chodzi
o coś zupełnie innego.
Stare pytanie powoli przechodzi do lamusa. Powoli, zupełnie niepostrzeżenie zmienia swoją treść:
to już nie jest kwestia tego, kto jest za, czy przeciw.
To już było. Dzisiaj poprawnie zadane pytanie powinno brzmieć: kiedy za treści w internecie zaczniemy płacić. Wszyscy. A to jest tylko kwestią czasu.
V. Valdi
nowyczas.co.uk
|13
nowy czas | czerwiec 2013
komentarze
Na czasie
KOMENTARZ ANDRZEJA KRAUZEGO
Grzegorz Małkiewicz
Lata temu Andrzej Czyżowski, znany dziennikarz
emigracyjny, spoglądając na stronę miejscowej gazety,
wypełnioną nekrologami, z dużym poczuciem czarnego
humoru skonstatował: – Emigracja bawi się w
chowanego. Młodsze pokolenie bawi się teraz w
chwytanie za gardła. Kiedy nie wystarcza już siła
argumentów, zastępują ją argumenty siły. Czysty
makiawelizm zawitał pod strzechy zacnego Ogniska przy
Exhibition Road. Jak już pisałem, ponad 20 mln funtów
na stole jest gwarancją niemałych jeszcze emocji.
Ale że brać jest aż tak krewka, to przerosło moje oczekiwania. Jak donoszą
naoczni świadkowie, inicjatorami tej
męskiej zabawy byli znani w środowisku panowie SS i SiSi, wspomagani
przez wiernych zwolenników. Znani i
zasłużeni na niwie społecznej, ich piękne słowa okazały się fałszywą monetą.
O ofiarach nie będę wspominał, bo
swoje wycierpieli, to od nich zależy czy
zechcą ujawnić swoje personalia i szczegóły wyrządzonej krzywdy – fizycznej i
moralnej. Jedno jest pocieszające, zgodnie z tradycją, jak słyszę, przemocy nie
ulegną. Czy podobną decyzję podejmie
cały Zarząd? Chyba innego wyjścia nie
ma. Może najwyższy już czas skończyć
z układaniem się z grupą, która aż nadto wyraziście ujawniła motywy specyficznie pojętego społecznego zaangażowania.
Ciekawe, jak zachowają się władze
brytyjskie – fizyczna przemoc to w
końcu poważne wykroczenie. Jak zachowają się polskie organizacje z bogatą tradycją niepodległościową, w
których panowie SS i SiSi pełnią odpowiedzialne funkcje, i Polska Misja
Katolicka… Czy kodeks Kawalerów
Maltańskich dopuszcza takie wahania
temperamentu, a order MBE do niczego nie zobowiązuje? Nie mnie sądzić, wyrażam jedynie oczywiste
wątpliwości, może zbyt surowo.
Z taką łatwością przychodzi nam
oburzać się na inne nacje, a wśród swoich widzimy tylko anielskie dusze. To z
kolei refleksja po obejrzeniu niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”,
emitowanego przez TVP. Serialu, podobno bez pierwszego odcinka, gdzie w
kabaretowy wręcz sposób przedstawiono dojście Hitlera do władzy. Co do innych, z punktu widzenia Polaków kontrowersyjnych scen historycznych, też można mieć poważne zastrzeżenia, ale dbałość o wierny przekaz historyczny była
chyba najmniejszą troską twórców filmu.
Takie już prawa rozrywki opartej na bazie wydarzeń historycznych. Też mamy
w naszym dorobku takie filmy, jak chociażby „Popiół i diament” Andrzeja
Wajdy czy serial „Czterej pancerni i
pies” (swego czasu wycofany z programu TVP i przywrócony po protestach
telewidzów). Dziwi mnie więc poważna
debata historyków dotycząca nawet najmniej istotnych faktów historycznych
(oczywiście z punktu widzenia wymyślonej fabuły), czy geograficznych miejsc
kolejnych epizodów niezgodnych z geografią. Co innego z pokazanym w filmie
antysemityzmem akowców...
W mediach dudni od oburzenia, a
przeciętny widz od lat przyzwyczajany
do manipulacji faktami z okresu II wojny światowej oglądał niemiecką wersję
wydarzeń bez specjalnego zaangażowania. Trochę to niepokojące, że pokolenie, które oskarżało w młodości swoich
rodziców teraz ich gloryfikuje, ale poetyka dyżurnej ofiary, skazanej na bezsilne protesty nie przekonuje mnie i nie
odnosi zamierzonych skutków.
kronika absurdu
W Polsce odnotowano nieprzerwany wzrost PKB przez
ponad 20 lat. Komentarz Ryszarda Wańka w
„Rzeczpospolitej”:
Długotrwały wzrost PKB jako dowód na sukces
gospodarczy Polski ma mniej więcej taką rangę,
jaką w latach 70. miały statystyki dotyczące produkcji
węgla kamiennego, dające nam wtedy czwarte miejsce
na świecie.
Jedno jest pewne w propagandzie sukcesu przodujemy
znacznie dłużej niż trwa nieprzerwany wzrost PKB.
Baron de Kret
Wacław Lewandowski
„Wianki na Wiśle”
Nie jestem warszawianinem, więc
niespecjalnie zajmowały mnie wiadomości o usiłowaniach doprowadzenia
do referendum, w wyniku którego
można by odwołać ze stanowiska
prezydenta stolicy Hannę Gronkiewicz-Waltz. W związku z energicznymi działaniami społecznego komitetu, który, jak słychać, zbiera dziennie około czterech tysięcy podpisów
pod wnioskiem referendalnym, pani
prezydent zaczęła częściej gościć w
mediach i szersza, nie tylko warszawska publiczność, mogła poznać jej
opinie i poglądy na sprawowanie
władzy. Biorąc pod uwagę, że pani
prezydent jest także wiceprzewodniczącą PO, partii rządzącej, nie sposób nie zainteresować się jej
przemyśleniami.
Paraliż komunikacyjny w Warszawie, który jest wynikiem błędów popełnianych przy budowie drugiej linii
metra, jest np. zdaniem pani prezydent jedynie dowodem na to, jak wiele się dla Warszawy robi i jak wielkie
magistrat przeprowadza inwestycje.
Zniszczony podczas budowy metra
tunel Wisłostrady, który był wyłączony z ruchu od sierpnia ubiegłego roku do minionej niedzieli, to też nie
problem. Trasa wyznaczonego objazdu, mówiła Gronkiewicz-Waltz, pozwala przecież obserwować „piękne
widoki, których nie będzie, gdy otworzy się tunel”!
Taką właśnie refleksją estetyczną
dzieli się z udręczonymi staniem w
korkach mieszkańcami stolicy prezydent miasta! Ma także inne, godne
odnotowania przemyślenia. Nie sądzi, na przykład, by urzędujący prezydent musiał płacić za bilet wstępu
do stołecznych obiektów muzealnych,
o czym poinformowała strażnika w
Wilanowie, kategorycznie odmawiając zapłacenia za wstęp pięciu złotych.
Gdy obfity deszcz zalał trasę toruńską topiąc jadące nią samochody,
pani Gronkiewicz-Waltz miała do
powiedzenia tylko tyle, że kanalizacja burzowa na tej trasie była planowana według zaniżonych norm z lat
osiemdziesiątych i „wymagałaby modernizacji”. Ano, wymagałaby… Nb.
wygląda na to, że to deszcze są wyjątkowo złośliwym przeciwnikiem pani prezydent. Gdy w niedzielę przed
kamerami otwierała dla ruchu tunel
Wisłostrady, nie spodziewała się zapewne, że za kilka godzin zostanie on
zalany przez deszczówkę, bo nie
sprawdzono działania systemu odprowadzania wody.
To działo się w niedzielę, ale jeszcze ciekawiej było w sobotę. Miałem
wątpliwą przyjemność przejeżdżania
przez stolicę w ten właśnie dzień. Pośród tysięcy pojazdów zdążających z
Południa na Północ, tkwiłem w korku
na dojeździe do objazdu tunelu. W
zamkniętym wlocie do tego przejazdu widać było rzesze drogowców,
kręcących się po obiekcie – zapewne
dokonywali ostatnich przeglądów
przed zaplanowanym na następny
dzień otwarciem. Już, już w ślimaczym tempie zbliżam się do objazdu
przez nadwiślańskie bulwary, gdy oto
możliwość dalszej jazdy w północnym kierunku kończy się, a ruch kierowany jest na objazd przez samo
centrum miasta! Przyczyna? Jest i
przyczyna – tablica ze słowami pani
prezydent, która przeprasza za
utrudnienia związane z odbywającą
się właśnie w tę sobotę imprezą
„Wianki na Wiśle”!
Gdy dokładając godzinę i kilkadziesiąt kilometrów wreszcie wyjechałem z Warszawy, nie myślałem
dobrze o stołecznej gospodyni. Jeszcze gorzej pomyślałem o niej w niedzielę rano, gdy ujrzałem w telewizji
jak otwiera tunel. Nie mogła pomyśleć? Czy „Wianki na Wiśle” nie mogły się odbyć już po otwarciu tunelu?
Przecież to szczyt wycieczek szkolnych. Setki autokarów z dziećmi, które przyjechały zwiedzić stolicę, tkwią
w korkach w palącym słońcu. Nieważne.
Ważne, że wyrzucając pojazdy z
tej części Wybrzeża Kościuszkowskiego można było przygotować scenerię
do uroczystego otwarcia tunelu przez
panią prezydent następnego dnia.
14 |
czerwiec 2013 | nowy czas
takie czasy
sieĆ
– niekontrolowana
przestrzeń życia
publicznego
Całkiem niedawno powstała nowa struktura życia
społecznego – net. niewidoczna fizycznie, obecna w
publicznej przestrzeni. w niedalekiej przyszłości wirtualny
świat to będzie nasz intelektualny dom. a zagożali
internauci mówią: – to już stało się rzeczywistością.
Grzegorz Małkiewicz
Dziennikarze mediów głównego nurtu coraz
częściej powołują się na źródła internetowe. Politycy, gwiazdy kina i estrady mają swoje strony,
gdzie zamieszczają na bieżąco komentarze i informacje na różne tematy, nie tylko bezpośrednio dotyczące ich głównej profesji. Blogosfera
staje się główną platformą wymiany informacji
i opinii. Telewizja traci swoją magię, gazety po
opuszczeniu drukarnii tracą aktualność. Internet przejmuje rolę głównego komunikatora, jak
dotąd – niekontrolowanego. Ale im bardziej
staje się wpływowy, tym bardziej wchodzi na
celownik władzy, dla której kontrola środków
przekazu – bez względu na system polityczny –
była i jest głównym przywilejem.
W ostatnich tygodniach fenomenem internetowym stał się autorski program telewizyjny Mariusza Maxa Kolonko, doświadczonego
dziennikarza, byłego korespondenta TVP w Stanach Zjednoczonych. Portal maxkolonko.com
osiągnął milionową oglądalność, o co z wielkim
trudem walczą największe stacje telewizyjne.
Jego fenomen polega również na prostocie technicznej, żeby nie powiedzieć na chałupniczym
przekazie obrazu. Zamiast kilku kamer studia telewizyjnego, przed dziennikarzem leży jedna kamera przekazująca siłą rzeczy statyczny obraz
dziennikarza. Mówi z głowy, nie czyta ze strategicznie umieszczonych plansz, czym tworzy odczuwalną jakość. Nie jest to język mówiony, ale
wyrafinowana relacja dziennikarska na wybrany
temat i nawet jeśli myli fakty i daty, internauci
nie mają do niego pretensji. Sukces odnosi narracja pozbawiona filtrów poprawności politycznej, które – jak się okazuje – są skuteczniejsze niż
kiedyś wszechobecna cenzura prewencyjna w
krajach komunistytcznych.
W przypadku jednoosobowego programu
maxkolonko.com nie chodzi o zwykły sukces internetowego programu. W tym przypadku nie
mówimy o wzrastającej oglądalności z tysiąca
na kilka tysięcy. Oglądalność relacji Kolonki po
zabójstwie brytyjskiego żołnierza przez islamistów w londyńskim Woolwich pobiła wszelkie
rekordy. Statystyki odnotowały 1 mln 215 tys.
wyświetleń, 11 tys. kciuków w górę, 273 kciuki
w dół. Takiej oglądalności nie mają największe
stacje telewizyjne. Fenomen ten potwierdzają
również inne dane: kanał Max TV ma 150 tys.
subskrybentów. To pięć razy więcej niż TVP,
która ma ich ledwie 28 tys. Jednoosobowy show
maxkolonko.com na YouTube przebija nawet
cały kanał TVN, który śledzi 148,4 tys. osób.
Tytuł programu: Mówięjakjest to jednocze-
śnie motto i cała filozofia redakcyjna. Przekazu
nie wolno uzależniać od narzucanej poprawności
politycznej, która jest najskuteczniejszą mutacją
cenzury. Dzięki umiejętnej, prowadzonej od lat
socjotechnice we współczesnych społeczeństwach
udało się zrobić to, czego przy całym swoim zaangażowaniu nie osiągnęły systemy totalitarne.
Przekaz jest atrakcyjny, masowy i zwalniający z
myślenia. Zamiast myślenia proponuje się dobre
towarzystwo celebrytów. Ciekawe, że jeszcze do
niedawna większą popularnością cieszyły się parodie Kolonki w wykonaniu Macieja Stuhra, niż
wyszydzany dziennikarz. Niewykluczone, że tym
programom Kolonko zawdzięcza część swojego
sukcesu.
Czy zjawiska takie świadczą o powolnym
wyzwalaniu się spod męczących stereotypów
myślenia narzucanych przez elity, które tego
myślenia miały uczyć? Być może dochodzi już
coraz częściej do nie dających się pogodzić kontrastów między rzeczywistością i narzucaną
przez autorytety jej interpretacją…
Kolonko metodycznie odrzucił interpretację.
Porwał miliony i na tyle zmienił układ na osi
Kolonko-Stuhr, że to on teraz może parodiować znanego aktora. O poparciu dla swojej
dziennikarskiej pracy nie musi już czytać
jedynie w listach przysłanych na jego adres –
świadczą o tym najlepiej wpisy na opiniotwórczych portalach. Wystarczyło przeczytać wpisy
pod prześmiewczym artykułem na portalu
„Gazety Wyborczej”. Na ponad 100 wpisów
nie było ani jednego wrogiego, czy chociażby
krytycznego, czego się nie spotyka w tej wyrazistej, polaryzującej opinie gazecie. Wszystkie
wpisy, mniej lub bardziej agresywne, były tej
treści: Jestgwiazdą,boprzypomniał,jakpowinnowyglądaćdziennikarstwo.Pokazujedwie
stronymedaluimówiwprost,niewycinaniewygodnychfragmentówreportarzyiniewrzuca
tematównazamówieniewładzy.Ludzieprzypomnielisobiejakwyglądaprzekazjakościowy,
bezwymuskanychprezenterówipięknegostudia,boważnajesttreść,anietowarzyszLisczy
DurczoklubWojewódzki.
Są też wpisy z odrobiną humoru i ironii:
Oho...Niewinniezaczynasięatakliberalnego
mainstreamunaMaxa:)
I wpisy poważne: Facetprzypominana
czympolegadziennikarstwo.Wczasachkukiełek-celebrytówzTVN24czy„dziennikarzy”w
styluTomaszaLisa,Kolonkoprzywracawiarę
wtenzawód.Niezależniemyślący,autentyczny,
ładniemówiącypopolskuidotegonieprzewidywalnyiciekawy.Tylkotakdalejtrzymać!
Jeden z internautów, porównując komentarze Kolonki z zawartością „Gazety Wyborczej”
zrobił takie zestawienie: MaxKolonko:wojna,
Mariusz Max KolonKo stworzył
jednoosobową telewizję
maxkolonko.com
islamiści,prawodonoszeniabroni,polityka.
GW:majtkiDody,„wstydliwawpadka”jakiegoś
rapera,artykułnatemattechnologipisanyprzez
zatwardziałegoh...manistę,„kronikakryminalna
zKoziejWólki”.
Gazeta streszcza program na temat morderstwa w Woolwich na pozór obiektywnie: „Kolonko mówi, jak jest z napaścią w londyńskim
Woolwich. Skupia się na relacji wydarzeń przez
telewizję. Porównuje wersje amerykańskiego
CNN – gdzie zabójca cytujący Koran mówi:
okozaoko,ząbzaząb – z relacją CNN International, gdzie zamiast słów mordercy, słyszymy
dziennikarkę opowiadającą przebieg wydarzeń.”
Dlaczego? Czy na „obiektywny” przekaz
wpłynęła dziennikarska wrażliwość, obrona
mniejszości przed stereotypami, podwójne myślenie? Mówi Kolonko, bez znieczulenia: – Ten tutaj
stoi z nożem ociekającym krwią ofiary i udziela
wywiadu do kamery! Obok, co najbardziej zdumiewające dla mnie, przechodzi Murzynka,
wchodzi w sam środek wszystkiego, jak gdyby nigdy nic! Tak, proszę państwa, wygląda inna kultura. Są kraje, dla których ociekające maczety i
ścięte głowy to jest normalka. Europa się zmienia
i przyjmuje rzesze imigrantów z innych kultur,
którzy inaczej funkcjonują, i efekt tego jest taki,
jak oglądamy. Ten żołnierz zamordowany na ulicach Londynu jest przykładem, że wojna z terrorem trwa.
Nad poprawnością polityczną bardziej czuwają dziennikarze niż politycy, ale na Wyspach
Brytyjskich był przypadek, że to dziennikarze jako pierwsi złamali tabu oskarżając władze o zaniechania w przypadku przestępstw seksualnych
na dziewczynkach popełnianych przez członków
mniejszości etnicznej. Dzięki dziennikarzom
„The Times” doszło w końcu do procesów Brytyjczyków wywodzących się z pakistańskiej
mniejszości oskarżonych o zbiorowe gwałty na
nieletnich Brytyjkach. Trudno sobie wyobrazić
bardziej wybuchowy materiał.
Nadgorliwość poprawności politycznej dokonała w przestrzeni publicznej spustoszenia. Internauci próbują odzyskać utraconą miarę
rzeczy: SukcesMaxatozasługa„Wyborczej”,
TVN-u,Polsatuicałejrzeszy„rzetelnego”
dziennikarstwa.Todziękiwaszejnieudolnościi
manipulacjifaktamigośćzdobywazasłużoną
popularność.Waliprostozmostu,Murzyna
nazwieMurzynem,niebędziewymyślałnieeuropejskichrysówtwarzy.Obytrafiłdojaknajwiększejliczbyodbiorców,botegoco
wyprawiająogólnopolskiemediaprzesiąknięte
wypaczonątolerancjąipoprawnościąpolitycznąniedasięnazwaćdziennikarstwem.
Mariusz Kolonko nie jest jedynym
dziennikarzem, który wyłamał się spod kontroli
poprawności politycznej, podobnych audycji w
inernecie jest coraz więcej i więcej, szczególnie
młodych ludzi, którzy nie oglądają oficjalnej
telewizji, nie słuchają radia i nie czytają
poprawnej prasy. Demokracja wraca do swoich
źródeł. Na jak długo?
KTO
G A Z E T
NIECZYTA
WSTRĘTDOWINA
CZUJETENJEST
WA R I AT E M A L B O
ZWARIUJE
czytaj
|15
nowy czas | czerwiec 2013
takie czasy
CZERWONA SUKIENKA
Guadalupe
Bodycon Dress
by Freak of Nature
£26.00
Agnieszka Stando
B
ędzie o sztuce, modzie i tolerancji, choć tym
razem nie chcę poruszać tematu międzynarodowych spotkań artystów lub projektantów,
które nas integrują. Nie będę pisać o tym, jak
multikulturowy Londyn inspiruje modę i
sztukę. Nie chcę też rozwijać gorącego tematu zamordowania
młodego brytyjskiego żołnierza przez islamskich ekstremistów,
które niedawno miało miejsce w Woolwich, czyli w południowym Londynie, niedaleko miejsca, gdzie mieszkam. Nie będę
też opowiadać o tym, jak podzielone są zdania na temat spalenia pobliskiego meczetu przez ludzi, którzy czują bezsilność
rządu, postanowili więc na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość czy też przedsięwziąć zemstę. Tu, w wielokulturowym
Londynie, pojęcia te są czasem trudne do rozróżnienia.
To, co skłoniło mnie do postawienia sobie po raz kolejny
pytania o granice tolerancji, to prosty fakt.
Któregoś dnia zrobiło się nagle cieplej i chciałam sobie kupić sukienkę. Zajrzałam, jak wiele razy wcześniej, na stronę
jednego z najbardziej popularnych brytyjskich sklepów sieciowych, którego nazwy nie chcę wymieniać, by nie robić mu
niepotrzebnej reklamy. I tam, w dziale designerskim, między
sukienkami znalazłam tę czerwoną, z wizerunkiem Matki Boskiej z Guadalupe z przodu i z tyłu, na siedzeniu, w towarzystwie stylizowanej na meksykańską sztukę ludową czaszki lub
główki demona oraz płonącego czerwienią Serca Jezusa, które
pamiętamy z obrazków, jakie rozdaje się dzieciom w polskich
kościołach. Do tej sukienki proponowane są elastyczne
spodnie z podobnym „wzorem”, tylko postać Matki Boskiej
jest na nich multiplikowana do góry nogami.
Pozwalam sobie opisać te ubrania, mimo że można je
zobaczyć na zdjęciu obok, ponieważ chciałabym opowiedzieć,
co ja widzę. Może się bowiem okazać, że to, co ja widzę, to
nie to samo, co widzą inni. Może problem powstaje wtedy,
gdy nazwie się rzecz po imieniu? Może, gdyby nazwać to, co
ja widzę, stylizowanym meksykańskim wzorem, nie byłoby
sprawy? Przed wystawieniem na sprzedaż tej sukienki na pewno oglądało ją wiele osób – od projektantów do pracowników
działu handlowego. Wydaje mi się, że ktoś, kto zaprojektował
ten „wzorek” na materiale, nie zdaje sobie sprawy, kogo może
obrazić, ale jeżeli sobie zdaje, to właśnie spotkał się z granicą
mojej tolerancji. I tu rodzą się we mnie pytania, które mogą
być dla wielu kontrowersyjne.
Dlaczego przez lata, które mieszkam w Londynie nigdy nie
spotkałam się z wykorzystywaniem w reklamie lub modzie
symboli i wizerunków zaczerpniętych z islamu? Owszem, kiedyś widziałam wisiorek z gwiazdą Dawida i egipskie hieroglify
jako motywy ozdobne, ale nigdy nie widziałam wizerunku
proroka Mahometa na żadnych spodniach ani sukience. Dlaczego? Tymczasem raczej nikt nie widzi tu problemu w rozpowszechnianiu znaku krzyża jako znaku graficznego (motyw
bardzo często używany w przemyśle odzieżowym, w pozycji
pionowej lub odwrócony „do góry nogami”). Mieszkając w
Londynie (nie wiem jak jest w innych miastach Wielkiej Brytanii), musimy liczyć się ze wszystkimi przedstawicielami najróżniejszych religii i wolnych sekt, jednocześnie nie mogąc
wyraźnie zaznaczyć w wielu przypadkach: stop, tu przebiega
moja granica tolerancji i poza nią nie oczekujcie ode mnie
zrozumienia.
Myślę, że pytania tego rodzaju powinny być stawiane jeszcze
na poziomie mody (ubrań) lub nauki w szkole, aby w rezultacie
powszechnej „wolności”, w której niektórzy się gubią, nie dochodziło do rytualnych morderstw w rodzaju tego w Woolwich,
bo wtedy uruchamia się nie tylko mechanizm przemocy, powstaje też w ludziach pragnienie zemsty w obronie własnej god-
Czy toleranCyjne społeCzeństwo powinno
akCeptować nietoleranCję? a Co jeśli tolerująC Czyn „a”, społeCzeństwo niszCzy samo siebie? toleranCja Czynu „a” może być użyta do
wprowadzenia nowego systemu myślowego,
Co może doprowadzić do braku akCeptaCji zespołu CeCh „b”, właśCiwyCh danemu społeCzeństwu. bardzo trudno jest znaleźć złoty
środek, a różne społeCzeństwa nie zawsze
zgadzają się Co do szCzegółów.
w rzeCzywistośCi poszCzególne grupy w
obrębie jednego społeCzeństwa Często mają
problemy z porozumieniem się. niektóre państwa uznają zniesienie nazizmu w niemCzeCh
za przejaw nietoleranCji, podCzas gdy w
niemCzeCh to właśnie nazizm jest uważany
za niedopuszCzalnie nietoleranCyjny.
Karl Popper
Społeczeńs two otwarte i jego wrogowie
TOLERANCJA (łac. tolerantia – „cierpliwa wytrwałość”; od łac. czasownika tolerare –
„wytrzymywać”, „znosić”, „przecierpieć”) – termin stosowany w socjologii, badaniach
nad kulturą i religią. W sensie najbardziej ogólnym oznacza on postawę wykluczającą
dyskryminację ludzi, których sposób postępowania oraz przynależność do danej grupy
społecznej może podlegać dezaprobacie przez innych pozostających w większości
społeczeństwa. W okresie reformacji pojęcie to było stosowane w odniesieniu do
mniejszości religijnych. Obecnie termin ten obejmuje również tolerancję różnych
orientacji seksualnych oraz odmiennych światopoglądów.
Zasada tolerancji jest kontrowersyjna. Społeczni konserwatyści twierdzą, że z góry
skazuje ona na „tolerowane” zwyczaje i zachowania, które są odstępstwem od normy.
Może też upoważniać ludzi sprawujących władzę do zwalczania odmienności. Zamiast
tego proponują pojęcie moralności obywatelskiej i pluralizmu. Zwolennicy
tradycyjnego fundamentalizmu krytykują tolerancję, gdyż widzą w niej formę
moralnego relatywizmu. Ci, którzy ją popierają, definiują ją jako poszanowanie
odmienności. Z drugiej zaś strony uważają, że termin ten w wąskim znaczeniu jest
bardziej użyteczny, gdyż nie implikuje fałszywej aprobaty nieakceptowanych postaw
społecznych. Tolerancja jest historycznie zmienna.
[Źródło: Wikipedia]
ności,atakieurazypozostajągłębokowludzkiejświadomościipamięcizbiorowej.
Tematwzorunasukienceporuszyłmnierównieżz
tegopowodu,żepodobneprzedmiotysąproponowanewmasowejprodukcjiwielumłodymludziom.Wizerunkiświętych(świętychdlakatolików)są
motywamidekoracyjnymiwpopkulturzeiwydajemi
siętobardziejnietolerancyjneikrzywdzącedlakatolikówniżnaprzykładpracebraciJake’aiDinosa
Chapmanów(figurkiMadonnyikatolickichświętych
zgłówkamidemonów),któremożnaoglądaćwprywatnychgaleriachsztuki(np.WhiteCube,2011).
Tematgorzki,szczególniekiedywPolsceiEuropie
wieluludziupominasięorespektowaniewłasnego
pojęciawolności,ajednocześniewkrajachislamskich
wzrasta– jaktonazywają– ekstremizm.Możewystarczy,abykażdyznasmiałodwagęczasemupomniećsięoto,byinninieprzekraczalinaszejgranicy
tolerancji,czylipoprostuoodrobinęszacunkudla
niektór ychwartości,znaków,nazw,miejscważnychw
naszejchrześcijańskiejkulturze.
16 |
czerwiec 2013 | nowy czas
redaguje
roman Waldca
czas pieniądz
biznes media nieruchomości
treNdy
roman Waldca
W sobotni wieczór na Bond Street
Dolce & Gabbana oficjalnie zainaugurowali kolejny, trzeci już z kolei
męski tydzień mody: London Connections: Men.
Impreza odbywa się już po raz trzeci w ciągu niespełna roku. Pierwszą w
czerwcu ubiegłego roku otworzył
księże Karol. Okazało się, że był to nie
tylko wymysł entuzjastów, dla których
profesjonalne pokazy mody okazywały
się zbyt sztywne, ale także potrzeba
rynku. Impreza sprzedała się dobrze
nie tylko w mediach, ale również wśród
projektantów mody i widowni. Wszyscy byli zgodni: niesamowity sukces
imprezy znaczy tylko jedno: trzeba zorganizować kolejną. W styczniu tego roku otworzył ją oficjalnie David
Cameron. Odbywającą się właśnie
trzecią edycję wspiera Boris Johnson.
Jej program jest napięty i trudno
wymienić tutaj wszystkie związane z
tym wydarzenia, warto jednak wspo-
News
Applejestoskarżaneprzezspecówz
branży,jakisamychużytkownikówoto,
żepośmiercizałożycielafirmynienadąża
zarywalami(głównieGoogleiSamsung)
ijużoddawnaniezaproponowałonicnowegonarynku.Naodpowiedźnietrzeba
byłodługoczekać:nowościjestkilka,
mnieć o niektórych, takich jak chociażby Lou Dalton, od projektów której rozpoczął się trzydniowy cykl
pokazów i prezentacji. Lou znana jest
z tego, że w niezwykle prosty sposób
potrafi połączyć jej pochodzenie (tak, z
klasy robotniczej) z niesamowicie precyzyjnie szytymi kreacjami. Innymi
słowy: Lou Dalton lubi prowokować,
gwarantując jednocześnie wysoką jakość wykończenia.
Poza nią, na liście znajdują się takie nazwiska jak: Burberry, Tom
Ford, Alexadner McQueen, Tommy
Hilfiger, Richard James, Paul Smith,
Jummy Choo, Rag%Bone, Hackett,
Pringle, Nicole Farhi oraz ponad 50
innych nazwisk. Można wymieniać w
nieskończoność.
CREATIVE ECONOMY
Skąd takie nagłe zainteresowanie męską modą? Otóż wcale nie jest to coś
nowego. Wręcz przeciwnie, męska
moda bierze swoje początki właśnie z
Londynu. Według raportu przygotowanego specjalnie na tą okazję przez
wartowspomniećonowymsystemie
operacyjnymnaiPhoneoraznowości
wpostaciAppleRadio,którepoprzez
iTunedostępnebędziedlaponad300
mlnużytkownikównacałymświecie.
Uwaga:dostępnebędziebezpłatnie.
FirmazaprezentowałarównieżnowąwersjęswojegofirmowegokomputeraMacPro,któr ypojawisięna
rynkujesieniątegorokuiwcałości
składanybędziewStanachZjednoczonych(!).TymsamymAppledołączyłdorosnącejgrupyproducentów,
którzypowoliprzenosząprodukcjęz
Chindomacierzystychkrajów.
Oileradioonlinejestnowością,o
tylezaprezentowanyjużpublicznienowysystemoperacyjnynaiPhonebudzisporekontrowersje.Applejużnie
V&A na zlecenie British Fashion Council to właśnie tutaj powstały pierwsze spodnie, kapelusze, koszule czy
krawat, trzyczęściowy garnitur, by wymienić tylko niektóre. Liczące zaledwie cztery tysiące słów opracowanie
pokazuje, iż od 1528 roku do dnia
dzisiejszego swoimi inwencjami Londyn przypieczętował swoją reputację,
jako miejsce, w którym narodziła się
moda męska.
London Collections: Men łączy ze
sobą dwa elementy tego ważnego nurtu: kreatywność projektantów z komercyjną wartością brytyjskich marek.
Wschodzące młode talenty w połączeniu z niesamowicie bogatym kulturowo
krajobrazem Londynu nie tylko wspierają ten sektor biznesu, ale również stanowią o jego światowym sukcesie.
Londyn już od dawna jest obecny
na światowych rynkach mody. Odbywający się corocznie London Fashion
Week należy do jednych z najbardziej
prestiżowych wydarzeń świata mody.
Problem z modą męską polega jednak na tym, że nawet na tak wielkich
razbyłoskarżanyoto,żewprowadzającnaryneknowewersjeswoichproduktówproponujeonkosmetyczne
zmiany,którymprzeważniedalekodo
innowacjiwprowadzanychprzeznajwiększegokonkurenta,Samsunga.Wedługnieoficjalnychinformacjitowłaśniezaciętawalkamiędzytymidwoma
firmamisprawiła,żeApplerozważa
wprowadzeniejesieniąnarynektanichwersjiiPhonewplastikowejobudowie.Coprawdanikttegoniechce
oficjalniepotwierdzić,alespecjaliścisą
zdania,żetakierozwiązaniemiałoby
sensnietylkozbiznesowegopunku
widzenia,alepozwoliłobyApplenaodzyskaniechociażczęścirynku.iPhone
wcenieponiżejstudolarówzpewnościąznalazłbywielunabywców.
imprezach jak London Fashion Week
jest ona spychana na margines, przeważnie na zakończenie pokazów
damskich, zupełnie tak, jakby pozostawała ciągle w sferze wątpliwości:
moda to już, czy jeszcze nie. A tymczasem zapotrzebowanie oraz zainteresowanie męską modą rośnie w
takim tempie, że nie wszyscy są w
stanie nadążyć. Fakt, że impreza odbywa się po raz trzeci w ciągu niespełna roku świadczy jedynie o tym,
jak ważna i potrzebna jest oraz jak
duże jest na nią zapotrzebowanie.
W świecie mody panuje przekonanie, że to właśnie moda męska jest
tym, co przyniesie prawdziwą innowację i przeobrażenie w branży. Moda kobieca, chociaż ciągle stanowi
poważną branżę, to w ciągu tak wielu
lat pokazała już niemal wszystko – to
na co można jedynie liczyć, to
kreatywne przeróbki. Teraz czas na
facetów i Londyn jest doskonałym
miejscem na to, by tą transformacją
pokierować.
Mężczyźni dotychczas wydawali
znacznie mniej na ubrania, niż kobiety. Trend ten jednak od paru już lat
powoli, ale sukcesywnie się zmienia.
Wystarczy zajrzeć do niektórych domów towarowych, by przekonać się,
że stoiska z męską odzieżą zajmują już
nie jeden czy dwa stoiska w kącie, ale
przeważnie całe piętra. ShortList, ukazujący się bezpłatnie w Londynie magazyn dla mężczyzn może się
poszczycić tym, że ma nie tylko kilkusettysięczny nakład, ale że odważnie i
konsekwentnie promuje nowe trendy
w męskiej modzie i nie traci przy tym
czytelników, a wręcz zyskuje.
migawki
POdAtKI
Przywódcy najbogatszych państw
świata, tzw. Grupy G8 obiecali, że zajmą się podatkami wielkich światowych
korporacji. to znaczy podatkami, które
powinny płacić, a nie płacą. Unikanie
płacenia podatków, czy takie przygotowywanie rocznych rozliczeń by płacić
ich jak najmniej jest dość powszechne,
szczególnie w przypadku gigantów.
A350
Nowy model airbusa A350, będący
konkurencją dla Dreamlinera, po raz
pierwszy wzbił się w powietrze. Ma trafić do seryjnej produkcji w przyszłym
roku i jest o 25 proc. bardziej oszczędny w spalaniu paliwa. Wszystko dzięki
lekkim, nowoczesnym materiałom, z
których jest budowany.
MyMedyK
Ponad sześć tysięcy spośród
trzydziestu tysięcy zarejestrowanych
pacjentów polskiej przychodni lekarskiej MyMedyk w Londynie jest
brytyjskiego pochodzenia – donosi na
czołówce The Daily Mail. Przychodnia
co prawda kasuje za wizyty, ale czynna
jest do późna każdego dnia tygodnia.
92 MILIArdy
Aż tyle rocznie zarabia Wielka Brytania dzięki członkostwu w Unii
Europejskiej – przyznali w opublikowanym w mediach ogłoszeniu-apelu
szefowie największych firm. Według
nich Wielka Brytania nie może sobie
pozwolić na wyjście z Unii.
PANOWIE KUPUJĄ
Dzisiejsi panowie nie mają już problemów z tym, by pójść na zakupy i godzinami przeglądać ciuchy w jednym
lub drugim sklepie. Wręcz przeciwnie:
dzisiejszy facet przywiązuje dużą
wagę do tego, w czym chodzi, jakie
ma skarpetki, spodnie czy koszulę
oraz czy wszystko do siebie pasuje,
czy nie. Ważne też czym pachnie.
Nie boi się posądzenia o to, że ktoś
przyczepi do niego tę czy inną metkę:
bycie dzisiaj facetem trendy znaczy
modnie się ubierać, dbać o siebie –
bo to, od tego w dzisiejszych czasach
zależeć może bardzo wiele. To już nie
jest styl życia, ale biznes. Także dla
projektantów i całej branży.
So far, so good.
rUSZ SIĘ!
Kanclerz Angela Merkel w wywiadzie
dla BBC przyznaje, że prawie cztery
miliony młodych bezrobotnych w Unii
powinno być przygotowanych na to,
by przeprowadzać się w poszukiwaniu
pracy, a nie siedzieć i czekać, aż poprawi się na lokalnym rynku pracy.
LOt NA StrAtAch
Polskie Linie Lotnicze LOT poniosły w
ubiegłym roku stratę w wysokości prawie 150 milionów złotych. W tym
samym czasie wzrosła liczba przewożonych pasażerów o 7 proc. Już wiadomo,
że spółka jest na sprzedaż. W czyje ręce
pójdą jedyne polskie linie lotnicze?
|17
nowy czas | czerwiec 2013
świat
wywiadzie w jednej z amerykańskich stacji telewizyjnych Estin, 41-letnia kobieta z typową
muzułmańską chustą na głowie. Z całą rodziną siedzą na ławce, przyglądając się temu, co
się dzieje. Nie chce jednak podać swojego nazwiska, boi się reakcji konserwatywnych sąsiadów. Po chwili dodaje, że będzie tutaj do
końca. – Rząd chce przejąć to miejsce bez
konsultacji z mieszkańcami. Tak się nie robi w
demokratycznym państwie.
prawdziwa rewolucja
Turcja
Na Taksim Square, nagle i przypadkowo spotkali się ludzie z różnych kręgów tureckiego społeczeństwa, którzy wcześniej albo ze sobą mieli
mało wspólnego, albo nie było nic co ich łączy.
Teraz ten plac połączył ich w jeden silny głos.
Protestujący otwarcie przyznają, że nie
chcą nosić przyszywanych metek: – Nieważne
jest skąd pochodzimy i czym się zajmujemy. To
nie ma żadnego znaczenia. Nie wolno nas tak
łatwo kategoryzować. Są wśród nich niemal
wszyscy: anarchiści i Kurdowie, Alveiści
(mniejszość narodowa), zieloni i geje oraz setki
kobiet, co w krajach muzułmańskich nie jest
powszechne. Niemal wszyscy mają dość premiera i narzucania jego stylu życia w całym
kraju. – To jest pierwsze pokolenie protestujących, które wychodzi na ulice, by walczyć nie
o wspólne prawa dla wszystkich, ale pojedynczej jednostki, osoby. Mało kto z nich pamięta
krwawe zamieszki na ulicach Turcji w latach
80. minionego wieku. Ci młodzi protestujący
wywodzą się z pokolenia, którego wrażliwość
Pokrwawione głowy, gaz łzawiący, armatki wodne – to
musi być Kair czy może Tripolis. albo może jakieś inne
miasto, w którymś z arabskich krajów, gdzie władzę od
lat sprawują ci sami dyktatorzy. Nie! To Taksim Square
w Instambule.
roman Waldca
Istambuł jest największym miastem w Europie
i biznesową stolicą demokratycznej Turcji,
siedemnastej największej potęgi gospodarczej
na świecie. Przeszło 4000 rannych, tysiąc
aresztowanych, kilka ofiar śmiertelnych. I nikt
nie jest w stanie przewidzieć, kiedy zapanuje
tam spokój.
– Mówią, że premier jest srogi, ale jeśli to
nazywacie srogością, to przepraszam, ale
Tayyip Erdogan się nie zmieni – tymi słowami
przemawiał turecki premier to członków swojej partii Justice and Development 11 czerwca
tego roku. W tym samym czasie policja w
Istambule bez skrupułów rozprawiała się z
protestującymi na Taksim Square. Nikt nie
miał złudzeń co to tego, kto stał za akcją tureckiej policji.
Wszystko zaczęło się 31 maja, kiedy to policja brutalnie rozpędziła niewielką wówczas demonstrację przeciwników nowego centrum
handlowego. Na rogu Taksim Square w Gezi
Park protestowali oni przeciwko nowym planom urbanistycznym, zgodnie z którymi ten
uznawany za jeden z ostatnich zielonych zakątków Istambułu skwer miał zamienić się w
centrum handlowe. Sprawę szybko nagłośniły
nie tylko światowe media, ale również portale
społecznościowe, takie jak Twitter czy
Facebook. Z dnia na dzień z lokalnej manifestacji protest przerodził się ogólnokrajowy
ruch niezadowolenia z rządów premiera Tayyipa Erdogana. W ciągu tygodnia w większości
z 81 tureckich prowincji dochodzi do protestów. Dla niektórych zaczęła się w tym kraju
kolejna rewolucja. Dla premiera jest to potyczka na słowa i pokaz sił. I jego zdaniem już
wiadomo, kto jest winny! Erdogan twierdzi, że
Twitter i media społecznościowe. Tylko w położonym na południu Turcji Izmirze aż 29
osób zostaje aresztowanych po dokonanych
wpisach w internecie.
prawdziwa rewolucja
W normalny dzień Taksim Square jest typowym placem, jakich w Turcji pełno: mieszanką autobusów i pędzących przed siebie
tłumów, sklepów i klaksonów taksówek,
straganów i ulicznych sprzedawców. Turecki
premier postanowił, że trzeba to miejsce uporządkować, zrobić bardziej przyjemne dla spacerowiczów, z nowym centrum handlowym,
meczetem i podziemnymi tunelami dla rozładowania ruchu. Niby nic wielkiego.
Taksim to bardzo kolorowe miejsce: nieuporządkowane, otwarte i nade wszystko nieprzewidywalne. Doskonale oddaje historię tej
dzielnicy, która jest symbolem współczesnej,
wielokulturowej Turcji. To właśnie tutaj osiedlali się biedni emigranci z Europy, którzy
przybywali do Istambułu w XIX wieku. Przez
dziesięciolecia było to miejsce, w którym każdy mógł się odnaleźć: geje i lesbijki, bywalcy
nocnych klubów, sympatycy zachodnich filmów czy francuskiej architektury. Dzisiaj turecki premier pokazuje, że to miejsce jest jego
prywatną własnością i może z nią robić, co
chce. Tylko, czy aby na pewno?
Taksim wpisuje się nagle w długą listę tych
miejsc publicznych, które w jednej chwili stają
się miejscami nie tylko symbolicznymi, ale
przede wszystkim punktami zapalnymi o
ogromnym politycznym potencjale i sile rażenia. Tahirr Square w Kairze czy nawet Zuccotti Park w Nowym Jorku są tego najlepszym
przykładem. – Taksim jest miejscem, gdzie
każdy może okazać swoje zadowolenie lub nie
z obecnej sytuacji politycznej. Pokazać swoje
społeczne poparcie lub jego brak – mówi w
ną. Tym, którzy zarzucają mu, że próbuje
wprowadzać swoje konserwatywne prawa w
życie, odpowiada wprost: – Bzdura! Restrykcje
w sprzedaży alkoholu nie ograniczają swobód
obywatelskich. Są w interesie publicznym –
przekonuje i dodaje, że każdy, kto pije jest alkoholikiem. W odpowiedzi pojawił się wpis na
Twiterze: „Każdy, kto jest przy władzy, staje
się dyktatorem”.
Jeszcze parę tygodni temu takiego obrotu
sprwy nikt by się nie spodziewał. Recep Tayyip
Erdogan jest przecież najpopularniejszym tureckim premierem od czasów Ataturka i to
dzięki niemu Turjca rozwinęła się nie tylko
społecznie, ale nie gospodarczo. To za jego
rządów Unia Europejska zaczęła rozmawiać o
ewentualnej możliwości przyjęcia tego kraju do
Współnoty, o czym Turcy marzą od przeszło
czterdziestu lat. To właśnie jemu udało się jakoś dogadać z piętnastoma milionami
mieszkających tam Kurdów. Na arenie międzynarodowej za jego rządów Turcja stała się
pomostem między Europą i krajami arabskimi, i to dzięki politycznym umiejętnościom, a
nie położeniu geograficznemu.
Niestety, nie wszystko złoto, co się świeci i
turecki premier jest tego najlepszym przykładem. Bycie przy władzy znaczy dla niego
mniej więcej tyle, że to on jest przy władzy i to
on rządzi. Słynne jest już jego zdanie na temat
demokracji, o której mówi, że „jest to pociąg, z
którego wychodzisz, jak tylko dojedzie na stację”. Dla niektórych komentatorów ta wypowiedź była dowodem na to, że islam i
demokracja nie mogą razem ze sobą współżyć.
Tymczasem inni twierdzą, że problemem jest
sam Erdogam, który tak upodobał sobie władzę, iż rządzi apodyktycznie, bez jakichkolwiek
konsultacji z kimkolwiek. Przynajmniej do kolejnych wyborów.
Nielepiej wyglądają stosunki premiera z
mediami. W tureckich więzieniach przebywa
więcej dziennikarzy niż w jakimkolwiek innym
kraju na świecie. Erdogam podporządkował
sobie media do tego stopnia, że gdy na Taksim
Square dochodziło do bijatyk między policją a
demonstrantami – co przekazywały na żywo
niemal wszystkie stacje telewizyjne na świecie
– tureckie media pokazywały programy o gotowaniu lub... życiu pingwinów. Co więcej, według niego właśnie media winne są całemu
zamieszaniu – jest to część globalnego spisku
światowych mocarstw, które chcą w ten sposób
wpłynąć na koszty pożyczek międzynarodowych, zaciąganych przez Turcję.
KonfliKt woKół
taKsim square to
coś więcej niż tylKo
walKa KawałeK
zielonego miejsca
w centrum miasta.
IT IS THE SOUL OF THE
NATION – głosił jeden
z transparentów.
jaK długo jeszcze
kształtują Twitter czy Facebook i mają znacznie większe oczekiwania od rządzących, niż ich
rodzice. Niezależność i szacunek – tego
oczekują przede wszsytkim, a tymczasem premier Erdogan mówi im, ile dzieci powinni
mieć (troje), czego nie jeść (białego chleba) i
czego nie pić. – Czy tak się nas szanuje? – pytają. To pokolenie troszczy się tak samo o prawa zwierząt czy środowisko, jak i o smartfona.
Na placu uruchomili nie tylko pomoc dla kotów czy psów poszkodowanych w zamieszkach,
ale każdego dnia sprzątają wszystkie śmieci.
Premier Erdogan nie daje jednak za wygra-
Policji co prawda udało się usunąć demonstrujących ze skweru Taksim, ale wcale to nie znaczy, że jest to koniec demonstracji. Wręcz
przeciwnie, protestujący już zapowiedzieli, że
na tym nie poprzestaną.
Wydarzeniom uważnie przygląda się świat.
Turcja ze względu na swoje położenie na granicy
Europy i Azji ma bowiem strategiczne znaczenie
nie tylko dla nas, w Europie, ale również dla innych krajów. Co więcej, niektórzy podkreślają,
że tzw. Arab Spring powoli zbliża się do Europy.
Jest już w niej od maja – przekonują inni. Zauważają, że swoją zgodą na brutalność policji turecki premier zaprzepaścił te wszystkie lata
swoich rządów, w trakcie których rzeczywiście
był najpopularniejszym premierem w historii tego kraju. Dzisiaj mało kto wierzy, że uda mu się
powtórzyć swój sukces w kolejnych wyborach.
Jeden z tureckich architektów zauważył, że groźba interwencji urbanistycznej premiera Erdogana na Taksim Square po raz pierwszy
zmobilizowała ludzi do tego stopnia, że nie boją
się oni już protestować przeciwko autokratycznemu państwu.
Konflikt wokół publicznego placu to coś
więcej niż tylko walka o kawałek zielonego
miejsca w centrum miasta. It is the soul of a
nation – głosił jeden z transparentów na skwerze. Ostatniej nocy zwinęła go policja.
18|
czerwiec 2013 | nowy czas
z emigracyjnego archiwum
O dorobku Marii Danilewicz-Zielińskiej
Joanna Pyłat
M
imo iż wydawałoby się, że o Marii Danilewicz-Zielińskiej, z domu Markowskiej,
urodzonej 29 maja 1907 roku w Aleksandrowie Kujawskim, zmarłej 22 maja 2003
w Quinta das Romazeiras w dalekiej Portugalii, pierwszej kierowniczce Biblioteki Polskiej w Londynie napisano i powiedziano już niemal wszystko, moim zdaniem warto
pokusić się o jeszcze jeden artykuł na temat tej wyjątkowej postaci.
Głównie dlatego, że w tym roku przypada 70. rocznica założenia
Biblioteki Polskiej w stolicy Wielkiej Brytanii, a także okrągła rocznica wyjazdu Pani Mari z Londynu (czterdzieści lat temu), oraz
dziesiąta rocznica jej śmierci. Te trzy okrągłe rocznice, związane z
życiem i działalnością niezwykle pracowitej pisarki i bibliotekarki są
o tyle istotne, że wiele osób (szczególnie tych przybyłych do Wielkiej
Brytanii po 2004 roku) nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele jej
zawdzięcza. A przecież dla polskiego środowiska – w czasie i po II
wojnie światowej – Pani Maria była człowiekiem instytucją, duszą,
i legendą Biblioteki Polskiej w Londynie, z zasobów której korzystają obecnie rzesze Polaków z Wielkiej Brytanii oraz badacze krajowi.
Pani Maria, jak nazwał ją w tytule swojej broszurki Andrzej
Kłossowski, bibliotekarka z zawodu i z zamiłowania, na co dzień pisarka i krytyk literacki (publikująca pod pseudonimami Marianna
Służewska lub Szperacz), podkreślała, że już: „od kolebki” była
„skazana na literaturę...”. I to nie tylko dlatego, że jako mała dziewczynka z pasją porządkowała szafy z książkami, ale głównie z tego
powodu, że jeszcze przed wojną (w latach 1924-1929), studiując polonistykę i romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim, została do
zawodu bibliotekarza starannie przygotowana. Z czasem także,
„pod czujnym okiem” Stefana Dembego, zdobyła cenne doświadczenie w dziedzinie archiwistyki, które przyczyniło się do tego, że
wybrany zawód wykonywała z pasją i profesjonalizmem.
Już w trakcie studiów podjęła pracę w Bibliotece Narodowej w
Warszawie. W 1931 roku, po zdaniu egzaminów, otrzymała stanowisko pierwszej kategorii w państwowej służbie bibliotecznej. Z czasem objęła także funkcję sekretarza generalnego Rady Związku
Bibliotekarzy Polskich. W tym czasie zajęła się również badaniem
zbiorów archiwalnych Muzeum Polskiego w Rapperswilu oraz kwestią zbiorów rewindykowanych z Sowieckiej Rosji. W okresie tym
napisała swoją pierwszą pracę naukową (Szkic o życiu literackim
Krzemieńca w latach 1813-1816). W 1936 roku zaś ukazały się ułożone przez nią Pisma zebrane Tymona Zaborowskiego.
W 1939, tuż przed agresją niemiecką na Polskę, Maria Danilewicz objęła funkcję kierowniczki Działu Uzupełniania Zbiorów Biblioteki Narodowej. Jesienią 1939 roku, wraz z mężem Ludomirem
Danilewiczem – inżynierem lotnictwa, dotarła (przez Rumunię i Jugosławię) do Paryża, gdzie podjęła pracę w Bibliotece Polskiej. W ramach swoich obowiązków zajmowała się w tym czasie między
innnymi sprawdzaniem zawartość kufrów z cimeliami Biblioteki Narodowej, ewakuowanymi z Warszawy. Niespełna rok później, tuż
przed kapitulacją Francji, uczestniczyła w ukrywaniu przed Niemcami cennych zbiorów zgromadzonych na Wyspie św. Ludwika. Kolejne dwa lata spędziła na południu Francji, w tzw. zone libre,
organizując w schronisku dla uchodźców polskich odczyty, koncerty
i wieczory poetyckie. W tym okresie opracowała i wydała także dwie
wartościowe broszury: Losy bibliotek polskich (1941) oraz Dawne
granice ziem polskich (1942). W 1942 roku przebywała i pracowała
w Towarzystwie Opieki nad Polakami w Lizbonie, gdzie opracowała
cenny szkic: Okupacyjne losy Biblioteki Jagiellońskiej. Nieco później
(w tym samym roku) przybyła do Londynu. I niemal od razu rozpoczęła pracę w Biurze Funduszu Kultury Narodowej (FKN).
Zajmując się sprawami bibliotecznymi w ramach FKN gromadziła ukazujące się na obczyźnie wydawnictwa polskie. Pomagała
także przy pracach nad dwutomowym dziełem Straty kultury polskiej. W 1943 roku została pierwszą dyrektorką połączonych bibliotek FKN i Urzędu Oświaty i Spraw Szkolnych, które wraz z
biblioteką weszły w skład Ministerstwa Wyznań Religijnych i
Oświecenia Publicznego. Danilewiczowa zainaugurowała tym samym działalność jednej z najdłużej funkcjonujących instytucji polskich w Wielkiej Brytanii – Biblioteki Polskiej w Londynie.
Odnosząc się do początków działalności biblioteki, napisała:
„Nie zapomnę, jak w siąpiącym deszczyku pod kamienicą przy
Victoria Station czekali ludzie na otwarcie biblioteki. Chcieli jakąkolwiek książkę, byle po polsku. Niemal z godziny na godzinę zaczęły powstawać przedruki słowników, wydawnictw treści religijnej,
Ktoś powiedział, że gdyby
miał przepaść cały polsKi
londyn, jedno powinno
ocaleć, mianowicie
biblioteKa polsKa z panią
marią danilewiczową
potem literatury pięknej. Wycinaliśmy nawet z czasopism powieści w odcinkach, sklejaliśmy je i tworzyliśmy takie klocki,
które krążyły z rąk do rąk. Drogę, którą przebyły, można było
potem prześledzić na wklejonych do książek kartkach: stemplowało się na nich daty zwrotu. W soboty spoza Londynu przyjeżdżali delegaci z odległych miejscowości, brali po dziesięć
książek, zaczytywanych potem przez sąsiadów. Poza tym powstał Instytut Bibliotek Wędrownych, na które składały się zestawy po około sto książek, naprawdę pożytecznych. (...)”
Poeta Kazimierz Wierzyński odnosząc się do osobowości bibliotekarki powiedział: „Danilewiczowa ma dwa serca. Całym
sercem należy do Biblioteki i całym sercem należy do pisarstwa.
(...) Ta tryskająca życiem osoba, uosobienie ciepła i uczynności,
czegokolwiek się podejmie, zawsze doprowadzi do jakiegoś rozumnego skutku, zawsze coś z tego wyniknie, jakiś pożytek, jakieś dobro powszechne”.
W podobnym tonie wypowiadała się o Pani Marii, doskonała
felietonistka emigracji niepodległościowej, Stefania Kossowska,
która odnosząc się do wykonywanej przez Danilewiczową pracy,
wskazywała, że samo zamiłowanie bibliotekarki do książek „to
już dużo, ale jeśli ktoś jeszcze jest i kilkoma innymi osobami, wtedy zaczyna się narzucać zbiorowe pojęcie instytucji i pełne podziwu pytanie, kiedy ta kobieta, zawsze gotowa do śmiechu, i
której żadna kobieca słabość związana z wyglądem i strojem nie
jest obca, znajduje na to wszystko czas”.
Odnosząc się do przytoczonego cytatu (a raczej pytania) należy zgodzić się ze stwierdzeniem, że dla wielu, w tym (m.in.)
dla Andrzeja Kłossowskiego czy Krystyny Mochlińskiej Maria
Danilewiczowa była „człowiekiem-instytucją polskiej emigracji”. Fakt ten wiązał się z jej niezwykłą aktywnością społeczną.
Bibliotekarka działała bowiem zarówno w Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, w Towarzystwie Historycznym, jak i w Polskim Towarzystwie Naukowym na Obczyźnie. Była także
członkiem jury Nagrody Fundacji im. Kościelskich i nagrody
tygodnika „Wiadomości”. Należy wspomnieć, że Danilewiczowa rozwijała się również naukowo. W 1961 roku, na podstawie
pracy Życie naukowe dawnego Liceum Krzemienieckiego, uzyskała na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) stopień
doktora nauk humanistycznych w zakresie filologii polskiej. Od
1942 do 1985 roku pracowała także w komitecie redakcyjnym
„Antemurale” (roczniku poświęconym dziejom Polski). Między
1952 a1963 rokiem współpracowała także z „Wiadomościami”
Mieczysława Grydzewskiego, gdzie realizując się jako publicystka (pod pseudonimem Szperacz) prowadziła rubrykę Szkiełko i
oko. Należy wspomnieć, że od czasu do czasu jej publikacje
ukazywały się także w paryskiej „Kulturze” oraz „Dzienniku Polskim i
Dzienniku Żołnierza”.
W 1953 roku pisarka podjęła również współpracę z Radiem Wolna
Europa (RWE) i Głosem Ameryki. Na falach radia przez wiele lat
omawiała najważniejsze (wydawane w kraju i na emigracji) książki.
Skutecznie zastępując w tej roli Gustawa Herlinga-Grudzińskiego,
który (po zakończeniu współpracy z RWE) przeniósł się na stałe do
Neapolu.
Sporo pisała. Jej publikacje książkowe, wydane przez wydawnictwo
„Veritas”, np. opowiadania: Blisko i daleko (1953), powieść Dom (z
1956) czy Pierścień z Herkulanum i płaszcz pokutnicy (Londyn 1960),
potwierdziły talent pisarski bibliotekarki.
Co ciekawe, w kraju jej twórczość była zakazana. I na ogół, jeżeli
już docierała do rodaków, to tylko i wyłącznie jako literatura bezdebitowa. Tylko raz w PRL napisano o Marii Danilewiczowej (od 1973
roku Danilewiczowej- Zielińskiej) oficjalnie – w 1982 roku, w „Tygodniku Powszechnym”. W którym opublikowany został (drastycznie
ocenzurowany) wywiad Henryka Siewierskiego z Panią Marią, pt.:
Polska chodzi za mną. W cytowanym artykule pisarka dzieliła się rozważaniami na temat sensu własnego życia. Opowiadając głównie o celu swojej pracy, tj. badaniach nad książkami i literaturą emigracyjną.
Społeczeństwo polskie w Kraju zapoznało się z dorobkiem Marii Danilewicz-Zielińskiej dopiero po roku 1989. Wtedy także, oficjalnie po
raz pierwszy, wydano w niepodległej Polsce niektóre z jej książek.
Należy wyraźnie podkreślić, że to właśnie dzięki Pani Marii Polacy
żyjący w Londynie mieli i mają dostęp do polskiej literatury; tak istotnej w podtrzymaniu tożsamości narodowej. Jej pomysłowości, inwencji
i umiejętnościom organizatorskim przypisać należy także przetrwanie
placówki w momentach kryzysów. To jest w chwilach, kiedy instytucja
ta – kilkukrotnie z powodu kłopotów finansowych – szczególnie dotkliwych w drugiej połowie lat 40. i w pierwszej połowie lat 50.) – stanęła przed groźbą zamknięcia. Dzięki niej Biblioteka Polska stała się
też swoistym centrum życia kulturalnego. Bowiem to właśnie w jej pomieszczeniach odbywały się dyskusje literackie, wystawy historyczne i
konferencje naukowe. Tematyka spotkań była różnorodna.
Na uwagę zasługuje również niezwykle wartościowa korespondencja
Pani Marii z ludźmi kultury, pisarzami i humanistami. Wśród listów
znajdziemy zatem korespondencję z prof. Stanisławem Pigoniem (opisaną w Dialogu korespondencyjnym 1958-1968), Kazimierzem Wierzyńskim, jak i z Jerzym Giedroyciem. Wartość pozostawionych listów
wynika głównie z tego, że Pani Maria miała wielu znajomych. Do grona
jej bliskich przyjaciół należeli pisarze, politycy i naukowcy, m. in.: Stanisław Baliński, Marian Hemar, Zdzisław Jagodziński, Marian Kukiel, Jan
Lechoń, Krystyna i Kazimierz Mochlińscy, Antoni Słonimski, Edward
Raczyński i inni. Każdy zatem, kto chociaż odrobinę interesuje się literaturą czy kulturą, znajdzie w tej korespondencji coś cennego.
W 1966 roku Kazimierz Wierzyński napisał: „Ktoś powiedział, że
gdyby miał przepaść cały polski Londyn, jedno powinno ocaleć, mianowicie Biblioteka Polska z panią Marią Danilewiczową”. Stwierdzenie to uznać należy za prorocze, ponieważ „czarodziejki polskiego
słowa” już nie ma, zmarła w Portugali w 2003 roku, jednakże Biblioteka Polska w Londynie przetrwała i ciągle realizuje swoją misję. O
trwałości swojego dzieła Maria Danilewicz-Zielińska przekonała się
jeszcze za życia. W 1973 roku bowiem, po śmierci Ludomira, wyszła
powtórnie za mąż za przedwojennego dyplomatę i publicystę, Adama
Kazimierza Zielińskiego. Wtedy także, po 31 latach pracy na stanowisku kierowniczki Biblioteki, przekazała posadę dr. Zdzisławowi Jagodzińskiemu i osiadła w miasteczku Feijó, na wzgórzu Gato Bravo,
nieopodal Lizbony. Wybór nowego kierownika biblioteki był trafny,
gdyż Zdzisław Jagodziński nie tylko godnie pełnił swoją funkcję, ale
także sam stał się z czasem człowiekiem-instytucją polskiej emigracji
niepodległościowej.
Pani Maria nigdy nie wróciła do ojczyzny. Fakt ten skomentowała w
książce Fado o moim życiu: „W języku żyje moja Polska na wyciągnięcie
ręki. Tę Polskę noszę również z sobą. (…). Istnieje takie kapitalne określenie: człowiek bez adresu”. Czy rzeczywiście Pani Maria adresu nie
miała? Czyż tym adresem nie jest miejsce, gdzie trwa jej dzieło?
Dodam jeszcze tylko, że w 1970 roku za działalność bibliograficzną
i bibliotekarską otrzymała Nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego
w Nowym Jorku. W 1995 roku została także laureatką Nagrody Edytorskiej Polskiego PEN Clubu. Nieco wcześniej, w 1972 roku, władze
Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie, za poświęcenie w ratowaniu Biblioteki Polskiej na emigracji, uhonorowały ją Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. W 1993 roku uczyniły to zaś władze
III RP przyznając jej Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
Dwukrotnie nagrodziła ją również paryska „Kultura” Jerzego Giedroycia, z którą (za sprawą Józefa Czapskiego) współpracowała od
1960 roku, prowadząc dział recenzji książkowych. Pokłosiem tej
współpracy stała się jedna z najbardziej znanych książek Pani MariiSzkice o literaturze emigracyjnej, którą polecam.
|19
nowy czas | czerwiec 2013
ludzie i miejsca
Fot. Krzysztof Piskorski
Rzecz o e-języku
14 czerwca w Sali Malinowej Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego wraz z bardzo licznie
przybyłymi miłośnikami polszczyzny mieliśmy przyjemność wziąć udział w spotkaniu z profesorem Janem Miodkiem, dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk i Rady Języka Polskiego, doktorem
honoris causa Pedagogicznego Uniwersytetu Wileńskiego oraz Uniwersytetu Opolskiego. Jednakże prawie każdy Polak zna pana profesora jako doskonałego popularyzatora poprawnego języka
polskiego. Już od 1968 roku pisał o polszczyźnie na łamach „Słowa Polskiego” oraz w wielu tygodnikach i miesięcznikach. Jest autorem wielu książek. Wszyscy też znamy prowadzony przez niego program w telewizji polskiej zatytułowany „Ojczyzna polszczyzna”, a także inne audycje
poświęcone językowi ojczystemu, w których Jan Miodek niezwykle barwnie odpowiada telewidzom na pytania dotyczące zawiłości językowych. Pan profesor jest też wielokrotnym laureatem
nagród telewizyjnych – Wiktorów oraz Super Wiktora – co świadczy o ogromnym zainteresowaniu
Polaków ich językiem i potrzebie emitowania tego typu programów w takiej właśnie formie.
Lidia Krawiec-Aleksandrowicz
W
ykład Jana Miodka w londyńskim
POSK-u był bardzo interesujący. Profesor z właściwym sobie humorem i
dowcipem opowiadał o dzisiejszej rzeczywistości językowej. Rok 1989 stanowi cezurę w historii Polski (w ekonomii, polityce i
gospodarce), ale z tymi zmianami nastąpiła też transformacja
językowa. W zawrotnym tempie rozwija się też elektronika, a
zatem leksykalnie wzbogaca się polszczyzna. Elektroniczne
słownictwo zadomowiło się już w codziennym języku jego
użytkowników – zwłaszcza młodszego pokolenia. Wraz z nowymi rzeczownikami, takimi jak choćby SMS, e-mail czy Google, powstały czasowniki esemesować, mejlować czy
guglować (ba, nawet przyjmują polski zapis fonetyczny). Pojawiają się także inne zachowania stylistyczno-językowe – o
czym również mówił profesor Miodek. Komputerowe słownictwo zastępuje nam nawet takie wyrazy, które dobrze się mają
w języku polskim – np. wyrażenie wrócić do sił czy też czasowniki wypocząć, zregenerować się, odnowić się – coraz częściej
w różnych sytuacjach, o których anegdotycznie opowiadał pan
profesor, są zastępowane słowem zresetować. Uporczywej myśli, niedającej nam spokoju wystarczy teraz zrobić delate (lub
ją wydeletować – wymowa, a i zapis nazw tych czynności też
mają rozmaite formy). Te językowe przemiany dotyczą adaptacji nie tylko pod względem stylistycznym i morfologicznym,
lecz także graficznym, o czym świadczą wszystkie tzw.
uśmieszki, smutniaczki, buziaczki itp. skonstruowane z różnych znaków, również interpunkcyjnych, a także emotikony
bogato ilustrujące nasze wiadomości przesyłane drogą elektroniczną.
Podobnym zjawiskiem językowym są również pomysły na
nagłówki prasowe. Jako przykład posłużył profesorowi tytuł recenzji filmu poświeconego Krzysztofowi Kamilowi Baczyń-
skiemu – Baczynski.edu.pl (oczywiście, nie ma też w takim adresie polskich znaków diakrytycznych). Artykuł zaś o skupie
zboża został opatrzony tytułem www.owies.pl. Stylizacja nagłówków prasowych na adresy stron internetowych jest także
coraz częstszym zjawiskiem obserwowanym na łamach prasy
(co nie dziwi, adresy te bowiem pojawiają się dziś właściwie
wszędzie). Są też i inne. Na przykład tytuł Nowa e-stonia zapowiada tekst opisujący sytuację w Estonii po transformacji. I
właśnie owo e-… potwierdza tylko – jak mówił profesor Miodek – niezwykłą siłę, z jaką na naszą wyobraźnię językową
działa rzeczywistość elektroniczna. Mamy więc e-szkołę, e-tornister, e-książkę, e-bibliotekę, e-podpis, e-bankowość, e-przelew, e-fakturę, e-PIT (zatem przy okazji e-PIT-ujemy) itp. itd.
Od 2002 roku zaczęły się lepsze pod względem technicznym
czasy dla internetu i wtedy też pojawiło się w języku słownictwo
wzięte z układu zero-jedynkowego jako wariant słowa ulepszony, np. szkoła 2.0, służba zdrowia 2.0 itp.
Profesor Miodek mówił również o przerywnikach obcojęzycznych. Używało już ich w swoim słowniku starsze pokolenie,
sięgając po wyrazy na przykład z języka niemieckiego, rosyjskiego, francuskiego itd. Dziś wszechobecne w języku młodzieży (i nie tylko) są wtręty z języka angielskiego, co ma związek z
jego powszechnością. Tak więc zamiast słowa przepraszam często słyszymy sorry lub sorki, ktoś inny zaś poczuł powera (w dodatku z polską końcówką fleksyjną) albo – w rodzimej wersji
pisanej – połera, a nie siłę, lub dziękuje nie za pomoc, lecz za
help.
Można tu też wspomnieć o wyrazach, które już dawno przyjęły się w języku polskim, ale w ustach snobów językowych nadal brzmią obcojęzycznie, np. kompjuter czy keczap itp. To
zjawisko językowe jest szersze i dotyczy wielu aspektów języka.
Powstał już swoisty twór polsko-angielski, niczym nowy język, o
nazwie ponglish. I w wielu sytuacjach komunikacyjnych trudno
jest określić, czy jest to świadomy zabieg językowy czy też językowa niemoc (wszak nie wszyscy w dostatecznym stopniu opanowali język angielski lub też demonstrują jego – być może
nikłą – znajomość).
Wieczór z tangiem
Tegoroczni laureaci nagrody publiczności w St.
Martin in the Fields Chamber Music Competition – A
Piacere Trio we współpracy z polskim akordeonistą
Mariuszem Miśdziołem zapraszają na niezwykły
wieczór z tangiem inspirowany muzyką legendarnego
argentyńskiego kompozytora tego gatunku – Astora
Piazzolli. Projekt The Ultimate Tango łączy w sobie
klasyczne interpretacje jego utworów wzbogacone
improwizacjami we własnych aranżacjach i z dość
nietypową instrumentacją. Koncert odbędzie się 14
lipca (niedziela)u, o godz. 19.00 w St. John’s Church,
Waterloo Road, SE1 8TY w Londynie. Podczas
koncertu istnieje możliwość zakupienia płyty CD z
muzyką The Ultimate Tango.
Rezerwacja biletów online: [email protected]
oraz pod numerem telefonu 07892698977.
Więcej szczegółów dotyczących koncertu i projektu na
stronie internetowej www.apiaceretrio.com
Spotkanie w londyńskim POSK-u zakończył profesor Miodek,
odpowiadając na pytania licznie zebranym słuchaczom, które dotyczyły poprawności języka i jej kryterium frekwencyjnego, statusu
przestarzałych wyrazów oraz potrzeby dwujęzycznego wychowania
dzieci, zwłaszcza w polskich rodzinach żyjących w Wielkiej Brytanii.
Wykład pana profesora był jak zwykle wygłoszony z niebywałą
swadą i okraszony wieloma anegdotami. To wielka sztuka mówić
prosto i z humorem o rzeczach trudnych. Jan Miodek ma najwyższy tytuł naukowy nadawany pracownikom wyższych uczelni przez
prezydenta RP – tytuł profesora zwyczajnego, ale wyrażając nie
tylko swoje zdanie, dodać muszę, że naukowcem, dydaktykiem,
pdagogiem i człowiekiem jest nadzwyczajnym. Nie sposób też choćby nie wspomnieć i o ogromnej liczbie jego studentów, a także magistrantów i doktorantów, którzy wspaniale wspominają pracę
dydaktyczną swojego wykładowcy i promotora.
Profesor Miodek jest językoznawcą wprawdzie zżymającym się
na różnego rodzaju błędy szkodzące polszczyźnie i piętnującym je,
ale też jest bacznym obserwatorem języka, świadomym jego giętkości – wszak język rozwija się wraz ze zmieniającą się rzeczywistością, należy jedynie dbać o to, aby nie zostały przekroczone granice
– granice dobrego smaku również, co wielokrotnie i w różnych
miejscach podkreśla pan profesor.
20|
czerwiec 2013 | nowy czas
kultura
Fot. Marek Borysiewicz
PULS ARTerii
Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce w prowokacjach
artystycznych redakcja „Nowego Czasu” skazana została na
dożywotnie organizowanie ARTerii
Jolanta Chwastyk-Kowalczyk
stanął Stephen Watts, który liryki Karbasii
tłumaczy na angielski ekspresyjnie, dynamicznie, a po nim Włodzimierz Fenrych z
lirycznie melodyjną polską wersją. Po występie Ziby z perskim repertuarem pojawiła
się Aneta Barcik z towarzyszącymi jej muzykami pochodzącymi z Iranu. Po raz kolejny okazało się, że ARTeria „serwuje
strawę duchową na najwyższym poziomie,
przez obcowanie ze sztuką, jak również z
ludźmi ją tworzącymi, jednocześnie wychodząc poza polski krąg kulturowy. Poetycki wieczór w St. George the Martyr
pokazał, że jeśli tylko się chce, łatwo można łamać bariery językowe i kulturowe, a
nawet przekraczać granice dotychczas nieprzekraczalne, zrodzone przez lata nieporozumień i uprzedzeń”.
Zdarzyło się raz, że ARTeria wyszła ze
swojej stałej siedziby. Stało się tak przy
okazji. Fotografii ulicznej Damiana Chrobaka, który śledzi życie Londynu od kilku
Fot. Marek Borysiewicz
Wizytówką „Nowego Czasu” jest włączanie się redakcji w istotne społeczne przedsięwzięcia pro publico
bono, służące integracji Polaków w nowym kraju osiedlenia. 18 kwietnia 2009 roku zorganizowano w Nolias Gallery przy 322 Old Kent Road pierwszy
wernisaż prac artystów mieszkających lub pracujących w dzielnicy Southwark, w południowowschodnim Londynie, gdzie mieści się też redakcja
pisma. Władze dzielnicy zapłaciły za wynajem galerii
oraz sfinansowały przysłowiową lampkę wina i przekąski. Ta interesująca i pożyteczna inicjatywa nosiła
tytuł Polish Artists in Southwark i została przyjęta z
wielkim entuzjazmem, o czym świadczy cykliczność
tej inicjatywy, która przyjęła nazwę ARTeria – w
czerwcu 2012 roku odbyła się już trzynasta jej edycja.
Pierwsze spotkanie zasilili swoimi pracami: Barbara
Lautman, Danuta Sołowiej, Sławomir Blatton,
Krzysztof Malski, Wojciech Sobczyński – artyści mocno osadzeni na brytyjskim gruncie, oraz dopiero
wschodzące osobowości twórcze – czyli ci, którzy niedawno skończyli brytyjskie uczelnie artystyczne lub
jeszcze studiowali: Justyna Kabała, Agata Kadenacy,
Marcin Dudek, Marcin Drogosz. Spotkaniu towarzyszyły koncert w wykonaniu Aleksandry Kwaśniewskiej
oraz Anety Barcik i Tomasza Żyrmonta.
Te międzypokoleniowe spotkania artystów zajmujących się różnymi dziedzinami sztuki, mają również
uzmysłowić Brytyjczykom, że nowi przybysze wnoszą
niezaprzeczalną wartość do życia miasta. Przedstawiciel Southwark Council, Kevin Dykes stwierdził, na
przekór stereotypom, że: „przedsięwzięcie takie, jak
wystawa w Nolias Gallery jest ważnym krokiem w
kreowaniu wizerunku Polaków na Wyspach. […] Stereotypy o polskich budowlańcach zabierającym Anglikom pracę, czy też inne, są bardzo widoczne i
dlatego ważne jest, aby polskie społeczeństwo mogło
dać o sobie znać. Jeśli Anglik będzie miał możliwość
poznania Polaka osobiście, być może pomyśli, że jego
podejście było błędne. Być może zapoczątkuje to nowy tryb myślenia…. Takie wystawy jak ta, mogą więc
zmienić podejście do Polaków”.
To pierwsze spotkanie-wernisaż otworzyło nowe
możliwości. Z redakcją zaczęło kontaktować się coraz
więcej artystów z innych części Londynu, przekonanych o konieczności podejmowania takich przedsięwzięć. W Nolias Gallery pojawił się też Rev. Ray
Andrews, proboszcz XVIII-wiecznego anglikańskiego
kościoła St. George the Martyr w Borough. Zaproponował przeniesienie wystawy do nowo oddanych po
remoncie krypt zabytkowego kościoła, położonego w
jednej z najstarszych dzielnic Londynu, z którym
Dickens związał Little Doris. W kilka miesięcy później
(18-19 września 2009 roku) odbyło się tam trzydniowe
wydarzenie artystyczne: koncerty muzyki klasycznej,
jazzowej i rockowej oraz prezentacja dzieł nieformalnej grupy 19 artystów reprezentujących różne techniki, szkoły i pokolenia. Prezentacja doczekała się
12-stronicowej kolorowej wkładki, omawiającej szczegółowo prace oraz biogramy twórców w języku polskim i angielskim . Kolejny numer „Nowego Czasu”
zawierał dwujęzyczną relację z ARTerii , nazwaną
przez niektórych festiwalem polskiej kultury na południowym brzegu Londynu. „Wystawa polskich artystów oraz towarzyszące jej koncerty zaanektowały całą
przestrzeń gościnnego kościoła St. George the Martyr
w Borough. Były koncerty w kościele i w kryptach,
także na zewnątrz, na tarasie przy wejściu do krypty.
Artyści przejęli we władanie przykościelny ogród.
Iwona Zając nie tylko wystawiła swoje prace, ale również tworzyła nowe”. Aleksandra Ptasińska
relacjonując to wydarzenie wyraziła przekonanie, że „to
jeszcze nie koniec! ARTeria tętni życiem, w ARTerii buzują nowe pomysły,
ARTeria szykuje dla Was jeszcze wiele niespodzianek!”
Następna odsłona ARTerii odbyła się 30 listopada
2009 roku i znów cieszyła się dużym zainteresowaniem.
Trudno się dziwić, skoro była to wystawa prac
wybitnego rysownika Andrzeja Krauzego, który – jak
stwierdzono w „Nowym Czasie” – używa uniwersalnego języka symboli, czytelnego nie tylko dla Polaków, ale
i dla przedstawicieli kultury anglosaskiej. Oprócz wystawy, w oprawie muzycznej i wokalnej m.in. Dominiki
Zachman i Leszka Alexandra, fragmenty swojej książki
zatytułowanej Czy Jahwe zastępów jest władcą totalnego świata? prezentującej obce kultury oraz religie przeczytał współpracownik pisma Włodzimierz Fenrych.
W styczniu 2010 redakcja zaprosiła czytelników na
Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny, „z udziałem artystów, prawie artystów, niby artystów, plagiatorów, bigamistów, hochsztaplerów. Urzędnicy mile widziani” –
z przekorą informuje zaproszenie. Bal odbył 22 stycznia
2010 roku. Okazało się, że bez szumnego nagłośnienia,
pojawił się fantazyjnie ubrany tłum, który zanim zaczął
szaleć na parkiecie z wielkim zainteresowaniem wysłuchał koncertu jazzowego pianisty Tomasza Żyrmonta i
saksofonisty Marka Tomaszewskiego. Wydarzeniem towarzyszącym była wystawa prac Caroliny Khouri, artystki urodzonej w Libanie, wychowanej w Polsce i
mieszkającej w Wielkiej Brytanii.
W kolejnej edycji czytelników pisma zaproszono na
wieczór poetycki z Zibą Karbassi, gwiazdą poezji perskiej, który odbył 13 lutego 2010 roku, jak zwykle w
kryptach kościoła St. George the Martyr w Borough. Ta
poetycka odsłona ARTerii zaskoczyła uczestników multimedialnym charakterem, gdzie „mieszały się dźwięki,
kolory zapachy i smaki” międzynarodowego spotkania.
Aleks Sławiński wyraził opinię, że „stajemy się częścią
spektaklu, który sam się reżyseruje. Przybywając na
ARTerię, musimy skupić wszystkie zmysły. Gdyż zasadniczy temat imprezy bywa jedynie pretekstem do tego,
by przemycono i pokazano nam coś więcej”. Z głównym tematem poetyckiego wieczoru znakomicie korespondowały specjalnie dobrane obrazy Agnieszki i
Tomasza Standów – wieloznaczne, nieuchwytne, skrupulatnie dopracowane, jak w poezji. Ziba Karbassi czytała swoje wiersze w języku perskim. „Nikt nie rozumiał
słów, ale wszyscy czuli przekaz, żywiołowy, mocny, trafiający do serca”. Po wersji perskiej, przed mikrofonem
już lat. Wystawa zaprezentowana została w
niedalekim sąsiedztwie, w La Vista Club
tuż przy Tower Bridge 26 marca 2010
roku. Po fotografii ulicznej były Znaki Etiopii – wystawa zdjęć Ryszarda Szydły
zaprezentowana w ramach St. George’s
Festival 22 kwietnia 2010 roku. Patron
Anglii, św. Jerzy jest również patronem
Etiopii, wystawa znakomitego fotografa
świętnie wpisała się w kontekst wydarzeń
związanych z St. George’s Festival.
3 kwietnia 2010 roku ARTeria i „Nowy
Czas” zaprosiły artystów, dzieci oraz lokalną społeczność na Wielką Akcję Malowania
Gigantycznej Pisanki – chcąc zaprezentować Brytyjczykom nieznany na Wyspach
stary polski zwyczaj malowania jajek na
Wielkanoc. W piśmie zamieszczono dwujęzyczny reportaż z tego wielkanocnego
happeningu, po którym zaproszono gości i
uczestników do suto zastawionego wielkanocnego stołu, poświęconego przez gospodarza, anglikańskiego proboszcza, ojca
Raya. Gigantyczna, ponad dwumetrowa
pisanka była świetnie widoczna, gdyż przykościelny ogródek usytuowany jest nieco
wyżej niż poziom krzyżujących się tam kilku ulic. Żywe barwy wielkiego jaja przyciągały uwagę przechodniów. Wspomina
Teresa Bazarnik: – Te radosne barwy stały
się w jednej chwili bardzo nieadekwatne do
rzeczywistości w obliczu katastrofy z 10
kwietnia. Artyści spontanicznie przemalowali wielkie jajo na czarno. Stało się ono
symbolem tragedii, jaka spotkała polski naród. Błyskawicznie zareagował na tę tragedię proboszcz St George the Martyr,
oddając nam do dyspozycji kościół, który
ma doskonałą akustykę. W koncercie poświęconym ofiarom Katynia oraz katastrofy w Smoleńsku wzięli udział znakomici
skrzypkowie, których pradziadkowie zginęli
w Katyniu czy Charkowie: Michał i Filip
Ćwiżewiczowie oraz Daniel Pióro. Dla wielu uczestników koncert oraz wykreowana
podczas niego atmosfera, a także wystawa
fotograficzna 17 Mgnień pozostawiły niezapomniane wrażenia.
|21
nowy czas | czerwiec 2013
kultura
Fot. Monika Jakubowska
Fot. Aneta Barret
Ciechanowska, Sława Harasymowicz, Andrzej
Klimowski, Zuzanna Lipińska, Monika Ciapała,
Andrzej Krauze), najwybitniejszych przedstawicieli
polskiej szkoły plakatu, jak również artystów tworzących
nowe trendy w tej dziedzinie sztuki. Kurator wystawy
Natalia Dydo opisała pokłosie tego wydarzenia artystycznego, obficie zilustrowanego zdjęciami. ARTeryjne
plakatarium muzyczne towarzyszące spotkaniu omówił
Sławomir Orwat, podkreślając jego międzynarodowy
charakter, wysoki poziom artystyczny, ciekawe występy
debiutantów oraz mistrzowską interpretację standardów
jazzowych. Stwierdził z przekonaniem, że ARTeria
wśród imprez kulturalnych w Londynie jest bezkonkurencyjna z powodu niepowtarzalnego klimatu i „jedynej
w swoim rodzaju nowoczasowej atmosfery”.
Reasumując: ARTerie są dla autorów i uczestników
jak układ krwionośny. Dzięki nim mogą prawidłowo
funkcjonować w obcej rzeczywistości, w której przyszło
im mieszkać i pracować. Jest to święto sztuki, stanowiące próbę połączenia różnych światów, przemawiających
różnym językiem: malarstwem, grafiką, fotografią, rzeźbą, filmem, muzyką. Prezentuje Polaków i ich gości z
całego świata, mieszkających na Wyspach Brytyjskich
reszcie społeczeństwa, pokazując, że są jego integralną
częścią. Jest także ważnym krokiem na drodze jednoczenia Polonii, tak bardzo zróżnicowanej i nierzadko –
skonfliktowanej.
ARTeria połączyła również samych twórców. Setki
osób uczestniczących w tych różnorodnych
wydarzeniach artystycznych zostawiły w księdze pamiątkowej wystarczający dowód na to, że było warto się
spotkać. ARTeria to ciągły ruch, „różność w jedności”.
Otwarta formuła wystaw i towarzyszących im koncer-
towarzyszył dwudniowy jam session w
wykonaniu sportretowanych muzyków. Po
tej edycji ARTerii ukazał się przewrotny
tekst-manifest pt. Wyrok, w którym czytamy,
że: „Wyrokiem polskiej społeczności maczającej palce w prowokacjach artystycznych
redakcja »Nowego Czas« zostaje skazana
na dożywotnie organizowanie ARTerii”. Potwierdza to sprawozdanie Sławomira Orwata, który opisał niebywałą atmosferę oraz
trudności z jej zakończeniem, ponieważ zachwycona lawina ludzi nie chciała rozejść
się do domów, a muzycy oddawali się
radości grania do… wczesnych godzin
rannych.
Po dłuższej nieplanowanej nieobecności
ARTeria wróciła z wystawą prezentującą historię polskiego plakatu trwającą od 1 do 4
czerwca 2012 roku. Jak zwierzył się redaktor
naczelny Grzegorz Małkiewicz, stało się to
możliwe dzięki współpracy z Galerią Plakatu w Krakowie i wytężonej pracy
stypendystki programu Erasmus, studentki
Uniwersytetu Jagiellońskiego Natalii Dydo,
która odbywała w tym czasie praktykę w
redakcji „Nowego Czasu”. Wystawę uświetniły koncerty muzyki jazzowej, soulowej i
rockowej. Dwujęzyczna polsko-angielska 8stronicowa wkładka pisma z kolorowymi reprodukcjami plakatów oraz biogramami
twórców, tradycyjnie pełni rolę przewodnika. Udało się zaprezentować prace polskich
artystów mieszkających w Londynie (Joanna
Dr hab. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk jest dyrektorem
ds. ogólnych Instytutu Bibliotekoznawstwa i Dziennikarstwa Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach
Fot. Marek Borysiewicz
Wrzesień był miesiącem kolejnej dużej,
trwającej trzy dni (9-11) ARTerii: The Polish
Art Festival – święta polskiej kultury nad
Tamizą w kryptach i ogrodach kościoła St.
George the Martyr w Borough. Grzegorz
Małkiewicz zauważył, że impreza ta „przykuwa coraz większą uwagę opinii publicznej,
owocując wielką dawką twórczej energii”, a
za największy jej sukces uznał fakt „wyjścia
poza polskie środowisko”. Teresa Bazarnik
zdając relację z tych spotkań, podkreśla, że
„niejednorodna przestrzeń plastyczno-muzyczna stała się ich specyfiką”. Tym razem
gościem specjalnym był angielski wokalista i
gitarzysta Jake Shaw, finalista konkursu
BBC New Talent. Swoimi muzycznymi występami imprezę uświetnili również Dominika Zachman przy akompaniamencie
Francuza Oli Arlotto na saksofonie i japońskiego gitarzysty Yujiro Wada.
Charakterystyką muzycznej strony
ARTerii jest jej wielokulturowość. „Grupa
skupiona wokół ARTerii wywodzi się z różnych środowisk. Niektórzy z nich są w Wielkiej Brytanii od wielu lat, inni przyjechali
już po przyjęciu Polski do Unii Europejskiej”. Z czasem muzycy zaczęli zapraszać
na wspólne koncerty swoich przyjaciół z całego świata. Po latach stało się oczywiste, że
spotkania te są szansą na lepsze poznanie
się, przełamywanie stereotypów na trudnym
brytyjskim gruncie.
W stały kalendarz ARTeryjnych spotkań
wpisały się Andrzejki. W 2010 roku odbyły
się 26 listopada, tradycyjnie w gościnnych
kryptach kościoła St. George the Martyr,
którym towarzyszyła wystawa obrazów
Pawła Wąska, dobra muzyka w wykonaniu
Agaty Rozumek, Łukasza Fiszera, J. J. Jacoba, Andrzeja Pawłowskiego oraz Jake Shawa, czytanie wierszy przez autorów – Annę
Marię Mickiewicz, Tomasza Januszkiewicza, Adama Siemieńczyka, magiczne wróżby lejącego wosk Konrada Łatachy. Jak
wspominali uczestnicy: „Atmosfera domowo-koncertowo-liryczno-niepowtarzalna”;
„W kryptach tego wieczoru znaleźliśmy się
w innym wymiarze”; „Takie spotkania są
ważne, niezbędne!”; „Energie zostały pobudzone”; „Synteza muzyki, poezji i malarstwa to jak najbardziej fantastyczny
pomysł”.
W lipcu 2011 roku na łamach „Nowego
Czasu” powiadomiono o długo oczekiwanej
edycji ARTerii, tym razem poświęconej wystawie fotograficznej przewrotnie ilustrującej
dwudziestu dwóch polskich (lub mających
polskie korzenie) muzyków, mieszkających i
tworzących w Londynie, autorstwa młodego
fotografa Krystiana Daty. Wystawie
tów przyciągają również przypadkowych widzów z ulicy. Pierwotny zamysł pomysłodawców, czyli Teresy
Bazarnik i Grzegorza Małkiewicza – wydawców „Nowego Czasu” – że pojawi się możliwość pełniejszej prezentacji środowiska artystycznego, którego aspiracje i
siła wykraczają poza granice polskiej diaspory sprawdził się. Takie projekty, jak
ARTeria pokazują, że ukrytym potencjałem artystycznego wydarzenia jest spotkanie, dające szansę rozmowy ludziom rozrzuconym w anonimowości wielkiego
miasta, ludziom pochodzącym z różnych regionów naszego kraju, z różnych kręgów kulturowych, religijnych, narodowych, stymulujące dialog pomiędzy
różnymi generacjami. Kształtująca się wokół „Nowego
Czasu” grupa artystów manifestuje zarówno swoją
obecność i potrzebę wspólnoty, jak i zdolność do refleksji. Jesteśmy świadkami powstawania nie tylko
zróżnicowanego i ambitnego środowiska artystów, ale
również nowego miejsca otwartego na polską kulturę.
Uczestnicy żywią przekonanie, że niejedna ARTeria
przed nimi…
„Nowy Czas” bez kosztownych badań marketingowych wkroczył w 2006 roku w niezagospodarowany
dotąd segment prasy elitarnej kulturalno-społecznej,
chociaż przytomnie osadzonej w europejskiej rzeczywistości politycznej. Nareszcie funkcjonuje w obiegu pismo, z którym może się identyfikować wykształcony
Polak, pracujący i mieszkający na obczyźnie. A co najważniejsze – może temu pismu zaufać. Dlaczego? Bo
jest niezależne, co przesądza o jego rzetelności dziennikarskiej. Poprzez swoją działalność pozaredakcyjną ma
szansę stać się salonem i orędownikiem kultury wysokiej. ARTeria jest tego najlepszym dowodem.
Grzegorz Małkiewicz, wyraził opinię, że »Nowy
Czas« żyje nie dla siebie, ale dla czytelników. Ich opinie, komentarze, uwagi nas interesują i inspirują. Za
ich zainteresowanie i przywiązanie, dajemy w zamian
garść wiedzy i przekonanie, że na emigracji mogą
wiele zrobić, że nie muszą poddawać się i ulegać stereotypom. Walczymy nie tylko o nich, ale przede
wszystkim dla nich”. Należy stwierdzić, że siłę pisma
stanowią jego dziennikarze, współpracownicy, ale
również czytelnicy, którzy niejednokrotnie wsparli redakcję swoją wiedzą, inicjatywą, zaangażowaniem,
funduszami. Pismo zdobyło zaufanie polskich odbiorców, o czym świadczy szybkie rozchodzenie się nakładów, a ARTeryjne wydarzenia przyciągają uwagę nie
tylko naszych rodaków. Redakcji udało się przełamać
bariery pokoleniowe i środowiskowe w gronie czytelników i autorów, między innymi poprzez prezentację
najszerzej pojmowanej kultury wysokiej. Szpalty »Nowy Czas« prezentują również wysoki poziom norm
moralnych, dając czytelnikom przede wszystkim poczucie wyjątkowości ich czasu, nowego czasu.
kolejna edycja:
11-13 października!!!
22 |
Polacy w Saatchi Gallery
czerwiec 2013 | nowy czas
kultura
PRACE POLSKICH ARTYSTÓW
SKUPIONYCH WOKÓŁ
WARSZAWSKIEGO DOMU
AUKCYJNEGO ABBY HOUSE S.A.
POKAZANE BYŁY W DWÓCH
SALACH NA DRUGIM PIETRZE
SAATCHI GALLERY KOLANA
MNIE NIE POWALIŁY.
Wojciech A. Sobczyński
P
rzy każdej okazji, kiedy rodacy pokazują
swoje publiczne oblicze, nawet jeśli jest to
bardzo krótki występ czy wystawa, rozsyłamy internetowe wici zachęcając do
wspólnej uczty. Jest to akt wzajemnego
poparcia, mówiący może więcej o nas – widzach, niż o
samych artystach. Narodowa duma, wymieszana jest w
naszej świadomości z całym spektrum małych kompleksów i bolączek imigranta. Jest to zupełnie zrozumiale. Żyjemy w kraju, który traktuje naszą obecność z mieszanymi
uczuciami. Czasem jednak docenia nasz wkład, energię,
inwencję i pracowitość. Jednocześnie dostajemy często po
nosie ze strony ludzi, dla których dobry imigrant to tylko
ten, który wraca bezpowrotnie do swego kraju. Doświadczyłem tego na własnej skórze w okolicznościach zupełnie
zaskakujących i wywołujących uczucia najchętniej wyrzucane na śmietnisko zapomnienia.
Wici rozeszły się po mieście także w przypadku wystawy Polish Art Now, która pojawiła się jak meteor na kilka
dni w Saatchi Gallery. Telefon się rozdzwonił, SMS-y,
poczta internetowa zawierająca podobnie brzmiące wiadomości: byłeś już?; widziałeś?; co myślisz?
Otóż byłem, widziałem, podobało mi się parę dzieł
(mówię to bardziej z instynktownej przychylności, niż z
rozsądku), ale wyszedłem z galerii ze świadomością, że
mam więcej pytań niż odpowiedzi.
Prace polskich artystów skupionych wokół warszawskiego domu aukcyjnego Abby House S.A. pokazane były
w dwóch salach na drugim pietrze Saatchi Gallery i na
kolana mnie nie powaliły.
Piętnaście polskich nazwisk na ścianie informacyjnej
pod tytułowym nagłówkiem. W podświadomości oczekiwałem nazwisk, które przebiły się na arenę międzynarodową w ostatnim okresie, takich jak Magdalena
Abakanowicz, Mirosław Bałka czy Wilhelm Sasnal, reprezentujący młodsze pokolenie. Tymczasem okazuje się,
że nie jest to rzetelny przegląd „polskiej sztuki dzisiaj”, sugerowany tytułem wystawy, a mały fragment młodego
środowiska artystycznego wywodzącego się głównie z
Warszawy. Plansza informacyjna potwierdza fakt, że Abby House lansuje swoich artystów. Pomysł sam w sobie
jest godny uznania. Zagłębiając się jednak w listę artystów
oraz w treść towarzyszącej informacji widzę, że stosunkowo duży procent z nich to nazwiska artystów XX wieku,
którzy już nie żyją od kilku dekad. Organizatorzy nie
ujawniają, z jakich źródeł pochodzi ta kolekcja. Przypuszczam, chyba trafnie, że obrazy seniorów miały uświetnić
wystawę i wzmocnić prace młodych twórców dodatkowymi walorami, wskazać punkty styczności czy historyczny rodowod. I tak na przykład obraz Henryka
Stażewskiego, jednego z najważniejszych polskich awangardzistów ubiegłego stulecia powieszony jest obok prac
Anny Szprynger, której szereg prac należy do ciekawych,
ale której dalszy rozwój czy artystyczna przyszłość wcale
nie potrzebuje wywoływania ducha (jeśli on istnieje) mistrza Stażewskiego. Duchy innych artystów też przywołane są z zaświatów. Wśród nich są tacy, jak Kobzdej,
Fangor czy Gierowski, ale prezentowane obrazy nie są ich
najlepszymi pracami i niekoniecznie dodają ciężkości
młodym, których Abby House lansuje.
Ciężkości artystycznej nie dodaje także Markowi Niemirskiemu, też seniorowi, oparcie swojej instalacji grupy
obrazów o przedruk odcisków palców słynnych artystów
polskich. O ile dobrze rozumiem, to proces ten trwa od
na stworzenie określonej liczby prac miesięcznie, oddając prawa
bezwarunkowej wyłączności na kilka lat w zamian za podstawowe
wynagrodzenie. *) Dla niektórych jest to ponętna propozycja, a dla
innych to cyrograf Faustusa.
A skoro już jestem przy sprawach zza tego świata to mam nadzieję, że duch Kantora nie będzie straszył organizatorów, tak jak
Szekspirowski Banko, i przywoływał obrazy „Umarłej Sztuki” w
klasie marketingu.
lat. W internecie znalazłem artykuł i zdjęcie odciska palca Magdaleny Abakanowicz z opisem 2005/2011. Na wystawie jest odcisk palca Tadeusza
Kantora, z opisem the 60s/2011. Wprawdzie artyści w historii nigdy nie
unikali wszelkiego rodzaju celebrytów w celu nadmuchiwania ich żagli popularności, ale to, co zobaczyłem w Saatchi Gallery nie odbiega charakterem działania od tego, co przez całe lata robił Mr Saatchi, czyli urabianie
rynku. W tym duchu powstało kilka wystaw zasługujących na uwagę –
marszandzi chcą i muszą zarabiać, by utrzymać dochodowość swoich
ogromnych operacji.
Sztuka nie jest świętą krową i artyści muszą z czegoś żyć, płacić rachunki za pracownie i materiały etc., ale artyści Abby House podpisują kontrakt
PS. W Saatchi Gallery trwała równocześnie wystawa sztuki
rosyjskiej. Bardzo ciekawa, jeśli widz pominie sale poświęcone fotografii przedstawiającej ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa,
a może nawet trafniej – poza marginesem. Fotografie są tak ponure i odpychające, że chciałbym mieć umiejętność wymazania ich ze
swojej pamięci. Nie jest to już arte povera, tylko sztuka repulsyjna.
W poszukiwaniu nowych źródeł rynek sztuki kieruje się w stronę
nowych rejonów. Modne stają się kraje południowoamerykańskie,
a ostatnio także wschodnioeuropejskie, gdzie Rumunia i Polska ma
nowe szanse. Bardzo dobra jest też wystawa współczesnych artystów koreańskich.
Gerhad Richter Tapestries
* http://m.guardian.co.uk/culture-professionals-network/culture-professionals-blog/2013/jun/03/polish-ar t-now-abbey-house
I
like passing-by Gagosian
Gallery windows in Mayfair.
There is always something
interesting to see. You can do
it at all hours, be it rushing
after work to a local Tube Station or
strolling with your sweetheart after a
dinner in one of many restaurants in a
nearby picturesque Shepherds Market.
Even if the gallery is closed it does not
really matter. The plate glass windows
are not an obstacle and it seems they are
just a transparent room divider, the
street being incorporated as an
anteroom of the gallery space.
Mayfair is such a fabulous area. Any one
who ever played the famous board game
called Monopoly knows how valuable
asset Mayfair is in pursuing a winning
strategy. You can view the ancient
artworks in Berkeley Square, gape at
new Bentley, Bugatti and Porsche latest
models and even on hot summer
evening hear the nightingale sing in the
trees if the famous Judy Garland song is
to be believed.
The current artworks on view are very
vibrant and eye catching. Driving passed
I saw the pictures in the corner of my
eye. The colour alone forced me to slam
on breaks halting other traffic, just to
have the briefest a view. Today I have
spotted a vacant parking space and stopped
properly to take a longer look. The
unmistakable work of Gerhard Richter is on
view. His recent exhibition in Tate Modern
remains firmly embedded in my memory where
so called squeegee paintings formed a largest
and most recent segment of the show. The
intriguing difference quite apparent from the
first glance was the symmetrical arrangement of
composition. All four images were divided into
quarters of equal opposites. The mirror
repetition reminded me of things viewed
through a kaleidoscope. Richter squeegee oil
paintings, to put it simply depend on dragging
|23
nowy czas | czerwiec 2013
kultura
Fot. Marek Kopeć
More CoExist
The Pastel Society, założone w 1898 roku promujące artystów stosujących tę właśnie technikę, organizuje każdego roku Annual Exhibition w
prestiżowych Mall Galleries. Na tegorocznej wystawie swoją pracę prezentuje polska artystka
Maria Kaleta, która tak mówi o swojej pracy: – To
tylko jedno, powtarzane wielokrotnie słowo, w
które dyskretnie wplecione są różne symbole. Meczet, synagoga, kościół… Czy zanurzone w filozofii
postrzeganie rzeczywistości splata się w londyńską codzienność? Jak zharmonizować własny
świat wartości ze światem nas otaczającym? Jak
współistnieć w świecie podobieństw, ale przede
wszystkim odmienności i kontrastów? Te i inne
pytania pomagają określić własną tożsamość, odnaleźć własny punkt spojrzenia, ale przede
wszystkim uczą tolerancji i szacunku dla tego, co
różne i niezrozumiałe. Jest to zarazem zabawa pastelą – kredka nie próbuje udawać fotografii czy
malarstwa... Odwrotnie – delikatnie wyciąga jej
rysunkowy a czasem wręcz drapieżny i szorstki
charakter, zręcznie posługując się kolorem.
The Mall Galleries, The Mall, London SW1
www.mallgalleries.org.uk
Triumf w Operze Krakowskiej
Marek Zabiegaj
Bogdan Zabiegaj
D
paintings, to put it simply, depend on dragging the selection of
colours across the canvas. The process is complex, multi-layered
and achieves very subtle narratives and moods. The essential
difference of pieces on current view is the industrial process.
These are not paintings but tapestries. Quite a few artists have
employed such a technique over the years and recent examples
were included in Tracy Emin’s exhibition at the Hayward
Gallery and Goshka Macuga’s installation at last year's
Documenta at Kassel. In case of Richter it appears that the scan
of a selected painting is generated and digitally manipulated,
flipped twice on vertical and horizontal axis. Such a computer
file is subsequently delivered to the weaver whose computeraided loom is programmed to deliver a product of superb
quality. Such digital looms work with all sort of materials from
fine silks, wool or indeed any fibre that one can think off.
Richters tapestries are spectacular. It is by no means an accident
that they are displayed in Mayfair. It is hard to imagine the
price tag attached to such works and the amounts remain
confidential. Rich industrialists and Middle Eastern oil Sheiks
are numerous in the area and Monopoly game values do not
matter. After all what is the difference between a £¾ million
Bugatti and a “flying carpet”? The answer is none. They are
both only a mode of transport, be it a fabulous one.
Wojciech A. Sobczyński
May 30th – July 27th
Gagosian Gallery, 17--19 Davies Street, London W1K 3DE
wustulecie urodzin Giuseppe Verdiego Opera
Krakowska zdecydowała się wystawić Trubadura.Warto zaznaczyć, iz dzieło Verdiego jest
w Krakowie wystawiane po raz pierwszy.
Przyszło nam zatem na dostojnego gościa czekać długich 68 lat. Czy było warto? Znając realia opery, a także obserwując szereg inscenizacji etatowego reżysera tej sceny Laco
Adamika z pewną dozą nieufności przyjmowaliśmy szumne prasowe zapowiedzi premiery. Wątpliwości nasze potęgowały znamienne
słowa samego króla tenorów Enrico Caruso, który ostrzegał przed
trudnościami, ale i dawał prostą receptę na sukces Trubadura – wystarczy mieć czworo najwspanialszych śpiewaków i sukces pewny.
Ba! Ależ to proste. Z Trubadurem jest jeszcze jeden kłopot – otóż libretto sztuki obfituje w nieprawdopodobne zwroty akcji, przeplatane rozmaicie złożonymi konfliktami. Przyjęło się nawet
przekonanie, iż to właśnie libretto stanowi najsłabszą stronę całej
opery. Jednak nie jest tak do końca. Nawet jeżeli słuchacze pogubią
się nieco w złożoności dynamicznie zmieniającej się aż dziewięć razy przestrzeni i sytuacji to owe niedostatki libretta wynagradza nadzwyczaj melodyjna, pełna temperamentu muzyka stwarzająca
wdzięczne pole do popisu śpiewaków. Oczywiście, rzecz jasna, jeśli
zdołają udźwignąć ciężar partytury. Akcja opery rozgrywa się w
XV-wiecznej Hiszpanii. Jest to opowieść o zbrodni, namiętności,
dramacie miłości, nienawiści i zazdrości.
Z prawdziwą przyjemnością przychodzi nam stwierdzić, iż inscenizacja Trubadura w Operze Krakowskiej rozwiała wszelkie
nasze obawy. Przedstawienie charakteryzuje pełny profesjonalizm
w każdej płaszczyźnie realizatorskiej– jest to spektakl na europejskim poziomie wykonawczym. Reżyser Laco Adamik nic nie
udziwniał ani nie szukał odniesień do teraźniejszości, ale zadbał o
zachowanie tradycyjnej konstrukcji formalnej i dramaturgicznej
dzieła. Z intelektualnym wyczuciem zawierzył Verdiemu, dając się
prowadzić poprzez zmieniające się klimaty.pozostając wierny zamysłom kompozytorskim Verdiego. Ten zabieg pozwolił na zbudowanie rzetelnego przekazu emocji. Na ukazanie głęboko
psychologicznej prawdy w relacjach pomiędzy bohaterami. Efektem jest doskonałe upostaciowanie ról, znakomite narastanie doznań, co czyni spektakl prawdziwym. Nieco oszczędna, a nawet
nacechowana surowością scenografia Barbary Kędzierskiej to wynik przemyślanych i zamierzonych działań zmierzających do podkreślenia tragizmu sytuacyjnego dramatu, dając dobry przykład
podporządkowania faktury scenograficznej zdecydowanie ważniejszej fakturze muzycznej dzieła. Ale Trubadur na krakowskiej scenie
nade wszystko urzeka warstwą muzyczną. Orkiestra brawurowo
prowadzona przez Tomasza Tokarczyka tworzy doskonałą linię
napięć i kontrastów wyrazowych zacierając niedomogi libretta.
Precyzja, dbałość o każdy niuans, każdą nutę daje mocne oparcie
dla solistów i chóru – doskonale przygotowanego, .którego rola w
tej operze jest znacząca.
Wracając do Enrico Caruso – przyszedł czas na głównych bohaterów. Bezdyskusyjnie heroiną premierowego wieczoru była
Małgorzata Walewska, która zachwyciła w roli Azuceny. Aktorską i
wokalną pełnią łączyła głos i śpiew, gest i ruch. Nad wyraz wiarygodna w tragedii nieszczęśliwej Cyganki, przerażająco prawdziwa
w zawziętości, w pragnieniu zemsty, przepełniona obłędem żarliwej matczynej miłości. Niezrównana w głośnej i znanej arii Stride
la vampa z II aktu, dała popis wokalno-aktorskiej maestrii.
W tytułowa rolę trubadura Manrico wcielił się Arnold Rutkowski i urzekł publiczność interesującą barwą tenorowego brzmienia
oraz muzyczną wyobraźnią. Trudne, ale efektowne stretto Di quella piva z IV aktu wykonał brawurowo, z zachowaniem wysokiej
kultury śpiewaczej. Sympatycznie zaskoczył nas dobry aktorsko i
wokalnie Leszek Skrla w roli hrabiego Di Luna, który swobodnie
dysponuje czystym, mocnym barytonem. Zdumiewa łatwość, z jaką artysta odnajduje się w klimacie stworzonym przez Verdiego, a
przy okazji daje się wyczuć radość, z jaką pokonuje zawiłości partytury. Występująca w roli Leonory Katarzyna Oleś-Blacha doświadczeniem i czysto prowadzoną frazą obroniła dźwiękowo
kolorystyczne powaby o napiętym emocjonalnie klimacie przypisanej roli. Doniosłe i liczne duety i ansamble wybrzmiewały z dużą
dbałością i precyzją stanowiąc swoiste perełki dopełniające geniuszu muzyki kompozytora. Z recenzencką rzetelnością należy odnotować, iż spektakl premierowy zakończył się owacją na stojąco, a
my par exellance uznajemy krakowską inscenizację Trubadura za
wydarzenie artystyczne. Tym samym gorąco polecamy Czytelnikom „Nowego Czasu” krakowski spektakl.
Kultowe polskie filmy na YouTube
Jak podaje por tal wir tualnemedia.pl studia filmowe Kadr i Tor
ur uchomiły swoje kanały na YouTube. Dostępnych na nich jest
ponad 60 znanych filmów sprzed lat, m.in. najważniejsze
produkcje Juliusza Machulskiego, Andr zeja Wajdy i Krzysztofa
Kieślowskiego.
Na kanałach Kadr u i Toru można oglądać bezpłatnie m.in.
Rejs Marka Piwowskiego, Seksmisję i Va bank Juliusza
Machulskiego; Br uneta wieczorową porą Stanisława Barei; Nie
lubię poniedziałku Tadeusza Chmielewskiego; Popiół i diament i
Niewinnych czarodziejów Andrzeja Wajdy; Amatora i Przypadek
Krzysztofa Kieślowskiego oraz Ucieczkę z kina Wolność
Wojciecha Marczewskiego.
Przed filmami są emitowane reklamy, z których pr zychody
zasilą prowadzony przez studia proces rekons tr ukcji cyfrowej
star ych filmów oraz produkcję nowych. Studia będą także
kor zyst ały z systemu Content ID, któr y zapewnia pełną ochronę
praw autorskich i umożliwia całościowe zar ządzanie treściami
na YouTube.
www.youtube.com/studiofilmowekadr
www.youtube.com/studiofilmowetor
24 |
czerwiec 2013 | nowy czas
kultura
O poezji, emigracji, Artful Faces
nagrodach…
Z poetą Grzegorzem Wołoszynem. rozmawia Jacek Ozaist
twoja twórczość jest tak bogata, że
strach pytać o źródła inspiracji, więc
może najpierw zapytam, czym zajmujesz się na emigracji?
– Hmm... O inspiracje faktycznie strach
pytać, bo moja biblioteczka z poezją to
prawie tysiąc tomików. Na co dzień w Anglii zajmuję się opieką nad starszymi i niepełnosprawnymi ludźmi, a w soboty uczę
dzieci polskich emigrantów w szkole przy
ambasadzie. Nie tyle szkoła, co właśnie
praca w domu opieki, to jest prawdziwe
laboratorium literackie, bo człowiek codziennie obcuje ze starością i śmiercią.
Głównie opiekuję się ludźmi z demencją,
którzy w zasadzie wcale nie różnią się od
ludzi obłąkanych. Staram się pamiętać
lub notuję ich wypowiedzi i potem wplatam je w wiersze. To bardzo poruszające.
właśnie odpowiedziałeś mi na pytanie o inspiracje!
– Dzieło składające się z kilku części. To,
mniej więcej, oznacza poliptyk. Ma podkreślić różnorodność i eklektyzm książki
przy równocześnie bardzo precyzyjnej i
przemyślanej kompozycji. Pomysł zrodził
się z samych tekstów gromadzonych przez
siedem lat od mojego debiutu. Zaczęły mi
się układać w wyraziste cykle, a każdy z
cykli różnił się też poetyką, bo lubię eksperymentować.
Jeździsz teraz po polsce, spotykasz
się z publicznością. Niedługo też odbędzie się twój wieczór autorski w
Londynie, który poprowadzi nasz
wspólny przyjaciel, też poeta, Bogdan Zdanowicz. Jak sobie radzisz na
takich spotkaniach?
– Świetnie. Moje doświadczenia aktorskie
bardzo tu procentują. Nie czytam wszystkiego jedną intonacją, nie klepię jak z ka-
– W pewnym sensie tak. Ważną częścią
mojego życia jest teatr. Tu, w Anglii też.
Zaczynałem już w szkole średniej, w teatrze Marka Wojnarowskiego w Stalowej Woli, który istnieje do dziś i nazywa
się Okna. Potem założyłem z koleżanką
z roku własny teatr studencki Sygnały,
który działał przez trzy lata. Następnie
starałem się zarazić teatralnym bakcylem kolejne pokolenia w szkole i udawało mi się to tak skutecznie, że miałem z
moją młodzieżą spektakle w Teatrze Nowym, Teatrze Ludowym, Instytucie Teatralnym i PWST.
a w anglii? Należysz tu do jakiejś
grupy, spotykasz się z innymi twórcami?
– Nie. Miałem krótki kontakt z Adamem
Siemieńczykiem, tym od Pięknychludzi,
ale po serii krytycznych uwag z mojej
strony na temat jego wydawnictwa, pan
Adam dyplomatycznie milczy. Przede
wszystkim chciałem, by nie krzywdził niektórych początkujących poetów, by później nie żałowali, że mieli tak słaby
debiut. Wyraziłem obawę, że nie wszystkie te utwory są udane, a nawet ukończone, że sporo tam porachunków
środowiskowych i innych małostkowych
rzeczy. Cóż, chyba nie posłuchał...
Poliptyk zwyciężył w konkursie na
autorską Książkę Literacką w świdnicy w 2012 roku. Kogo udało się pokonać?
– Z tego, co wiem, Joannę Fligiel, Grzegorza Woźnego, Tomasza Małyszka, Olgierda Dziechciarza. O resztę trzeba by
zapytać jury.
Jakie masz literackie plany na przyszłość?
teksty czy reżyseria?
To może zabrzmieć nieskromnie, ale muszę napisać coś lepszego niż Poliptyk. Tylko wtedy utrzymam się na fali. Cały czas
myślę tylko o tym i nad tym pracuję.
– Reżyseria i aktorstwo, ale głównie reżyseria, to mnie bardziej kręci.
Dlaczego zatytułowałeś swój tomik
Poliptyk?
Nowe wspaNiałe święta
Pier wsza gwiazdka mr uga
w płomieniach zniczy.
Hipermarkety zdejmują wieńce
i podkładają bombki.
Rozr ywamy się zakupami,
obgr yzając puste wnętrza
czekoladowych mikołajów.
Sacharoza przesypuje się
między zębami, tworzy zaspy
w ar teriach. Ale nam teraz
w głowach t ylko kulig!
Dźwięki dzwonków, szare komórki
przyprószone puchem dar mowych minut,
białe bałwany, czer wone nosy,
WOJCIECH ROSZKOWSKI: –
Czy warto opuścić nieco senną
Arkadię, by poczuć się jak ryba
w łodzi? Palimpsesty w
miejskich zaułkach, odcienie
szpitalnej bieli, migawki z
ekranu (Czy leci z nami pilot? /
Kto ma w ręku pilota, / ten
rządzi kanałem). Czułość i
sarkazm, bardzo sobie bliskie.
Podobno czyta się po to, aby się
dowiedzieć, co będzie dalej.
U Wołoszyna mamy swoiste,
błyskotliwe á rebours – jeśli
Poliptyk jest odpowiedzią,
to jak brzmi pytanie?
rabinu maszynowego, nie jąkam się, nie
dukam. A z poetami w tym zakresie różnie bywa... Mam za sobą kilka bardzo
owocnych spotkań z wrażliwą na poezję
publicznością. Niedawno odebrałem w
Krakowie „Pod Gruszą” nagrodę za
książkę miesiąca. To fantastyczne doświadczenie i kolejny argument, że Poliptyk już coś w środowisku znaczy.
kręte światełka i anielskie włosy.
Kevin siedzi sam w szklanej pułapce
ekranu i słucha Last Christmas.
Nawet nie próbuję uciec,
teraz wszystko w rękach Jacka Frosta!
W czer wonym barszczu pływa
ucho van Gogha. Ogród rozkoszy ziemskich
na wigilijnym stole. A za oknem
pejzaż zimowy z łyżwiarzami i pułapką
na ptaki. Robię kar pia,
wypycham sianem.
Opłatek jest lekki i kr uchy
jak wylinka.
Grzegorz Wołoszyn
JACEK PODSIADŁO : – To jest bardzo dobrze napisana i jeszcze lepiej
zatytułowana książka. Świadom swego eklektyzmu Wołoszyn poszukuje
formuły, która spoiłaby w całość rozłażący się świat. Świat jeszcze piękny,
a już trochę żałosny, coraz mniej prawdziwy, nie dość zmysłowy, który nie
potrzebował nawet wojny, żeby się znów rozlecieć. W poróżewiczowskim
wierszu Scalony pisze: Poszukuję osób z krwi i ciała. / Niech nakarmią mój
dotyk i napoją węch, / niech nauczą mnie prawdziwych imion i uwolnią
język, / niech oddzielą fikcję od rzeczywistości.
Wypada życzyć poecie, aby jego poszukiwania zostały w dwóch
trzecich uwieńczone sukcesem.
KAROL MALISZEWSKI: – Podobnie jak bohater, też poszukuję osób z
krwi i ciała. Gdy znajdę, stawiam krzyżyk, jako juror głosuję na kogoś takiego. Mam już dość przeżuwania i wypluwania papieru. Tacy ludzie jak Wołoszyn przywracają zapał do czytania wierszy. To już nie kwestia smaku, w
gruncie rzeczy idzie o godność.
say others: A charismatic artist with a conscience,
her recent art project called Haiku – Cami raised
money for the Great Japanese Ear thq uake. Half
Polish, half Lebanese, now lives and works in London.
Her style is a constant experiment with formats,
techniq ues, materials and colours, often resulting
in a unexpected stuff.
says He: ‘I don’t eat fish. No, I am not a vegetarian, I
am a Buddhist. I don’t like to disturb the Nagas. You
don’t know what they are? Well, they are beings, which
live in the sea. If I eat fish, it might offend them. And
they might bite me… Why are you laughing? What do
you mean, “are they naked?” Yes, I am serious… Nagas
might hear you, and we will both be eaten…’
say i: For an artist trained as an interior designer, she
is not doing too badly. Haiku - Cami captured some
admirers, and those big, brown eyes captured the
heart of a good art tutor…
Bottom line: Thumbs up so far. As for the
metaphysics of the Nagas, quoting David Bader’s
Haik u poem ‘Metaphysics – Aristotle’:
Substance has essence.
Form adds whatness to thatness.
Whatsits have thingshood…
text & graphics by Joanna Ciechanowska
JACEK OZAIST: – Poliptyk świetnie się czyta. Wiele z tych
wierszy przywraca mi wiarę, że na emigracji też żyją
prawdziwi poeci, niezrzeszeni w kółkach wzajemnej adoracji,
gdzie jeden drugiemu pisze recenzję, a potem razem się cieszą,
że odnieśli sukces literacki, gdzie powstają tomy i antologie
poezji, której nikt nie czyta, oprócz autorów i ich znajomych.
Poezja Wołoszyna wibruje i iskrzy, czasem rozbawi przewrotną
metaforą, innym razem zaskoczy przekręconym związkiem
frazeologicznym, by wtem ukoić liryzmem i czułością.
Z wielką przyjemnością zapraszamy
na spotkanie z Grzegorzem Wołoszynem
Restauracja Robin Hood
Piątek, 28 czerwca, o godz. 19.00.
|25
nowy czas | czerwiec 2013
pytania obieżyświata
Woskowi derwisze w muzeum w Konyi
Dlaczego derwisze wirują?
Włodzimierz Fenrych
D
la derwiszów najważniejsza jest obecność.
Dla nas, wychowanych w kulturze Zachodu, bywa to trudne do pojęcia. Jak to –
obecność? Przecież chyba najważniejsza
jest doktryna? Przecież jeśli derwisze zbierają się, by posłuchać swego mistrza, to chyba po to, by posłuchać, co ten mistrz ma do powiedzenia i czegoś się od niego
nauczyć. To chyba oczywiste, nieprawdaż? Ano nie.
W XIII wieku, w mieście Konya w środkowej Turcji, prowadził swe wykłady jeden z najsławniejszych sufich w historii,
znany jako Maulana Rumi. Derwisze przychodzili na jego wykłady, niektórzy je zapisywali i przetrwały one stulecia w rękopisach. Rumi do milkliwych nie należał – był jednym z
najbardziej płodnych poetów wszechczasów, pozostawił po sobie ogromne tomidła, które dzisiaj tłumaczone są na wszystkie
możliwe języki. Mało tego, dziś jest on najpopularniejszym poetą Ameryki, a skoro tak, to są pieniądze na to, żeby dokładnie
badać jego twórczość. Odkryto zatem również wykłady spisywane przez uczniów, i one również przetłumaczone zostały na
angielski, w dodatku więcej niż raz. Ja tę księgę wykładów czytałem i na początku wykładu drugiego znalazłem coś takiego
(cytuję we własnym spolszczeniu):
„Ktoś powiedział: – Mistrz nic nie mówi. Powiedziałem: –
Ten człowiek znalazł się w mojej obecności, ponieważ miał w
myśli mój obraz i ten obraz go tu przywiódł. Ten obraz w myśli
nie mówił do niego. Nie pytał, jak się mas, ani co u ciebie słychać? Ten obraz w myśli przywiódł go tutaj bez słów. Cóż jest
niezwykłego w tym, że ja, rzeczywisty, bez jednego słowa po-
woduję, że on przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego?
Słowa to cień rzeczywistości. Słowa to tylko gałąź rzeczywistości. Jeśli cień może tu człowieka przyprowadzić, o ileż bardziej
może tego dokonać rzeczywistość. Słowa to tylko pretekst.”
Z tego by wynikało, że wykład, na który przychodzą derwisze, to tylko pretekst, by być w obecności mistrza. Potwierdzeniem jest tytuł, jakim derwisze określają sławnych mistrzów:
hadhrat, co dosłownie znaczy obecność. Sama obecność mistrza powoduje, że łaski spływają na zebranych derwiszów. Ale
rzecz w tym, że taki sufi, którego obecność powoduje spływanie
łask, wcale nie musi być sławny. Może to być anonimowy derwisz w tłumie, jakiś szewc albo wyplatacz koszyków. Sława to
tylko pretekst, powiedziałby Rumi. Sława to rzecz powierzchowna i tak naprawdę przypadkowa. Sam Rumi jest najlepszym przykładem tego, że sława zależy od przypadku.
Do połowy XX wieku był on sławny tylko w dwóch krajach:
w Persji oraz w Turcji. W Persji, ponieważ wszystkie jego
ogromne tomidła napisane są po persku – jest to jeden z największych poetów tego języka, perski odpowiednik Chaucera.
W Iranie jest on znany jako Maulana Dżalaluddin Balchi, ponieważ urodził się w mieście Balch w dzisiejszym Afganistanie
(tam też mówią po persku). Księgi jego kiedyś przepisywane by-
Mauzoleum Rumiego w Konyi
ły piękną kaligrafią. Pojedyncze, wykaligrafowane wiersze wieszane
były na ścianach jak obrazy, pisano do nich muzykę i śpiewano z
towarzyszeniem orkiestry. I tak jest do dziś – klasyczna muzyka
perska to w dużej mierze śpiewana średniowieczna poezja.
W Turcji jest on sławny z zupełnie innego powodu. Poezje pisał w
języku dla Turków obcym, ale mieszkał i działał w Turcji i znany jest
tam przede wszystkim jako twórca bardzo w tym kraju rozpowszechnionego zakonu wirujących derwiszów. Czyli dla Turków jest on odpowiednikiem kogoś takiego jak święty Benedykt. To znaczy ściśle
mówiąc sam Rumi nie zakładał zakonu – zorganizowali go jego najbliżsi uczniowie – ale to on miał być inspiracją i to on zapoczątkował
praktykę wirowania. Podobno kiedy wirował po sali, gdzie odbywały
się wykłady, przychodziło do niego natchnienie i wykrzykiwał te swoje wiersze, które uczniowie skwapliwie zapisywali.
Dla nas sytuacja, w której wykładowca w czasie wykładu kręci
się w kółko jest raczej dziwna, ale nie wydawała się dziwna
uczniom Rumiego, którzy praktykę wirowania uznali za godną naśladowania i naśladują ją do dziś. Zorganizowali się w zakon zwany
po turecku mevleviya, a to od tytułu mistrza, który po turecku (we
współczenej pisowni) brzmi Mevlana Celaleddin Rumi. W Imperium Osmańskim zakon ten zdobył szerokie wpływy, podobno nawet niektórzy z sułtanów do niego należeli. W Persji natomiast
wpływy miały inne zakony derwiszów, które nie stosowały praktyk
wirowania (choć rozważały teksty mistrza, zwłaszcza jego poezje).
Powiadają, że nawet władcy należeli do zakonu mevleviya. Podobno ostatni z sułtanów zarabiał na życie wyplataniem koszy, które ktoś ze służby sprzedawał na bazarze. Brzmi to niewiarygodnie
dla naszego zachodniego ucha, nieprawdaż? Tym niemniej tak powiadają – ostatni sułtan dynastii jadł tylko to, co sługa kupił po
sprzedaniu koszy. Tureccy rewolucjoniści tego czasu twierdzili, że
źle prowadził sprawy państwa, obalili monarchię i zaprowadzili
rządy republiki. Postanowili kraj zeuropeizować, a w ramach tej akcji zamknięto wszystkie klasztory derwiszów. Po co komu to dziwaczne wirowanie? Przecież to jakiś średniowieczny zabobon.
Po co komu? Jak to, a turyści?
Dla turystów można zrobić muzeum. Jeśli amerykańscy entuzjaści chcą przyjeżdżać do Konyi i szukać śladów po Rumim, to proszę bardzo, jest muzeum. Można kupić bilet i zobaczyć grobowiec
wielkiego poety. Można zobaczyć tekke, czyli salę, w której derwisze niegdyś wirowali. Można też zwiedzić stojący obok klasztor, w
którym wszystko jest dokładnie opisane. Są tam cele derwiszów,
kuchnia, gipsowe figury derwiszów w wysokich czapach, przy czym
gipsowe figury szejków mają wokół tych czap jeszcze zielony turban. Wszystko jest wyjaśnione: jak nowicjusz musiał przez trzy dni
siedzieć w kuchni i obserwować życie klasztoru, jak przechodził
przez srogi nowicjat, jak uczył się wirować albo grać na flecie, objaśnione są wszystkie funkcje poszczególnych osób w klasztorze.
Można się wszystkiego dowiedzieć, a potem kupić w przymuzealnym sklepie koszulkę z obrazkiem. Albo płytę z muzyką sufich grana tylko na flecie.
Ciekawe jednak, że większość tych, którzy tam przybywają i za
biletami wchodzą do sanktuarium, to wcale nie entuzjaści z Ameryki tylko rdzenni Turcy – babuleńki zakutane w chusty jak Prorok
przykazał, dziadkowie z sumiastymi wąsiskami przychodzą tu nie
gapić się, tylko żeby się modlić. Bo to przecież grobowiec Mevlany,
on tu jest OBECNY! Bo dla derwiszów najważniejsza jest obecność,
a śmierć to tylko szczegół w biografii. Mało znaczący szczegół.
Zachodni entuzjaści pytają również, czy można zobaczyć taki
taniec derwiszów. Klasztorów nie ma i derwisze ćwiczą w sekrecie,
ale najwyraźniej ćwiczą, bo kiedy władze zezwoliły na sesje wirowania specjalnie dla turystów, znaleźli się derwisze, którzy potrafili to
robić. Jest to dziwna sytuacja, bowiem zachodni turyści przychodzą
obejrzeć spektakl, tymczasem dla derwiszów spektakl to tylko pretekst, najważniejsza jest obecność. Sama obecność sufich powoduje,
że łaski spływają na zebranych, nawet jeśli przyszli oni na spektakl.
A ten sufi, którego obecność powoduje spływanie łask, wcale nie
musi być wszystkim znany. Może to być anonimowy derwisz w tłumie tych, co wirują. Anonimowy wyplatacz koszyków.
I jeszcze jeden wyjątek z księgi wykładów Rumiego (w moim
spolszczeniu): Pewienpobożnyczłowiekzamknąłsięnaczterdziestodniowypostchcącosiągnąćwzniosłycel.Wewnętrznygłosmu
pwoeidział:– Takwzniosłegoceluniedasięosiągnąćprzezczterdziestodniowypost.Przerwijswójpost,abypewienwielkiświęty
mógłnaciebiespojrzeć,wówczastwójcelbędzieosiągniety.–
Gdzieznajdętegowielkiegoświętego?– zapytałówczłowiek.– W
wielkimmeczecie– odpowiedziałwewnętrznygłos.– Jakrozpoznamktotojestwtakwielkimtłumieludzi?Wewnętrznygłosodpowiedział:– Idź,onciebierozpoznaispojrzynaciebie.Znakiem
tego,żeonnaciebiespojrzałbędzieto,żeupuściszdzbanizemdlejesz.Wtedybędzieszwiedział,żeonnaciebiespojrzał.
Człowiektenzrobiłtocomunakazałwewnętrznygłos.Napełnił
dzbanwodąichodziłpomiędzyrzędamimodlacychsię,oferując
każdemuwodę.Naglepoczuł,żespływananiegodziwneuczucie,
głośnokrzyknąłiupuściłdzban.Leżałwkąciemeczetu,awszyscy
zebraniwyszli.Kiedyprzyszedłdosiebie,zobaczył,żejestsam.Nie
widziałtegokróla,którynaniegospojrzal,aleswójcelosiągnął.
26|
czerwiec 2013 | nowy czas
czas na podróże
zamku Świętego Jerzego. Tramwaj sunie najstarszą dzielnicą Lizbony zwaną Alfama, prawie ocierając bokami o ściany domów
przy niesamowicie wąskich uliczkach. Jedzie jednak w dół, zamiast w górę, więc po kilku przystankach przesiadamy się do innego. Resztę drogi pod górę przebywamy pieszo.
Jest jedna rzecz, która w stolicy Portugalii bardzo irytuje. Słaba informacja w wielu miejscach, gdzie kręcą się turyści. Najlepszym tego przykładem jest wejście do zamku São Jorge. Są przy
nich bramki, a za bramkami stoją ochroniarze. Ni kliknąć
czymś, ni biletu kupić, ni monetę wrzucić. Rozglądamy się wokoło. Jest jakaś budka z okienkiem, ale zamknięta. Obok niej stoi
maszyna wyglądająca niczym automat do biletów, jednak sprawia wrażenie nieczynnej. Ochroniarze mówią tylko po portugalsku, a my dotychczas nauczyliśmy się dwóch zwrotów: bom dia
(dzień dobry) oraz obrigado (dziękuję). Przybywa zdezorientowanych ludzi. Razem z nimi zazdrośnie patrzymy w stronę tych
szczęśliwców, którzy w jakiś szatański sposób zdołali nabyć bilety
i właśnie przechodzą przez te przeklęte bramki. Wycofujemy się
w kierunku uliczek ze sklepikami pamiątkarskimi, by jeszcze raz
zapytać o możliwość zdobycia biletów do zamku. Ktoś kieruje
na w uliczkę, którą docieramy do ogrodzenia zamku od innej
strony. Z furią wpadam do kolejnego sklepiku, gdzie wreszcie
otrzymuję poprawną informację, że kasy są kilka domów dalej,
w innej uliczce. Wracamy pod bramki, gdzie wielu ludzi nadal
głowi się, jak wejść, i triumfalnie wkraczamy do środka.
Zamek św. Jerzego to kolejna budowla mauretańska, jakich w
Lizbonie i okolicach sporo. Świetnie zachowały się mury obronne, ale wiele do zwiedzenia tam nie ma. Ekspozycja w malutkim
przyzamkowych muzeum obejmuje głównie naczynia, mozaiki i
drobne pozostałości po dawnych mieszkańcach. Prawdziwą
atrakcją są za to spacerujące po ogrodach pawie oraz widok na
uchodzący do Atlantyku Tag i panoramą rozlokowanego na
wzgórzach miasta.
Lizbona. Widok z Panteonu
W wietrznym mieście
u ujścia Tagu
Wiem, że nazwa „wietrzne miasto” zarezerwowana jest dla Chicago, ale
nie umiem Lizbony nazywać inaczej. Już przy podchodzeniu do lądowania
wiatr rzuca samolotem niby latawcem. Wkrótce okaże się, że jego
powiewy będą nam towarzyszyć przez cały pobyt w stolicy Portugalii.
Sarkofag Vasco da Gamy
w klasztorze Hieronimito
́w
Jacek Ozaist
Tymczasem robimy koło, przelatujemy nad słynnym Mostem 25
Kwietnia, rzymskim akweduktem i sporym kawałkiem miasta,
by niespokojnie usiąść na pasie lotniska. W kiosku kupujemy Lisbon Card, specjalną kartę uprawniającą do przejazdów komunikacją publiczną nie tylko w obrębie miasta, ale również do
oddalonych od centrum dzielnic i miejscowości turystycznych,
jak Sintra, Belem czy Cascais. Karta zapewnia również wolny
wstęp do wielu obiektów i muzeów oraz zniżkę do innych. Ich lista jest tak długa, że i tak nie mamy szans wszystkich odwiedzić.
Kosztuje nas to 78 euro na trzy dni i jest to najwyższy koszt, jaki
– poza lotem i hotelem – ponosimy. O tym, czy się to opłaca,
musi zadecydować tempo zwiedzania kolejnych zabytków.
Czerwoną linią metra docieramy do Sao Sebatiao, gdzie mieści się nasz hotel. To spokojna, pełna zieleni okolica. Ruch na
wąskich uliczkach nie jest duży, a wieczorem ustaje w ogóle.
Świetnie się tam można wyspać, lecz nie po to przecież przyjechaliśmy. Rzucamy walizy w pokoju hotelowym i natychmiast
wyruszamy na spotkanie przygody. Lizbona, podobnie jak
Rzym, leży na siedmiu wzgórzach i dobrze zwiedza się ją na piechotę. Jest wczesne popołudnie, słońce właśnie wyjrzało na
chwilę zza pędzących po niebie chmur, więc czemu nie?
Dochodzimy do największego w mieście ronda Marques de
Plombal i skręcamy w Avenida da Liberdade, prowadzącą do turystycznej starówki Baixa. Metal i szkło nowoczesnych biurowców przeplata się z porzuconymi budynkami, których ściany i
zatrzaśnięte na cztery spusty okiennice pomalowano w gustowne
grafitti. Rzuca się w oczy niesłychana wprost liczba barów i restauracji, a w ogóle nie ma sklepów. Jest pora lunchu. We wszystkich knajpkach tłok i ścisk, jak gdyby zaraz miał skończyć się
świat i nikt nie chciał być wtedy głodny. Wygląda na to, że Lizbona żywi się „na mieście”. Sklepy nie są nikomu potrzebne.
W Baixa próbujemy dostać się do windy prowadzącej na taras widokowy, ale kolejka jest tylko trochę mniejsza od tej pod
wieżą Eiffla. Łapiemy więc tramwaj, który wspina się pod bardzo stromą górę. Wielkie jest nasze zdziwienie, gdy po chwili
tramwaj zatrzymuje się pod jakimiś schodami. Okazuje się, że
właśnie obyliśmy przejażdżkę najstarszą i najkrótszą linią w Lizbonie – Lavra Furnicular, otwartą pod koniec XIX wieku.
Wąskimi uliczkami próbujemy dotrzeć na szczyt najbliższego
wzgórza i w ten sposób odkrywamy kościół Najświętszej Marii
Panny, zwany Katedrą Sé. Z zewnątrz świątynia wygląda trochę
jak Notre Dame w Paryżu, jednak w środku coś nam od razu nie
pasuje. Nie umiemy określić stylu sklepień, okiennic, witraży i
plafonów inaczej niż eklektyzm. Dopiero tablica informacyjna
wyjaśnia, że kościół powstał w 1150 roku jako budowla romańska
upamiętniająca wyzwolenie miasta spod wpływów mauretańskich. Katedra Sé stoi w miejscu, gdzie znajdował się wiele dekad
temu główny meczet miasta zwanego Lishbuna. Mieszanina stylów wynika stąd, iż w XVIII wieku król Jan V nakazał wykończyć romański kościół w stylu rokoko.
Pod Sé wskakujemy do jadącego pod górę tramwaju, licząc,
że zawiezie nas w okolice ulokowanego na szczycie wzgórza
Znów wskakujemy do tramwaju, bo czas zaczyna nas gonić.
Pozostała raptem godzina do finałowego meczu Ligi Europy
między Benficą Lizbona i Chelsea Londyn. Tłum ludzi na Praça
do Comércio, głównym placu w mieście, gęstnieje z każdą chwilą. Na wielkich telebimach widać przygotowania do meczu, który rozegrany zostanie w Amsterdamie. Mnóstwo starszych ludzi,
pewnie emerytów, chodzi tam i z powrotem po placu i uliczkach
Baixy z szalikami klubowymi Benfiki. Pokrzykują coś, zaczepiając przechodniów, ale kto miał nabyć gadżety klubowe, już dawno to zrobił. Oglądamy pierwszą połowę na telebimach. Słońce
jednak zachodzi i robi się zimno. Benfica ma ogromną przewagę, której nie wykorzystuje. To musi się zemścić.
Drugą połowę spędzamy w restauracji wśród coraz bardziej
zaniepokojonych Portugalczyków. Zupa chlebowa z jajkiem sadzonym i grillowana dorada z gotowanymi warzywami. Do tego
lokalne wino i mecz na szczycie. Czego chcieć więcej w zimny
wieczór w Lizbonie?
Nazajutrz słońce nie wychodzi w ogóle.To strasznie frustrujące, bo zwykle z Londynu ucieka się w poszukiwaniu jego promieni. Jedziemy na drugi koniec miasta, by zwiedzić
Oceanarium i podziwiać nowoczesną architekturę wschodniego
wybrzeża Lizbony.
Kilkupoziomowy, monumentalny dworzec Oriente przytłacza ogromem stali, szkła i betonu. Z łatwością można się na nim
zgubić. Pierwsze kroki kierujemy w stronę Parku Narodów, niegdyś opuszczonego portu, obecnie bardzo popularnego, zwłaszcza w weekendy terenu handlowo-rekreacyjnego. Jest środek
tygodnia, więc okolica zionie pustką. Budynki słynnego lizbońskiego EXPO 98 wyglądają jak dekoracje do horroru science
fiction, wokół kasyna nie kręcą się nawet taksówki, a znany z organizacji widowisk Pawilon Atlantycki odwiedzają raptem trzy
|27
nowy czas | czerwiec 2013
czas na podróże
osoby, by u znudzonej pani w budce kupić bilety na nadchodzący koncert Rihanny.
Idziemy skropionym deszczem nabrzeżem w stronę Oceanarium. Za plecami mamy zrobioną w kształcie żagla Wieżę Vasco
da Gamy i najdłuższy most w Europie, też zadedykowany najsłynniejszemu Portugalczykowi. Fajnie byłoby wsiąść do kolejki
linowej, która kursuje wzdłuż nabrzeża, jednak widoczność nie
nastraja optymistycznie. Lepiej schować się w Oceanarium, też –
po megalomańsku – największym w Europie.
W środku natrafiamy na gigantyczny zbiornik wodny pełen
wielu gatunków ryb, rekinów, płaszczek, gigantycznych samogłowów itp. Można godzinami gapić się przez szklane ściany na pływające dziwa, siedząc na ławeczce w jednej z wielu
przygotowanych dla zwiedzających nisz widokowych. W ciemnych korytarzach czekają ekspozycje rozmaitych morskich roślin
i zwierząt, jest rafa koralowa, las deszczowy, namorzyny, kamieniste wybrzeże, gdzie żyją pingwiny i albatrosy, basen ze śmiesznymi miśkowatymi zwierzakami z Alaski, zwanymi Amalia.
Godzinami podziwiamy mimetycznie ukrytą na piaszczystym
dnie płaską rybę, świecąca w ciemności meduzę, kościste, różnobarwne koniki morskie, gigantycznego groupera, żółwie, kraby,
żaby. Cuda cudeńka. Wszystko, co żyje w wodzie i wokół niej.
Po południu niebo nad Lizboną nieco się przejaśnia. Promienie
słońca od razu podnoszą temperaturę o 10 stopni. Leżymy na piasku nad Tagiem i obserwujemy przepływające pod Mostem 25
Kwietnia statki. Jest tak wysoki, że bez problemu mieści się pod
nim prom pasażerski. Robi się ciepło. Piasek zaczyna grzać, jak pogrzewany materac. Przyjemną drzemkę przerywa mi coś, co zaczynam nazywać „lizbońską deprechą”. Słońce znika, robi się buro,
kropi deszcz, a człowieka nagle przechodzą ciarki.
Na dworcu Cais do Sodré wsiadamy do pociągu jadącego
nad Atlantyk. Zamierzamy wysiąść w Belém, gdzie znajduje się
mnóstwo turystycznych atrakcji, ale nie wiemy, że to pociąg
przyspieszony i tam akurat (sic!) nie staje.
Po dwudziestu minutach orientujemy się, że dojeżdżamy do
Cascais, gdzie mieliśmy się wybrać dopiero jutro. Wyskakujemy
jak oparzeni i przesiadamy się do pociągu zmierzającego z powrotem do Lizbony. Łapię jakiegoś kolejarza na łokieć, pytając:
– Belém, Belém? Kiwa głową. Po stracie dalszych, bardzo cennych kilkunastu minut, jesteśmy na miejscu. Do słynnej, znanej z
pocztówek wieży Torre de Belém już nie zdążymy, do mniej znanego Pomnika Odkrywców także. Prawie biegniemy, by zdążyć
przed zamknięciem klasztoru Hieronimitów. Zbudowany w stylu
manuelińskim (melanż gotyku i renesansu) kompleks budynków
zniewala urodą. Krużganki i wieżyczki świadczą o silnych wpływach mauretanskich, zaś przylegający do klasztoru kościół to
prawdziwa gotycka katedra z cudownym sklepieniem i niebosiężnymi filarami. Wśrod licznych nagrobków, rzuca się w oczy grób
Vasco da Gamy – klasztor został wybudowany na cześć jego
udanej wyprawy do Indii. Niemniej uparty i dzielny był patron
tego miejsca, czyli św. Hieronim, autor przekładu Biblii z greki i
hebrajskiego na łacinę, który spędził wiele lat w grocie nieopodal
miejsca narodzin Chrystusa w Betlejem.
Wracamy, trochę pociągiem, trochę podmiejskim tramwajem,
bo chcemy dotrzeć pod Most 25 kwietnia, z racji podobieństwa
do swego większego brata z San Francisco, nazywany lizbońskim
Golden Gate. Stojąc u stóp potężnego przęsła doceniamy jego
rzeczywiste rozmiary. Za to figura Chrystusa stojącego na drugim brzegu Tagu nagle wydaje się maleńka. Lizbona pozazdrościła Rio de Janeiro i postanowiła mieć swojego patrona
górującego nad okolicą. Figura wraz z postumentem liczy 110
metrów, a leżące u jej stóp sanktuarium chętnie odwiedzają katoliccy turyści z całego świata.
W okolicach dworca Cais do Sodré czujemy zapach grillowanej ryby. Jest tak dojmujący, że natychmiast odnajdujemy jego
źródło. Przed małą knajpką na rogu ulicy, pan w białym kitlu
znęca się nad głodnymi przechodniami, grillując słynne lizbońskie sardyny. Mają mniej więcej rozmiar śledzia i z grilla smakują wybornie.
Rozsiadamy się, prosząc o sea bass i butelkę wina. Słońce zachodzi po drugiej stronie Tagu, ryby skwierczą na ogniu, jest
pięknie. Sea bass to po portugalsku to robalo, więc śmiejemy się,
że będziemy jeść robala.
Lizbona jest tania. Przekonuję się o tym każdego dnia, znajdując w nowych knajpkach wino czy rybę o parę euro taniej niż
dnia poprzedniego. Ale trzeba uważać, bo podobnie jak w niektórych krajach śródziemnomorskich, gospodarze ochoczo przynoszą dodatki i przystawki, których nie zamówiliśmy. Niby
prosty gest, ale tak naprawdę trik, który ma na celu podbicie
kwoty na rachunku. Nigdy nie zapomnę greckiej „gościnności”
w Atenach, gdzie za parę plasterków grillowanych warzyw zapłaciłem 8 euro, a za parę plastrów arbuza aż 16!!! Dlatego w Lizbonie uważnie studiuję cennik i gdy coś wydaje mi się za
drogie, od razu odmiawiam albo w ogóle nie tykam, uśmiechając się złośliwie. Marynowana ośmiornica, oliwki, masło, chleb –
taki układ przystawek może być droższy niż główne danie.
Dzień trzeci opromienia nam słońce. To dobry znak. Zamierzamy pojechać nad ocean. Trochę się przy tym posprzeczaliśmy,
gdzie właściwie jechać, bo przecież jest jeszcze do zobaczenia i
arcyatrakcyjna Sintra, i uduchowiona Fatima, a przy tym wciąż
nie wiemy, co się znajduje po drugiej stronie rzeki. Kompromisem ma być piękne wybrzeże Casacais i przejażdżka rowerem do
tamtejszych słynnych klifów. Wsiadamy do tego samego pociągu,
którym jechaliśmy poprzedniego dnia i po półgodzinnej podróży
docieramy na miejsce.
Przewodniki nie kłamią. Zaraz obok stacji jest budka, w której
wypożycza się rowery zupełnie za darmo. Trzeba tylko wypełnić
formularz i okazać dowód tożsamości. Już po chwili mkniemy na
Lizbona to pięknE
i niEzWykłE miasto,
z cudoWną kuchnią i
uroczymi zakamarkami,
z którymi koniEczniE
trzEba zmiErzyć się
piEchotą
Winda widokowa
Wybrzez
̇e w Estoril
rowerach w stronę wybrzeża Cascais. Jest wietrznie, ale wciąż
świeci słońce. Cascais to urocze, małe miasteczko, pełne sklepików z pamiątkami i restauracji. Wzdłuż wybrzeża ciągną się bulwary, zakończone piaszczystą plażą. Aż żal się robi, że to jeszcze
nie lato i woda w morzu ma temperaturę idealną dla morsów.
Mijamy pełną dyndających jachtów marinę i znikamy za murami obronnymi dawnej twierdzy przerobionej na luksusowy hotel.
Potem mkniemy do latarni morskiej, gdzie mieści się muzeum.
Niestety, maleńka salka z kilkoma eksponatami, głównie szklanymi elementami aparatury świetlnej, to wszystko na co można
tam liczyć. Gnamy brukowaną drogą otoczoną zgrabnym murkiem z kamienia w stronę Boca do Inferno, miejsca, gdzie fale
oceanu wściekle tłuką o brzeg. Klify nie robią na mnie aż takiego
wrażenia, bo są dużo mniejsze od tych w Beachy Head czy
Lands End w Kornwalii, za to intesywność fal wdzierających się
w skalne rumowisko jest zdumiewająca. Nazwa „drzwi do piekła” też nieco trąci przesadą, ale marketingowo trafia w dziesiątkę, bo z każdą chwilą przybywa coraz więcej zorganizowanych
grup turystów. Gnamy w dół na złamanie karku, przecinamy
Cascais i pędzimy bulwarami przed siebie. Chcielibyśmy dotrzeć
do znanego toru wyścigowego w Estoril, zwanego autodromem,
lecz nigdzie nie ma oznaczenia jak tam trafić. Trochę błądzimy
bulwarami, podziwiając czystość plaż i fantastyczną linię wybrzeża. Architektura nadbrzeżnych domów pełna jest motywów mauretańskich. Wiele z nich to małe, arabskie pałacyki.
Wielka czarna chmura zbliżająca się od oceanu informuje
nas, że czas wracać. Ledwo zdążamy oddać rowery i wpaść do
pierwszej z brzegu restauracyjki, gdy świat przesłania istna kurtyna wody. Próbujemy przeczekać ulewę przy tradycyjnym bacalhau, czyli polędwicy z dorsza podawanej z ziemniakami z wody i
gotowanymi warzywami. Przy okazji kelner przynosi mnóstwo
przystawek. Zerkam do menu. Każda będzie mnie kosztować
0,50 euro. Nie mam sumienia mu odmówić.
Gdy już siedzimy w pociągu do Lizbony, deszcz leje nadal.
Wysiadamy na dworcu Santa Apolonia, po wschodniej stronie
Alfamy i wspinamy się wąskimi uliczkami w stronę Panteonu Narodowego. Znowu trafiamy na nagrobek Vasco da Gamy. Okazuje się, że słynny podróżnik dokonał żywota w Indiach, po czym
jego ciało zostało przewiezione do Portugalii, ale nie leży ani u
Hieronimitów w Belém, ani w Panteonie. Po latach tułaczki –
tak za życia, jak i po śmierci – został pochowany w rodzinnej
wiosce i tam spoczywa w pokoju.
Na taras widokowy Panteonu prowadzi tak wiele stopni, że to
prawdziwy maraton. Zadyszani wchodzimy na samą górę, by
jeszcze raz obejrzeć panoramę Lizbony.
Może dwie trzecie atrakcji udało się zobaczyć, zatem trzeba
będzie wrócić. Mimo wiatru, mimo deszczu, mimo „lizbońskiej
deprechy”, czułem się tu wspaniale. To piękne i niezwykłe miasto, z cudowną kuchnią i uroczymi zakamarkami, z którymi koniecznie trzeba zmierzyć się piechotą. Orbigado, Lizbono.
28 |
czerwiec 2013 | nowy czas
co się dzieje
kino
The Great Gatsby
Jedna z najważniejszych powieści w historii literatury amerykańskiej dość
długo czekała na kolejną adaptację. Ta z
lat siedemdziesiątych, wyreżyserowana
przez Jacka Claytona, w której rolę Daisy grała Mia Farrow, trąci już nieco
myszką. Wersja Baza Luhrmanna nie
próbuje odtwarzać klimatu klasycznej
ekranizacji. Wręcz przeciwnie. Znane
dobrze z książki wystawne przyjęcia,
eleganckie garnitury, światła miasta i samotność w wielkim tłumie ilustrowane
są współczesnymi piosenkami popowymi. Esencja pozostaje jednak taka
sama: opowieść o toksycznym uczuciu
do dziewczyny, która – jak mówi nam
narrator Nick Carraway – „niszczy rzeczy wokół siebie, by potem wycofać się
za swoje pieniądze”. To też opowieść o
kłamstwie American Dream, który do
końca trzyma w objęciach Nicka. Bo w
ostatniej scenie, gdy Nick zdaje już
sobie sprawę, że to ów sen zniszczył ludzi wokół niego, wciąż nie jest w stanie
uwolnić się z jego objęć. Nawet gdy
Gatsby’ego już nie ma, nawet gdy sen
okazuje się wydrążony, Nick wciąż nie
wydostaje się spod jego czaru.
Werner Herzog w BFI
World Z
Idzie lato, a jak lato – to czas na trochę
popcornu z Hollywood. World Z zbiera
całkiem niezłe recenzje, jak na film
opowiadający o globalnej inwazji
Zambie na Ziemię. W roli głównej –
Brad Pitt, który najwyraźniej postanowił
zrobić sobie przerwę od ambitniejszego kina, w jakie celował w ostatnich
czasach. Teraz trochę postrzela, powskakuje do helikopterów. no i
oczywiście powie nam parę razy z
ekranu, że najważniejsza jest dla niego
rodzina, którą chce bronić za wszelką
cenę. Niby sztampa made in the USA,
ale krytycy podkreślają, że całość zrobiona jest bardzo sprawnie, jak na
reżysera Quantum of Solace przystało.
The Big Wedding
Jest to opowieść o Donie, cieszącym
się sukcesem rzeźbiarzu, który przybywa na ślub syna i musi udawać, że
wciąż jest mężem kobiety, z którą
rozstał się parę miesięcy wcześniej.
Powód? Przyszła teściowa jest głęboko wierzącą katoliczką i coś takiego jak
rozwód absolutnie nie funkcjonuje nawet w jej słowniku. Po drodze wydarzy
się wiele: będzie trzeba opanować, a
także poradzić sobie ze sprawami i
uczuciami, które (przysypane dotychczas pyłem czasu) znowu wydostaną
się na powierzchnię. Lekka komedia na
lato próbująca chyba łatać dziury w fabule imponującą obsadą. I to dla niej
warto pewnie pójść do kina. Bo nawet
jeśli opowiastka o obfitującym w serię
niefortunnych zdarzeń dniu ślubu nie
zaskakuje, to ekipa składająca się z Robina Williamsa, Roberta De Niro i
Diane Keaton musi robić wrażenie.
Before Midnight
Od opowieści o szaleńcu, który celem
swojego życia uczynił zorganizowanie
opery w środku dziczy Ameryki Południowej, przez nazistowskie Niemcy, aż
po ponury świat roztrzaskanego amerykańskiego snu na przedmieściach
Wisconsin: Werner Herzog nigdy nie
szedł na kompromisy. Także wtedy, gdy
– jak w ostatnich latach – zainteresował się dokumentem i spędził pół roku
w bazie polarników na Antarktyce. Albo
gdy towarzyszył w ostatnich miesiącach życia potrójnemu zabójcy. British
Film Institute pokaże nam potężny kawał twórczości reżysera podczas
trwającej dwa miesiące retrospektywy.
Niedziela, 24 lutego, godz. 18.20
BFI Southbank
Belvedere Road, SE1 8XT
Spotykali się już przed zachodem i
wschodem słońca. Zawsze coś iskrzyło – zarówno w słowach, jak i w
milczeniu pomiędzy nimi – ale nigdy
dotąd jakoś nie było odpowiedniego
momentu. Dużo czasu minęło zanim
stali się parą (trzymaliśmy za nich kciuki
podczas poprzednich części), Teraz
spotkamy Ethana Hawke’a i Julie Delpy
tuż przed północą. Wiele się zmieniło,
ale klimat pozostaje ten sam: to wciąż
powolna rozmowa, pełna przemilczeń i
błędów, które jednak z obu stron znajdują wyrozumiałość.
Foxes
Wbrew pozorom pod nazwą Foxes kryje się jedna osoba – Louis Rose Allen.
Jej londyński koncert nie mógł odbyć się
gdzie indziej, jak na Hoxton Square –
ojczyźnie brytyjskich hipsterów.
Fani takich kapel jak Florence and The
Machine czy Marina and the Diamonds
powinni być zadowoleni.
muzyka
Smashing Pumpkins
Trochę progresji i cięższych brzmień, a
do tego brzmienia lat sześćdziesiątych i
rock gotycki. Mieszamy, podlewamy
sosem z psychodeli i… wychodzi muzyka Smashing Pumpkins, jednego z
najważniejszych zespołów alternatywnych początku lat dziewięćdziesiątych.
To były czasy! Po okresie plastikowych
brzmień lat osiemdziesiątych, z absurdalnymi fryzurami, makijażami
muzyków, fascynacją tanim blichtrem,
syntezatorami i elektroniczną perkusją,
kolejna dekada przyniosła rockowy oddech, w różnych nastrojach: od Nirvany,
przez Blur i Pulp aż po Smashing Pumpkins. Billy Corgan i spółka punkt
szczytowy swojej kariery osiągnęli na
płytach Mellon Collie and the Infinite
Sadness oraz Siamese Dream. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych lider grupy
oddał się przeróżnym solowym projektom, ale regularnie powraca do swego
pierwszego zespołu. Ostatnio taki powrót nastąpił w zeszłym roku i przyjął
formę płyty Oceania, doskonale ocenionej przez krytyków. Podczas koncertu
usłyszymy nagrania z tego albumu, ale
także klasyki grupy, takie jak Tonight,
Tonight czy Rocket.
Poniedziałek, 22 lipca, godz. 19.30
Wembley Arena
Empire Way, HA9 0PA
Blondie
Debbie Harry, najbardziej elektryzująca
blondynka w świecie rock’n rolla wpada
do miasta. Wystąpi wraz ze swoim macierzystym zespołem w Roundhouse w
Camden. I trudno się dziwić. Bo choć
Harry i spółka to Amerykanie, to pod
koniec lat siedemdziesiątych między
zapuszczoną dzielnicą na północy Londynu a Nowym Jorkiem (skąd Debbie
pochodzi) istniała telepatyczna więź. To
z tych dwóch miejsc wypłynęła nowa
fala, która gwałtownie i bez zbędnych
uprzejmości kazała się zmywać „nudziarzom” w stylu Yes i Genesis. Jak
większość nowofalowców (takich jak
Elvis Costello czy The Pretenders)
Blondie dość szybko porzuciło nowofalowe korzenie. W tym przypadku nowy
kurs oznaczał granie bardziej popowe
(a z czasem zahaczające nawet o disco), ale wciąż kipiące energią i girl
power – stokrotnie bardziej autentyczną niż jej plastikowa odmiana w stylu
Spice Girls. Tęsknicie za Call Me, Heart
of Glass i One Way or Another? Wpadajcie do Roundhouse na randkę z
historią rock’n rolla!
Niedziela, 7 lipca, godz. 19.00
Roundhouse
Chalk Farm Rd, NW1 8EH
Wtorek, 30 lipca, godz. 20.00
Hoxton Square Bar & Kitchen
2-4 Hoxton Square, N1 6NU
Madama Butterfly
Elton John
Niedługo minie pół wieku od kiedy
świat po raz pierwszy usłyszał o nieśmiałym pianiście śpiewającym
charakterystycznym głosem rozmarzone, sentymentalne ballady. Wiele się
od tego czasu zmieniło. Elton John
przeszedł długą drogę od Your Song.
W latach siedemdziesiątych słynął z artystycznej płodności, wydając płyty
niemal co pół roku. Co ciekawe, zwykle
nie odbijało się to na jakości. Szybko
Elton dołączył do absolutnej czołówki
singer-songwriterów, a swą pozycję zawdzięczał również wyjątkowym
tekstom swojego współpracownika,
Bernie Taupina. Zabierał nas w pełne
wolności, nieskończone przestrzenie
Ameryki (płyta Tumbleweed Connection, na której flirtował z muzyką
country), opowiadał o trudnych początkach – od pisania piosenek w pokoiku
rodzinnego domu po mozolne przebijanie się przez zasieki postawione przez
cynicznych producentów z Denmark
Street (wzruszający Captain Fantastic
and the Dirt Brown Cowboy). Wreszcie brał nas w podróż na żółtą,
brukowaną drogę (Goodbye Yellow
Brick Road, przez wielu uważaną za
najważniejszą płytę w dorobku artysty).
Kryzys nadszedł w następnej dekadzie.
Alkohol i narkotyki zniszczyły mu głos i
zmusiły do poddania się operacji. „Myślałem już, że nigdy nie będę w stanie
śpiewać” – opowiadał potem Elton
John. Tak się na szczęście nie stało, ale
wokalista stracił swoje słynne „górki” –
te, którymi zachwycał w Sorry Seems
to Be the Hardest Word czy utworze
tytułowym z Goodbye Yellow Brick Road. To jednak nie wszystko.
Alkoholowo-narkotykowa mgła sprawiła, że właściwie cała dekada była dla
artysty stracona. Jego talent był na tyle
duży, że nawet na wpół świadomy artysta był w stanie wsadzić na każdą płytę
jakiś przebój (jak Blue Eyes czy Sacrifice), ale większość albumów z tego
okresu dziś jest raczej mało słuchana.
Dopiero na początku nowego wieku artysta zaczął przyznawać publicznie, że
zbłądził. I ku uciesze swoich najwierniejszych fanów zarządził zwrot przez rufę:
ku brzmieniom z lat siedemdziesiątych.
Efekty? Znowu zaczął dominować fortepian, powróciły chórki i harmonie.
Teraz artysta wszedł w epokę renesansu. Na ostatnich koncertach Elton
wykonuje stare klasyki ze swej złotej ery
i choć głos już nie ten, to usłyszeć na
żywo Tiny Dancer czy Saturday Night’s
Alright to będzie na pewno przeżycie!
Piątek, 12 lipca, godz. 14.00
Hyde Park
Reżyser Paul Higgins podchodzi do klasycznej opowieść Pucciniego radykalnie. Usuwa ze sceny wszystko: przed
nami tylko aktorzy na tle ekranu (potem
pojawia się jeszcze krzesło). Inscenizacja jak najbardziej współczesna, ale
fabuła pozostaje bez większych zmian.
Trafiamy do Japonii z początku ubiegłego stulecia i oglądamy historię CiocioSan, piętnastoletniej dziewczyny mającej wyjść za mąż za oficera amerykańsskiej marynarki. Ona kocha go na tyle,
że przechodzi w sekrecie na chrześcijaństwo, on traktuje to jako dobrą inwestycję. Wkrótce wyjeżdża z Japonii i znika z oczu kochającej żony. W sekrecie
poślubia dziewczynę ze Stanów Zjednoczonych i przez trzy lata nie daje zna
ku życia. A ponieważ Japonia to kraj,
gdzie honor jest wartością pierwszorzędną, wszystko źle się skończy…
English National Opera
London Coliseum
St Martin's Lane, WC2N 4ES
teatry
Public Enemy
Kiedy miejscowy naukowiec odkrywa,
że dobroczynne źródła w okolicy jego
miasteczka tak naprawdę są śmiertelnie trujące i stanowią zagrożenie dla
mieszkańców i turystów, początkowo
większość z tych pierwszych bije mu
brawo. Jego brat – burmistrz – jest
nawet zazdrosny, że to nie on dokonał
podobnego odkrycia, a redaktor radykalnej miejscowej gazety angażuje się
w sprawę, by „dokopać systemowi” i
zdemaskować oszustwa polityków,
którzy próbowali zatuszować sprawę.
Wkrótce jednak wszystko się zmienia:
koszty przebudowy okazują się ogromne, w dodatku trzeba by było zamknąć
sanatorium nad dwa lata (albo tak
przynajmniej twierdzi burmistrz). I nagle fala oburzenia opada, by zamienić
się w inną: falę złości przeciwko człowiekowi, który chce zniszczyć
dobrobyt miasteczka. Opowieść o
tym, jak trudno czasem przetłumaczyć
jasne zasady etyczne na sferę życia.
Ale też o tym, jak indywidualna osoba,
wbrew swej woli, wypychana jest
przez społeczeństwo na coraz bardziej
skrajne, nieraz pachnące absurdem
pozycje. Choć momentami całość wypada nieco nazbyt dydaktycznie, to
takie pomysły, jak zamienienie w pew-
|29
nowy czas | czerwiec 2013
co się dzieje
nymmomenciesaliteatralnejnasalę
sądową,wktórejwidzamirozprawyjesteśmymy–okazujesiędoskonały.
Young Vic
66 The Cut, Waterloo, SE1 8LZ
Chimerica
głąbdrogimlecznejipozanią.Sątoporuszającopięknezdjęciazrobionew
ramachprogramuDeepSpace).Ado
tego…oknonaMarsa.Sercemekspozycjijestwielki,panoramicznyekran,na
którymwyświetlanesądoskonałejjakośćzdjęciazpowierzchniplanety.
Zdjęciajeszczegorące–sondaCuriosity,porazpierwszywyposażonaw
kameryojakościhighdefinition–dopierocoprzysłałajenaZiemię.
National Maritime Museum
Romney Road
Greenwich, SE10 9NF
Saints Alive
Tozdjęcieznamywszyscy:samotny
człowieknaprzeciwkonadjeżdżających
PlacemNiebiańskiegoSpokojuczołgów.4czerwca,gdykomunizmna
wschodzieEuropywaliłsięjużwgruzy,
jegochińskaodmianatrzymałasię
mocno.Itrzymadodziś.Alecostało
sięzczłowiekiemuwiecznionymna
jednymznajsłynniejszychzdjęćnaszegostulecia?Natopytanieodpowiada
sztukaLucyKirkwood.Jejbohaterem
jestidealistyczny,nowojorskifotograf,
Joe,któryjakonastoletniturystabył
akuratnaTienanmenSquare.Teraz
powracawinnychczasach:Chinysą
superpotęgągospodarczą,ZSRRupadło,awStanachrządzipierwszy
czarnoskóryprezydent.AJoewyrusza
wpodróżkuprawdzie.Podróżwklimatachfilmunoir.Podrodze–
niebezpieczeństwaiwątpliwości,ale
także– jaktozwyklebywa–pewna
dziewczyna…
Almeida Theatre
Almeida St. N1 1TA
Avenue Q
Miłe,uśmiechnięte,gadającesłodkimi
głosikami.Takniektórzywyobrażająsobiekukiełki.Dopewnegostopniate
jakżebłędnestereotypynadkruszyły
Muppety(zOrłemwmoralistycznejfuriiczyPannąPiggywfuriiojakimkolwiekpodłożulepiejniezadzierać!),ale
dopieroterazmitypadająnadobre.
WszystkodziękiAvenueQ,którejbohateremjestuzależnionyodpornografii
iStarTrekapotwór.Dotegopozostającewnieustannejdepresjipuchate
misierozważającecojakiśczaspopełnieniesamobójstwa.Interakcje
pomiędzynimi,atakżewystępującymi
oboknichludźmi,przyprawiająocoraz
tonowewybuchyśmiechu.
Lesser Known Architecture
The Other Side of Everything
Uroczy,niecozapomnianycmentarzna
nunheadwpołudniowymLondynie.
Brutalistycznywieżowiecwokolicach
CanaryWharf.Zajezdniaautobusowa
naStockwellischronieniedlazmarzniętychtaksówkarzynaWestminster.To
tylkoniektórezmiejsc,naktórereflektorskierowalitwórcynajnowszej
mini-wystawywDesignMuseum.
„LesserKnownArchitecture”zabiera
naswmiejsca,któreczęstomijamynie
poświęcającimaniminuty.Albow
miejscatakdalekoodubitychścieżek,
żemimo,iżsąinteresującejużna
pierwszyrzutoka,itaknamumykają.
WszystkiemiejscasfotografowałTheo
Thimpson.Listęułożyłodziesięcioro
dziennikarzy:odredaktoraMonocle,
przezludzipiszącychdla„TheGuardian”czy„FinancialTimes”.
Brytyjskaflagaprowokującozatknięta
wokniedomuwIrlandiiPółnocnej,albo
wciśniętawgęstązabudowęrobotniczychprzedmieściBirmingham.
Rozpostartanaddziedzińcemwięzienia
albonaparkingu.StephenJ.Morgan
spędziłostatnirokpodróżującpocałej
WielkiejBrytaniiiwypatrującUnionJack
iflagiśw.Jerzego.ZpochodzeniaIrlandczyk,wychowywałsięwAnglii,ale
zawszebyłownimpoczuciealienacji.
Dziśzamykajewchłodnych,pustych
zdjęciach,którychbohateramisąwłaśniesztandaryiwszystkiekulturowe
skojarzenia,jakimisąobarczone.
Stones and Their Scene
Design Museum
28 Shad Thames,SE1 2YD
Propagadanda:
Power & Persuasion
„Jakdekonstrukcjatodekonstrukcja!”–
pomyślałMichaelLandyistworzyłsiedeminstalacjipokazujących
„współczesnewcielenia”świętychz
płócien,którenacodzieńpodziwiać
możemynaścianachNationalGallery.
Artystęinteresowałyprzedewszystkim
postacipojawiającesięwmalarstwie
renesansowym.Drugie,„współczesne”
życiedostająwięc:świętyFranciszek.
Jakżywawprzejściulpomiędzysalami
stoiprzednamiApollonia,którazeszła
kunamzpłótnaLucasaCranacha.Z
portretuCrivelliegozstępujeśw.Michał,
zabierajączesobądemona,którego
właśniepokonał.ZkoleiPoKatarzynie
pozostałojużtylkokoło,którąjąłamano.Landis,urodzonywLondyniew
1863rokustudiowałnaGoldsmiths
College.Byłczęściąpokolenia,które
dziśokreślasięmianemYoungBritish
Artists.
National Gallery
Trafalgar Square, WC2N 5DN
Kobietynakombajny!Całynaródz
Chavezem!Plakatyzdobrymwujkiem
Stalinem,aletakżeostrzegająceprzed
zwodniczymuśmiechemAdolfaHitlera.
Wszystkotoznajdziemynawystawie:
„Propaganda:PowerandPersuasion”
wBritishLibrary.Topierwszawhistorii
WielkiejBrytaniiekspozycjapokazującadziełaidziełkapropagandowezXXi
XXIwieku.Ananiej:plakaty,kreskówki,
teksty,filmyinagraniadźwiękowe.
Choćgłównynaciskpołożonona
współczesność,toopowieśćonaginanieludzkiejświadomościrozpoczyna
sięnadługoprzednarodzinamiChrystusa:odmonetwybitychzaczasów
AleksandraWielkiegoprzedstawionego
jakosynZeusa.Wśródeksponatów
międzyinnymipropagandowy,cukierkowyobrazMaoistowskiejRewolucji
Kulturalnej,aleteżnazistowskifilminstruującyobywateliIIIRzeszyjakz
tłumunaulicywyłowićŻyda.
British Library
96 Euston Road, NW1 2DB
Gatehouse
Hampstead Lane North Rd, N6 4BD
wystawy
Visions of the Universe
FotograficznapodróżwgłąbwszechświatatopropozycjanalatoMaritime
MuseumprzyobserwatoriumwGreenwich.Przystanekpierwszy:Księżyc.
Zobaczymygooczamipierwszychludzi,którzytuwylądowali.Zobaczymy
takzwaną„ciemnąstronę”sfotografowanąporazpierwszyprzezradziecką
sondę.Jestteżprawdziwyskarb:pierwszyznanynamwhistorii,pochodzącyz
1840rokudagerotypprzedstawiający
naszegosatelitę.Zbliskaprzyjrzymysię
teżSłońcu.Zobaczymy,jakwyglądają
słynne„ciemneplamy”,różniącesięod
pozostałychczęściSłońcatemperaturą.
Kuratorzyzabierająnasteżwpodróżw
The Wapping Project Bankside
65a Hopton Street, SE1 9LR
Festiwalowe lato
Pogodamożebyćfatalna,deszcz
siąpićnieus tannie,asłuchaczemogątonąćwbłocie.Mimotoniktnie
jes twstaniepowstrzymaćrzesz
Br yty jczykówodwyr uszen
ianajedenzwielufestiwali– wLondynie
inietylko.Ototylkokilkanajciekawszychpropozycji.
Wstolicyzabrzmiąniezapomnianer iffyniezniszc
zalnychRolling
Stonesów,którzyprzyjeżd
zajądo
HydeParkunafestiwalBritish
Summer Time (5-6lipca).Start
Me Up,Paint It Black,You Got Me
Rocking...lis tawłaściwiesięnie
kończy.Dotegoparęklasycznych
balladipewniejedenzdwóchnowychkawałków,jakipanowiewydaliwzeszłymrokuna
okolicznościowejskładance.
Wrażenianiezapomniane.SzczczególnieżeJaggerispółkawspieranibędąprzezniebylekogo:The
Vacc
inesiBonJovi!
nieformalne,osobistemomentyzżycia
zespołu.OprócztegowProudGallery
wChelseazobaczymyteżmiędzyinnymizdjęciaPattiBoyd(zonyGeorge’a
Harrisona,apotemEricaClaptona)czy
CatherineDeneuve.
Proud Chelsea Gallery
161 Kings Road, SW3 5XP
wykłady/odczyty
Mistyczne wizje... ateistów?
OdAnzelma,przezśw.Tomaszaażpo
Kartezjusza,alerównieżwieluwspółcześnieżyjącychfilozofówzRichardem
Swinburnemnaczele–twórcówdowodównaistnienieBogaznamywielu.
Mamywięcdowódzpierwotnejprzyczyny,dowódontologiczny,aletakże
dowódzprywatnychobjawień–osobistychwizji,doświadczeńboskiejobecności.Choćwdzisiejszejfilozofiireligii
nieczęstozdarzasiębyteostatniedoświadczeniaprezentowanebyłyjako
samodzielnydowód,częstowciążwykorzystujesięjejako„podpórki”dlainnych,bardziejintelektualnie
rygorystycznychwywodów.Aleczywizjimogąteżdoznawaćmistycznychwizji?Jeślitak,jakmogąjesobie
tłumaczyć?OMistycznychwizjach
ateistówopowiewConwayHallAlice
Herron,którapiszeotymwłaśniedoktorat.
Niedziela, 14 lipca, godz. 11.00
Conway Hall
25 Red Lion Square, WC1R 4RL
Beatlesizdodatkowympazuremibez
garniturów–takmenedżerowiesprzedawaliodpoczątkumuzykęJaggerai
spółki.Irzeczywiście,panowiesłynęliz
Znajdowałotoodbiciewmuzyce–
zwykleniecomniejmelodyjnej,odrobinęmniejeksperymentalnej,alezato
ciemniejszej,bardziejsurowejibardziej
chropowatej.Takiebywająteżizdjęcia
kapeliautorstwaEricaSwayne’a,odkrytedopierosześćlattemunastrychu
rodzinnegodomuprzezjegosyna.Ana
nichparęujęćczłonkówzespołu,zktórychnajciekawszesątechwytające
Wtydzieńpóźniejrozpoczniesię
fes tiwalT in the Park wLanarkshire,któryzapropon
ujenambardziejeklektycznąmies zank
ę.Do
folkowychMumford&Sonsdołączy
królowasyntetycznegopopuRihanna.DotegohipsterskieBonJovi,
czyliTheKillersoraz...zdob
ywcy
ubiegłor ocznejMercuryPrizeJ-Alt
orazwyrafinowanypopodPalomy
Faih.Jestwczymwybierać.
DwadniwcześniejwparkuolimpijskimnawschodzieLondynurozpoczniesięWireless – święto
nowoczesnych,miejskichbrzmień.
ZaśpiewająmiędzyinnymiJus tin
T imb
erlake,JayZ,SnoopDogi
EmeliSande.
ElektroniczniebędzieteżpodczasLovebox wVictor iaPark.W
ciągutrzechdnizagrajątumiędzy
innymiMarkRonsoniJurras ic5,a
takżeGoldf rappiRudimental.
Osobnascenapoświęcon
abę-
dziewariacjomnatematjazzu.Tradycjęznowoczesnościąpołączą
chociażbyOlivierStLouisczyJake
Isaac.Festiwalodbedzięsięw
dniach19-21lipca.
Jeśliominęławasseriawyjątkowychwystępówgrup
yKraftwerkw
TateModern–możnatojeszcze
przynajmniejdopewnegostopnia
China’s War with Japan
Profesorhistoriiipolitykichińskiejna
UniwersytecieOksfordzkim,RanaMitter,przekonuje,żezrozumienieźródełi
przebiegukonfliktuchińsko-japońskiegojestkluczowedlazrozumieniatego
pierwszegokraju.Pokazujejakobecna
idziśwPekinieobsesjamanifestowała
sięrównieżpodczaskonfliktunapoczątkuubiegłegostulecia.Iopowiadao
pełnymwzajemnychkrzywdipretensji.
Środa, godz. 18.30
London School of Economics 99
Clement House WC2B 4JF
nadrob
ić.Trzebatylkowybraćsię
doSuffolk,nafestiwalLattitude..W
HenhamParkwSouthwoldobok
klasykówzNiemieczagrająBlocParty,YoLaTengoczyBeachHouse.
DoLondynupowrac
ateżBruce
Springsteenzeswoimdługim,
bywałonawettrzygodzinnymkoncertem.Miejmynadzieję,żetymrazemnieprzerwągozasadyciszy
nocnej,któredwalatatemuwHyde
ParkunakazałySpringsteenowi
zejśćzescenywcześniejniżzamierzał.Innągwiazdąimprez yjestgenialnyPaulWeller,któregoznamyz
kultowejkapeliTheJam.Obokkawałkówzpłytsolowych(częstood-
dalonycholataświetlneod
dokonańmacierzystejkapeli)usłyszymyteżzpewnościąGoing Underground czyThat’s
Entertainment.NafestiwaluHard
zy
Rock Calling zagrająteżmięd
innymiKas iabian,ZacBrownBand
iDeadHavan
a.
Listajestjednakbardzodługa.
Jestnaniejteżcośdlafanówmuz ykitanecznej– Waveform Festival
rusza6września,albochociażby
takzwanejamericany(TheStampingGroundwStowmarket
Adam Dąbrowski
30 |
czerwiec 2013 | nowy czas
czas na relaks
Julia Hoffmann
Autobus
– Ja nawet klamkę w naszym domu chwytam
przez papier, a co dopiero mężczyznę. Zresztą
nigdy, przenigdy nie sprowadziłam tutaj mężczyzny i właścicielka dobrze o tym wie, i ma
do mnie zaufanie. Co chcesz, dziesięciu lokatorów, chociaż wszyscy biali, to nie byle co, no
i różne mają zwyczaje. Ja przed każdą kąpielą
odkażam wannę Domestosem, bo ten spod
dziesiątki niby wygląda na czystego, ale jest jakiś dziwny, nic nie mówi, tylko się skrada po
schodach jak łasica, myślę, że to zamaskowany
Bułgar, może nawet uśpiony szpieg, bo codziennie robi pompki, pewnie żeby być w dobrej formie, gdy przyjdzie wezwanie do
komunistycznej akcji albo morderstwa politycznego, co myślisz? – Mhm, całkiem możliwe… – Ale nie przerywaj mi, bo właśnie… co
to mówiłam? Aha, mężczyźni są bardzo niehigieniczni, a nawet flejtuchy (oprócz mojego tatusia, bo on był bardzo wykształcony i bardzo
czysty), można złapać od nich opryszczkę albo
nawet weneryczne choroby, blee, więc chyba
dlatego nigdy nie założyłam rodziny, chociaż
uwielbiam dzieci i zawsze chciałam być matką. Jesienią skończę 60 lat i jestem sama, ale za
to będę miała darmowy bilet na autobus! Co
to ja, aha, ale… nie powiesz nikomu? Ja nawet
jestem, no wiesz, dziewicą. – Uprawianie seksu nie jest obowiązkowe. – Co? No właśnie!
Nie to, co ci czarni, mnożą się i mnożą, a potem żądają przydzielenia im domu dla 15-osobowej rodziny i płacenia za nich czynszu. A z
czyich pieniędzy? Z pieniędzy angielskiego podatnika, czyli także z moich!!! O, gdyby to tatuś widział! Zresztą tatuś mówił już 40 lat
temu, że czarni tylko czekają, żeby tu przyjść i
poganiać białych batem, i nic nie robić. I to
prawda. Anglia jest już przegrana, a właściwie
w rynsztoku. W moim biurze połowa pracowników to czarni i muzułmanie, całymi dniami
surfują w internecie, więc my mamy podwójną
robotę, a gdybyś się poskarżyła, podadzą cię
do sądu za rasizm. Najchętniej pracują na
nocnej zmianie, wiesz dlaczego? Bo wtedy nie
ma szefostwa i mogą spokojnie produkować
fałszywe paszporty dla krewnych i znajomych
w Nigerii i Somalii; już trzech takich producentów wsadzili do więzienia, ale co, myślisz
że proceder nie kwitnie? – Mhm. – Ale nie
przerywaj! Więc z jednej strony mam dość
Londynu, ale z drugiej, gdy już wrócę do domu, na Północ, tam może być za spokojnie,
choć oczywiście cieszę się, że po latach będę
miała prawdziwy własny dom, ze spłaconym
kredytem, i sypialnią, całą beżowo-kremową
ze złotymi zdobieniami, ale słodkimi delikatnymi, zobaczysz, gdy przyjedziesz, bo chyba
przyjedziesz mnie odwiedzić? – Bardzo chętnie! – Kiedy mój dziadek przyjechał z Włoch,
właśnie tam się osiedlił i robił najlepsze lody
na świecie. I do dzisiaj wszyscy mamy piękne
włoskie oczy, oprócz mnie, bo ja mam szkockie, niestety. Na szczęście nigdy nie zadawaliśmy się z Irlandczykami, tymi alkoholikami,
połowa z nich choruje psychicznie, a kobiety
są wielkie jak szafy, no i oczywiście też przyjeżdżają zarabiać do Londynu. Wszyscy chcą tu
zarabiać, nawet ci z Europy Wschodniej, to
znaczy przepraszam, Polacy są pracowici, nie
mogę powiedzieć. I higieniczni. No tak. A dzisiaj w pralni (wiesz, że duże pranie kosztuje już
6 funtów?!!! Właściciele, oczywiście Hindusi, to
są dopiero wyzyskiwacze) była taka kobieta,
biała, i wiesz, ona powiedziała, ale to chyba
niemożliwe, że Chrystus był Żydem! – Tak, to
prawda. Podobnie jak jego matka i wszyscy
koledzy. – No, ja nie wiem. Skąd masz takie
wiadomości? A swoją drogą, ten aktor Dustin
Hoffman jest Żydem, a ty też nazywasz się
Hoffmann, mhm, może ty też? – Nic mi o
tym nie wiadomo, ale w Europie wszyscy są
wymieszani, więc Żydzi mogą być i w mojej
rodzinie, i w twojej… – W mojej? Wykluczone! Wiesz kto to był Juliusz Cezar? Włosi są
właśnie jego potomkami, jego i innych Rzymian starożytnych, którzy budowali te wielkie
akwedukty, dlatego Włosi robią najpiękniejsze
meble i buty. A nie Żydzi.
Agnieszka Siedlecka
B a z yl i a
czy
Facebook?
Kuchnia to moja oaza. Dziś pitraszę spagetti. Czy
ktoś używa jeszcze słowa „pitrasić”? Żadnych sosów-gotowców, niech ręka boska broni, ja sama, samiuteńka. Najpierw oliwa, potem czosnek, pomidorki,
proszę bardzo, i świeża bazylia. Ach! Siekam ją z nosem prawie przy nożu, uwielbiam ten zapach. Zanim
wyląduje w rondelku, sięgam po komórkę, wchodzę
w nowo nabytą aplikację, przystawiam telefon do bazylii, przyciskam „wchłoń”, a po chwili – „zachowaj”. Następnie wchodzę w listę numerów, w okienko
na komentarz i wpisuję: „Zgadnij co gotuję?” i przyciskam „wyślij”. W ciągu 45 sekund zapach bazylii
wysłany do trzydziestu siedmiu znajomych. Wiwat
technologia! Czekając na reakcję odbiorców zajmuję
się makaronem. Nagle… – Zaraz, co jest grane? Budzę się! Ja spałam? Już po siódmej, do pracy się spóźnię! Oblewa mnie pot, bynajmniej nie bazylią
pachnący. Po chwili dochodzę do siebie i myślę: – Jak
to dobrze, że nie ma takich wynalazków. Ale skąd ten
sen? – Jak to skąd? Do późnej nocy siedziałam na Facebooku. Nie z wyboru bynajmniej! Ale… po kolei.
Od lat jestem na własnym rozrachunku i od miesięcy kołki sobie własnoręcznie na głowie ciosam, jak
by tu biznes ulepszyć. Z kim nie rozmawiam, wszyscy
jak mantrę jedno i to samo powtarzają: – A może Facebook albo Twitter? Że niby strona internetowa z
dobrym rankingiem, linki, dziesiątki maili i telefonów
dziennie oraz regularny, osobisty, nie wirtu- za przeproszeniem -alny kontakt z… uwaga: żywym człowiekiem-klientem już NIE wystarczą?! Ano ponoć
nie, mówią. Nie dowierzam i czym prędzej sprawdzam. Jakąkolwiek stronę nie odwiedzam, faktycznie
– wszyscy na niebiesko fejsują albo tłitują.
Coś mi najwyraźniej umknęło. Trudno. Uginam
się. Chciałam być twarda jak stal, a stałam się kłębkiem
aluminiowego drutu. Po paru godzinach profil firmy
gotowy. Już ktoś się wypowiedział, że mu się podoba,
że ładne zdjęcia itp., a mnie ogarnia przygnębienie.
Zadaję sobie pytanie – co ja mam w tę wirtualną przestrzeń wrzucać? Że pogoda dziś kiepska? Telewizora
nie posiadam, więc opinią na temat telenoweli też się
nie podzielę. Chyba że jakiś komentarz o filmach przyrodniczych, które czasem oglądam na BBC iPlayer. Na
przykład: „Jakie ślicznie różowe te flamingi w Afryce,
prawda?” Nijak to się jednak ma do pracy, jaką wykonuję. Prywatne zdjęcia? Nie, dziękuję. A jeśli ja najzwyczajniej w świecie nie mam nic do powiedzenia?
Nie, żebym tak w ogóle na żaden temat nie miała nic
do powiedzenia, ale załóżmy, że właśnie dziś nic nie
przychodzi mi do głowy lub chcę mieć święty spokój.
Czy dobrowolne zniknięcie z Facebooka grozi mi wirtualną banicją i wskrzesi mnie tylko przyciśnięcie „enter” lub „post”? Czy klienci pomyślą, że mam ich w
nosie? W pewnym sensie tak, bo ten nos jest przecież w
kuchni, w mojej pachnącej bazylii.
Sarkazm na bok. Czasem zdarza mi się dostać link
do interesującego filmu, artykułu czy recenzji. Martwi
mnie jednak stopień, w jakim technologia zawładnęła
ludzką komunikacją. Wsiadam wczoraj do autobusu i
widzę, że każdy jeden, bez wyjątku, pasażer wklepuje
coś w klawiaturę telefonu. Nie patrzy za okno, nie czyta, nie zagaduje osoby siedzącej obok. Wzrok ma wbity
w ekran. Ilu z nich miało do zakomunikowania coś
ważnego? Skąd ta potrzeba nieustannego komentowania otaczającej nas rzeczywistości? Dlaczego pragniemy się dzielić nawet bardzo prywatnymi wiadomościami poprzez ekran komputera? Chcemy pochwalić się
znajomym jak spędzamy urlop, wrzucamy kilka zdjęć
na Facebooka lub wysyłamy multimedialne smsy.
Wszystko na już, na teraz, jak zupa jednominutówka.
Przepływ informacji trwa sekundy. Pomocne, ale i
przerażające. Ameryki nie odkryłam, socjolodzy i psycholodzy od dawna biją na alarm. Coraz mniej rozmawiamy, coraz mniej między nami fizycznego
kontaktu, moglibyśmy żyć, pracować, robić zakupy
nie wychodząc z domu. Wystarczy komputer, telefon i
dostęp do prądu. Czy dziwne jest to, że nie mam potrzeby konwersowania na Twitterze? Że po dniu spędzonym w dużej mierze przed komputerem telefon
zostawiam w domu i idę na spacer? Po drodze zaglądam do warzywniaka i wymieniam kilka uprzejmości
z właścicielem, który zawsze wybiera mi najbardziej
dojrzałe awokado. I bazylię oczywiście.
Gdy miałam siedem lat mój tata zażartował, że na
Zachodzie produkują telewizory, które wydzielają zapach odpowiedni do tego, co pojawia się na ekranie.
Na chwilę uwierzyłam. Jakie szczęście, że nikt jeszcze
niczego podobnego nie wynalazł! Wracam do kuchni,
bazylia czeka, przyjaciele przychodzą na obiad. Telefony ściszymy i porozmawiamy. Nie-wirtualnie.
JC ERHARDT: You are ugly
In a room where people unanimously
maintain a conspiracy of silence, one word
of truth sounds like a pistol shot.
Czesław Miłosz
I remember t he commotion, my mother’s
fr ightened voice pleading, apologizing,
shuff ling of chairs, shiny walls, strange
men in g rey suits and two enormous
photographs on t he wall. “Look, a poodle!”
I pointed brightly to one of t he photos,
making a remark, which caused my mot her
to plead and apologize.“ This man is a
poodle! A nice poodle.” I insisted to the
hor r ified audience.
I was t hree years old, and visiting a local
gover nment office in Warsaw with my
pregnant mot her who tr ied, unsuccessfully,
to plead for an amnest y for my father who
was ar rested and accused of being an
enemy of the state. T he large photo on the
wall was a por trait of Karl Mar x. The times
in Poland were those of empt y shops,
queues, pretending to be sleeping and
listening to my mot her cr ying.
I wonder if being brought up, tr ying to
hide your tr ue thoughts from t he outside
world makes you braver or q uite t he
opposite, more reticent. Sometimes, I t hink
that my apparent talkative manner is in fact
hiding my tr ue self. I talk too much, so
people don’t know what I really think.
Perhaps I should shut my mout h more
often. Somebody once said; the tr ut h will
make you free, but it will piss you off first.
My fr iend’s eight year old son asked her
one day over a family dinner; “Mummy,
how come you are t he only fat one in t he
family?” I have noticed that, since t hat
evening, she took up a local gym
membership, but I have no idea if she had
finished her dinner at t he time.
Telling the tr ut h is tricky sometimes,
especially to a fr iend. Imagine, you are an
ar tist perhaps. You’ve just painted a
master piece. Your friend ar r ives, and…
’What do you think, t hen? Not bad, ah?’ The
fr iend sq uir ms, rubs his chin, ‘Well…’ he
says, ‘I don’t really know’. First, your
astonishment ; you mean, it is not a
masterpiece? And then, the tr ut h sink s.
Of course, it does depend on whom you are
asking and if a friend in q uestion is Br ian
Sewell or at least somebody whose work
you value, or just nobody. It’d better be
nobody. For t he real q uestion is really, does
one wants to hear the tr uth at all? Or is it
bett er to live in fools paradise?
I worked once in a far away countr y, with
people of different culture, religion and race.
I would br ing a finished piece to the editor
and ask, “What do you think, then?” “Oh, it’s
good, it’s good. But… maybe, later…” I would
go away, and do something else, and the
same thing would happen. “Maybe. Later.” It
took me quite some time to realize that
‘maybe, later’ means in fact, ‘it isn’t any good,
do it again’. Only now, years after, I realize
what an insight this gave me to the recent
political situation of that countr y, and the
clumsy interference of the West in trying to
help establishing the so called democracy.
Not long ago, I have met by chance
somebody I was in pr imar y school wit h.
I seem to remember we were best of
friends, so I was pleased, until she said,
“You haven’t changed. You are ugly.”
Sometimes, of course, hear ing t he naked
tr ut h propels people t o do g reat t hings.
‘I’ll show you, bastards, you mean bastards,
you are just jealous, I swear to God this is
not t he last you see of me…” And a g reat
career is made. But maybe not a g reat
friendship.
I asked my eight year old friend; “So, am
I fat, do you t hink?” “Ehmm…” he said, “For
a fat person, you dress really well.” I was
really asking for it, wasn’t I? Go on t hen, tell
me t he tr ut h. Tell me I can’t wr ite...
P.S. Just looking at t he photog raph of Karl
Mar x on Google. I must say, all these years
ago, I wasn’t far from the tr uth, he still
looks like a poodle. I won’t look in t he
mir ror t hough, t hat’s fools paradise
ter ritor y.
|31
nowy czas | czerwiec 2013
FC Cobalt
z podwójną koroną
Ostatnim sportowym akordem rozgrywek Polskiej Ligi Piątek
Piłkarskich była decydująca faza Pucharu Ligi oraz baraże o I ligę,
które miały miejsce w mionioną niedzielę.
W Pucharze Ligi supremację potwierdził FC
Cobalt, który wygrał wszystkie trzy
decydujące mecze, tracąc w nich zaledwie
jednego gola i to dopiero w finale z KS04
Ark. Warto zaznaczyć, że przegrany finalista
w rozgrywkach ligowych uplasował się
dopiero na szóstej pozycji.
Znamy również kolejnego pierwszoligowca
w przyszłym sezonie. Został nim The Twelve
Team, który w najważniejszym meczu sezonu
rozgromił Finansistów aż 5:1. The Twelve
Team występuje w rozgrywkach dopiero kilka
miesięcy i zaczynała je od przedostatniego
miejsca w tabeli drugiej ligi. To nie lada
wyczyn, aby wspiąć się na lokatę
gwarantującą baraż, a następnie wygrać go.
Rozgrywki ligowe zakończyły się przed
tygodniem. Były dużo ciekawsze niż przed
laty, bo poziom drużyn w lidze
systematycznie się wyrównuje. Mistrz wygrał
rywalizację wprawdzie z dziesięciopunktową
przewagą, ale po drodze coraz częściej zaczął
gubić punkty, co wcześniej zdarzało mu się
nader rzadko.
Wyrównana walka panowała również o
tytuł wicemistrza, o który rywalizowały aż
cztery ekipy. Ostatecznie batalię o srebrne
medale wygrała ekipa Scyzoryków, która
powoli wraca do formy sprzed kilku lat.
Zaskoczeniem in plus jest bez wątpienia
postawa White Wings Seniors oraz Inter
Team, które udowodniły, że za rok mogą
jeszcze bardziej namieszać w planach
faworytów. Na drugim biegunie jest FC
Smakosz, który miał walczyć o najwyższe
trofea, a w lidze zameldował się dopiero na
piątej pozycji.
Tymczasem zarząd ligi przyjmuje jeszcze
zgłoszenia do nowego sezonu (szczegóły w
ogłoszeniu poniżej), wszystko więc wskazuje
na to, iż w nowym sezonie do rywalizacji
przystąpi jeszcze więcej drużyn.
Daniel Kowalski
PUCHAR LIGI
1/4 finału:
FC Cobalt – White Wings Seniors
KS04 Ark – PCW Olimpia
Pyrlandia – FC Polska
FC Smakosz – Inter Team
1-0
2-1
3-1
2-0
1/2 finału:
KS04 Ark – FC Smakosz
FC Cobalt – Pyrlandia
1-0
5-0
Finał:
KS04 Ark – FC Cobalt
1-6
Rekordowe zainteresowanie
BARAŻ O I LIGĘ
The Twelve Team – Finansiści
5-1
London Eagles szuka trenerów
W związku z szybkim rozwojem klubu London Eagles FC szkółka ta
poszukuje trenerów i asystentów do nowo powstających grup
piłkarskich w rocznikach od U5 do U10. London Eagles jest klubem
charter standard. Treningi odbywają się w okoliach Northolt w
zachodnim Londynie dwa razy w tygodniu, we wtorek od godz. 18.00, a
w soboty od godz. 16.00. W niedzielę rozgrywane są mecze ligowe w
ramach rozgrywek Harrow League.
Więcej informacji udziela sekretarz klubu, Artur Majchrowski, pod
numerem telefonu 0784 330 6646.
Aż trzydzieści drużyn zgłosiło chęć
udziału w polonijnym piłkarskim turnieju w Preston, który był rozgrywany
w ramach Polish Masters League.
Zainteresowanie turniejem zaskoczyło organizatorów, bowiem zgłosiło się aż 10 zespołów więcej,
niż było miejsc. Ostatecznie do rywalizacji przystąpiło więc dwadzieścia ekip, które w pierwszej
fazie podzielono na cztery grupy, a do dalszej fazy
turnieju awansowały po dwa najlepsze.
W meczu o trzecie miejsce słowacka drużyna
SLZA Warrington musiała uznać wyższość
wicelidera klasyfikacji PML (Dywizjon 303
Manchester). Tymczasem lider klasyfikacji –
Polish FC Blackpool – nie zdołał nawet wyjść ze
swojej grupy eliminacyjnej.
W finale spotkały się dwie drużyny z
Wrexham, które rozegrały jeden z najlepszych
meczów w całym turnieju. Grający w osłabieniu
zawodnicy KSW ulegli ostatecznie Not Su Kao
2-3, plasując się tym samym na drugim miejscu.
Przy okazji warto zaznaczyć, iż Not Su Kao
zagrało dotychczas tylko w trzech turniejach, ale
zgromadziło w nich aż 19 punktów, co daje im w
klasyfikacji generalnej piąte miejsce. Nowa ekipa
rośnie więc w siłę i już w najbliższym czasie może
objąć prowadzenie.
Piłkarze otrzymali pamiątkowe dyplomy,
puchary oraz nagrody pieniężne, których
sponsorem była firma International
Compensation Buerau. Kolejny turniej odbędzie
się 20 lipca w Blackpool.
Adam Wójcik