Kalisia Nowa 4-5-6/2014

Transcription

Kalisia Nowa 4-5-6/2014
kwiecień \ maj \ czerwiec \ nr 4 • 5 • 6 \ 173 \ 2014 \ rok XXI \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462
Miasto nadziei
z popiołów w nowoczesność
Zapraszamy na spacer ulicami Kalisza,
by obejrzeć mega fotogramy zburzonego w sierpniu 1914 roku miasta,
a na Złotym Rogu zobaczyć, jak Kalisz dźwigał się z ruin.
05.07.2014 - 25.10.2014
4 • 5 • 6 / 2014
kwiecień \ maj \ czerwiec \ nr 4 • 5 • 6 \ 173 \ 2014 \ rok XXI \ cena 7 zł (w tym 5% VAT) \ ISSN 1426-7667 \ nr indeksu 323462
Miasto
nadziei...
miasto
szczęścia!
4
Słoik – to brzmi dumnie!
8
Teatr modernistów
- z dr Barbarą Lewenstein rozmawia Iwona Cieślak
- architektura międzywojennego Kalisza
13
Stacja Galeria Kalisz
20
Kalisz i film
24
Portret bez kliszy
33
Kaliska noc w Warszawie
36
Zawsze wierny czerni
- rozmowa z Małgorzatą Kaźmierczak
- nasze miasto w oku kamery
- sylwetka Benedykta Dorysa
- fotoreportaż Jakuba Seydaka
- Maciej Guźniczak w Galerii Kalisii
Wydawca Miasto Kalisz
Redakcja: Ratusz, Główny Rynek 20
www.kalisz.pl
[email protected]
Koncepcja artystyczna: Iwona Cieślak, Tomasz Wolff
Redakcja wydania: Iwona Cieślak
Projekt makiety i winiety: Tomasz Wolff
Projek okładki i skład: Tomasz Wolff
Korekta: Aleksandra Bajger
Z popiołów w nowoczesność.
Druk Z.P. Offset-Kolor, tel. 62 764 97 61
3
Z dr Barbarą Lewenstein rozmawia Iwona Cieślak
Słoik – to brzmi
dumnie!
Fot. Małgorzata Mikołajczyk
Kalisz obchodzi setną rocznicę odbudowy
miasta po spaleniu w 1914 roku. Czy takie
jubileusze, przypominanie ważnych historycznych wydarzeń budują nasze poczucie tożsamości?
Tak. Jak najbardziej. Zwłaszcza teraz, w dobie
globalizacji, która wytwarza szereg mechanizmów odrywających mieszkańców od ich
miejsca zamieszkania, zwracanie uwagi
4
na momenty zbiorowego przeżywania jakiegoś wydarzenia w dziejach narodu buduje
poczucie wspólnoty losu, które przyczynia
się do wzmacniania lokalnych tożsamości.
Przypomina nam o tym, że jesteśmy elementem jakiejś większej zbiorowości niż rodzina
i znajomi, ale jednocześnie mniejszej niż naród czy Europa. Jednak istotne jest, by nie
zatrzymywać się tylko na tych szczególnych
momentach w historii, by lokalność – jak
by to ujął Stanisław Ossowski – nie stała się
lokalnością „odświętną”, celebrowaną wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach. Należy
przekuwać te chwile, momenty przeżywania ważnego wydarzenia – zwłaszcza, jeśli
stanowi ono powód do dumy – na lokalność
„codzienną”, praktykowaną w zwykłym doświadczeniu rozumianym jako budowanie
i utrzymywanie aktywnych więzi sąsiedzkich,
celebrowanie lokalnych obyczajów i zwyczajów, regionalnego języka, odczytywanie
znaczeń i symboli kultury materialnej. Ważnym elementem lokalności jest też specyficzna dla danego regionu architektura, która
w obecnej chwili zanika i utrzymuje się tylko
na nielicznych obszarach Polski, np. na Podhalu.
Czy dziś, gdy tak często migrujemy – stajemy się np. warszawskimi „słoikami” –
ta lokalność nie jest wypierana? Czy się jej
nie wstydzimy?
Różnie z tym bywa. Są rejony kraju, np. Kaszuby, gdzie nikt nie wstydzi się odmienności,
mówienia gwarą. Nie musimy językiem regionalnym posługiwać się na co dzień w każdej sytuacji, ale warto być dumnym z tego,
że go znamy, że nas to wyróżnia. To właśnie
podtrzymuje poczucie przynależności lokalnej. Świadomość korzeni, tego, skąd się
wywodzimy, wzmacnia nas – zarówno jako
jednostki indywidualne, jak i całe społeczeństwo. Ważne jest, by ludzie wiedzieli, skąd
pochodzą. Lokalność daje poczucie bezpieczeństwa, otoczenia przez wspólnotę ludzi
podobnie myślących, czujących. Daje poczucie swojskości. A jest to ważna wartość
we współczesnym świecie. Świecie, który coraz bardziej alienuje, oddziela ludzi od siebie,
gdy coraz częściej czujemy się samotni.
5
Fot. Małgorzata Mikołajczyk
Coraz rzadziej mamy okazję rozmawiać
z nieznajomymi: mamy samoobsługowe sklepy, stacje benzynowe, bary... Nie
pytamy już przechodniów o drogę ani
o to, która jest godzina... Spotykamy się
w świecie wirtualnym, a nie realnym. Czy
można powiedzieć, że stajemy się społeczeństwem samotnych indywidualistów?
Do tego zmierza cywilizacja. Zwłaszcza cyfrowa. Ale jednocześnie zauważamy tendencję niejako odwrotną – dążenie do spotkania z drugim człowiekiem. Powstaje
mnóstwo
portali
społecznościowych,
na których ludzie spotykają się w cyberprzestrzeni, ale często tak nawiązany kontakt przenosi się do „realu”. W małych miastach ludzie mają na co dzień więcej okazji
do bezpośrednich spotkań, ale tutaj istnieją
również mechanizmy odpychające, takie jak
bezrobocie i zróżnicowanie ekonomiczne,
które działa destrukcyjnie na więzi lokalne.
W dużych miastach, w metropoliach okazji
do spotkań jest coraz mniej. W odpowiedzi na ten trend obserwujemy rodzenie się
bardzo wielu inicjatyw skierowanych na odbudowanie więzi międzysąsiedzkich. Or6
ganizowane są święta ulic i osiedli, lokalne
targi, wymiany sąsiedzkie, wspólne pikniki
czy grille. Obcy sobie ludzie spotykają się,
by wspólnie zakładać ogródek czy sadzić
kwiaty. Zauważalne jest, że młodzi przejawiają większą potrzebę odtworzenia lokalności, niż pokolenia starsze, mają bowiem
poczucie silnego wykorzenienia. Szukają
miejsca dla siebie w przestrzeni publicznej
razem z innymi.
Zauważyły ten problem organizacje pozarządowe. Obecnie istnieje szereg programów nakierowanych na odbudowę więzi
lokalnych, sąsiedzkich, np. poprzez wzmacnianie tradycji lokalnych i regionalnych.
Dobrym przykładem jest tu Akademia Rozwoju Filantropii w Polsce, która – poprzez
ogólnopolski program „Działaj lokalnie”
– promuje utrzymanie i odtwarzanie dawnych zawodów, rzemiosł, takich jak sitarz,
dekarz czy kowal. Lokalne organizacje przygotowują targi, na których sprzedawane
są wyroby tradycyjne, publikują też książki
z kuchnią regionalną. Są również programy,
których celem jest odtwarzanie historii danej miejscowości widzianej oczami najstar-
szych jej mieszkańców. W ten typ programu
włączani są uczniowie, co owocuje również
międzypokoleniową integracją.
Tak więc mamy dwie tendencje: z jednej
strony cywilizacyjny trend ku globalizacji,
kosmopolityzacji i wykorzenieniu. Z drugiej
strony trend odwrotny: dążenie do odtworzenia elementów konstytuujących tradycyjne społeczności lokalne.
Jak działać, by poczucie przynależności
lokalnej nie przeradzało się w ksenofobię, by nie powstawały wspólnoty agresywne, takie jak, np. tworzone przez
pseudokibiców?
Wspomniane wspólnoty nie mają związku
z lokalnością. Takie ruchy, często nacjonalistyczne, pojawiają się właśnie wtedy, gdy
brakuje poczucia zakorzenienia, gdy więzi
wspólnotowe słabną. Oczywiście może być
tak, że tradycyjna, silna społeczność lokalna
ma cechy ksenofobiczne, takie jak niechęć
do obcych, kimkolwiek by byli, skłonność
do budowania opozycji my-oni. Receptą
na takie tendencje jest budowanie lokalności nie wokół inkluzywnych więzi, ale
poprzez działania obywatelskie, w których
mogą uczestniczyć różne grupy społeczne,
które poznają się i uczą od siebie. W ten
sposób, zamiast często „wsobnych” grup rodzinno-koleżeńskich, skierowanych na siebie, powstają społeczności funkcjonalne,
skupione wokół realizacji projektów służących szerszym grupom. Taką inicjatywą
może być potrzeba stworzenia na osiedlu
miejsca wspólnego wypoczynku czy boiska
sportowego, rewitalizacja zaniedbanego
parku, wspólny cel, który zjednoczy ludzi
w działaniu. Ważne jest, by budować więzi wokół działań korzystnych dla jak najszerszej grupy ludzi, dla dobra wspólnego.
To jest, moim zdaniem, droga do przełamywania negatywnych, ksenofobicznych cech
społeczności lokalnych. W takim działaniu
– wspieranym przez samorządy, organizacje pozarządowe, liderów – widzę szanse
na odbudowę nowoczesnych, otwartych
wspólnot lokalnych.
Organizacje pozarządowe są wspierane
przez Unię Europejską, więc, czy nasza
lokalność jest wartością, którą wnosimy
do Europy?
Oczywiście. Jest bardzo dużo programów
unijnych nakierowanych na odbudowę lokalności. Unia zdaje sobie sprawę, że w lokalności tkwi siła, także ekonomiczna. Silne społeczności tworzą kapitał społeczny,
a on przekłada się na kapitał ekonomiczny.
To jest bardzo poważny zasób do wykorzystania w rozwoju lokalnym.
Jaką rolę w budowaniu poczucia wspólnoty odgrywa samorząd?
Myślę, że bardzo dużą. Oddziaływanie organizacji pozarządowych jest dość ograniczone i powinno być wzmacniane przez
samorządy lokalne, które dysponują budżetem, konkretnymi środkami finansowymi.
Samorządy powinny być inicjatorami wy-
darzeń, które zbliżają ludzi do siebie, pomagają wspólnocie poznać historię, tworzyć
kulturę. Powinny też inicjować i wspierać
społeczeństwo obywatelskie, w tym aktywne organizacje, które zgłaszają własne projekty. Powinny pomagać wzmacniać kapitał
społeczny, tworząc platformy współpracy
lokalnej, która stymuluje tworzenie trwałych powiązań międzygrupowych i sieci
społecznych. Te sieci mogą być kiedyś wykorzystane do różnych celów związanych
z rozwojem lokalnym. Niestety, nie jest tak
wszędzie. Mało samorządów rozumie w ten
sposób swoje zadania. Skupiają się na „twardych” strategiach budowania podstaw ekonomicznych, ale nie widzą, że we wzmacnianiu kapitału społecznego lokalności drzemie
także siła ekonomiczna.
Nasz kraj nadal jest podzielony. Nie
ma formalnych granic, a jednak mentalność porozbiorowa wciąż w nas tkwi. Czy
te granice, antagonizmy będą się zacierać? Czy kolejne pokolenia o nich zapomną?
Myślę, że nie chodzi tutaj tylko o antagonizmy, jakie pozostały w świadomości
społecznej między regionami należącymi do dawnych obszarów zaborowych,
ale o coś znacznie ważniejszego: o pewne
wzory postaw i zachowań, które do dzisiaj
kształtują i determinują rozwój tych regionów. Socjologowie uważają, że są to struktury długiego trwania. Patrząc chociażby
na rozwój ekonomiczny – różnice między
obszarami dawnych zaborów są nadal obecne i trudne do zatarcia. W socjologii zwycięża teza, że rozwój ekonomiczny uwarunkowany jest rozwojem i charakterem kapitału
społecznego, jakim dysponują społeczności.
A ten kształtowany jest przez wieki, w drodze doświadczeń historycznych i wzorców
kulturowych. Inne wzorce, chociażby samorządności, panowały w danym zaborze pru-
skim, któremu poddani byli Polacy, a inne
w dawnym zabiorze rosyjskim. Nie mówiąc
już o takich oczywistych rzeczach jak stosunek do prawa czy porządku publicznego.
Zależności między kapitałem społecznym,
historią danego regionu a dobrostanem
ekonomicznym potwierdzają wyniki badań
socjologicznych. Spójrzmy na doświadczenie Włoch, gdzie istnieje ogromna różnica
pomiędzy północą i południem kraju, i gdzie
przeprowadzono reformy decentralizacyjne
mające zmniejszyć te różnice. Niestety, skutki działań były odwrotne – nie tylko nie doprowadziły do ujednolicenia, ale wręcz pogłębiły rozdźwięk. Jestem więc sceptyczna
co do twierdzeń, że granice mentalne w naszym kraju szybko zanikną. Nie liczmy też, że
czas je zatrze. Kolejne pokolenia wprawdzie
różnią się od swoich przodków, ale nadal
tkwią w pewnym zakorzenieniu, kontekście
przekazywanym przez starsze pokolenie.
Moim zdaniem, receptą jest otwarcie się
na świat, na wspólnotę Unii Europejskiej.
Wraz ze środkami unijnymi spływają do naszego kraju pewne standardy działania.
To z kolei wymusza zmiany postaw – także
tych utrwalonych historycznie – i powoli
będzie zmieniać naszą mentalność. Jednak
to nie stanie się samo, wraz z nadejściem
kolejnych pokoleń. Trzeba wykonać pewną
pracę, włożyć wysiłek w zmianę utrwalonych mentalności społecznych i nawyków.
Jesteśmy społeczeństwem dość tradycyjnym, w którym przekaz kulturowy w rodzinach jest wciąż bardzo silny. Zwłaszcza
w małych, wiejskich społecznościach mamy
wciąż jeszcze wielopokoleniowe rodziny
razem zamieszkujące. A przecież w małych
społecznościach i na wsiach żyje większość
obywateli naszego kraju. Tak, jak już wspomniałam, nadzieję widzę w przynależności
do Unii Europejskiej, w otwarciu na świat.
Dziękuję za rozmowę.
Dr Barbara Lewenstein jest pracownikiem naukowym w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się problematyką lokalności i społeczeństwa obywatelskiego. Jest autorką kilkudziesięciu prac z tej tematyki. Do najważniejszych
należą: Wspólnota społeczna a uczestnictwo lokalne. Monografia procesów uczestnictwa w samorządzie terytorialnym w pierwszych latach
transformacji, ISNS, UW 1999. Partycypacja społeczna i aktywizacja w rozwiązaniu problemów społeczności lokalnej, red. B. Lewenstein,
J. Schindler, R. Skrzypiec, WUW 2010.
7
Teatr modernistów
Dwa obiekty stały się ikonami międzywojennego Kalisza: ratusz i teatr. Obydwa powstawały
w warunkach ekstremalnie nieprzychylnych. Pustki w kasie miejskiej, strajki bezrobotnych,
na koniec wielki kryzys. Mimo to nikt nie miał wątpliwości: Kalisz musi mieć teatr. Jego budowa
trwała 17 lat i dla kolejnych ekip rządzących stała się dramatem.
Wnętrze kaliskiego teatru zaprojektował Juliusz Żórawski (1898-1967).
Fot. Józef Kuczyński, 1933/34. Fotografia ze zb. Archiwum Państwowego w Kaliszu, spuścizna Witolda Wardęskiego.
„Bomboniera” luksusu
Po spaleniu Kalisza teatr był i go nie było.
Od dnia inauguracji sezonów artystycznych
w nowym gmachu minęło zaledwie 14 lat.
Nad Prosną stała wypalona bryła w kostiumie renesansowo-barokowej „bomboniery”.
W imaginacji współczesnych jej forma miała
być spełnieniem snu zasobnego mieszczanina i okolicznego ziemiaństwa, co symbolicznie demonstrował „prześliczny żyrandol za8
stosowany do lamp elektrycznych”, ufundowany przez ziemian. Całość wrażeń puentowały trzy słowa: przytulność, dekoracyjność,
wystawność. Nie bez przyczyny szukano porównań do „zagranicznych scen dworskich
mniejszych stolic”. Budynek, którego projekt
wyszedł z biura architekta gubernialnego
Józefa Chrzanowskiego, miał 450-osobową
widownię. Mimo ostentacji formy zróżnicowana cena biletów pozwalała korzystać
z dobrodziejstw sztuki także uboższym kaliszanom. Oglądano głównie opery, operetki
i wodewile grane przez aktorów w bogatych
strojach i wystawiane w spektakularnych dekoracjach. Tego oczekiwała publiczność.
Architekt z Warszawy i finansowe tarapaty
Po kataklizmie I wojny światowej bodaj nie padło pytanie, czy Kalisz może sobie pozwolić na nową teatralną inwestycję.
Widownia Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego była zaprojektowana na ponad 758 miejsc i odpowiadała ambicjom budowania „wielkiego Kalisza”.
Fot. Józef Kuczyński, 1933/34. Fotografia ze zb. Archiwum Państwowego w Kaliszu, spuścizna Witolda Wardęskiego.
W mieście, którego sceniczne tradycje sięgały czasów Wojciecha Bogusławskiego,
nigdy się nad tym nie zastanawiano. Teatr
wrósł w pejzaż jak niedaleki park. Nie zastanawiano się także, jaką formę mu nadać.
Sprawę oddano w ręce profesjonalisty. O ile
na odbudowę śródmieścia i ratusza ogłoszono konkursy, wykonanie projektu miejskiej
sceny powierzono Czesławowi Przybylskiemu (1880‑1936), profesorowi Politechniki
Warszawskiej, autorowi budynku stołecznego Teatru Polskiego. Podczas Zjazdu Przedstawicieli Ministerstwa w Kaliszu (15‑16
sierpnia 1919) lokalne władze uzasadniały,
że „wybór będzie odpowiadał wszelkim wymaganiom sztuki i architektury”. Autorytet
powiązano z gwarancją powodzenia. Zaproponowana bryła, korzystając z naturalnych
walorów położenia, jednocześnie umiejętnie
wtapiała się w architektoniczny krajobraz
reprezentacyjnej alei miasta. W dokumen-
tach zachowanych w zbiorach Archiwum
Państwowego w Kaliszu można odtworzyć
okoliczności jej powstania.
Nieotynkowany gmach stanął do 1922 r.,
kiedy roboty zostały przerwane. Ratusz oblegali bezrobotni, a kolejni prezydenci gorączkowo zabiegali w bankach i ministerstwach
o uruchomienie funduszy dla odbudowującego się Kalisza. Do tych trosk trzeba było
dodać jeszcze jeden gorzki fakt dobitnie wyrażony w liście Przybylskiego. Na zapytanie
władz o kolejne projekty na infrastrukturę
architekt wyjaśnił, że jego honorarium obejmowało prace budowlano-architektoniczne.
Na tym jego współpraca z Kaliszem się kończyła.
Gdzie szukać dodatkowych środków
na ogrzewanie, wentylację, kanalizację, wodociągi, oświetlenie, urządzenie sceny oraz
– jak wkrótce miało się okazać – wynagrodzenie osoby, która musiała przeprojektować
wnętrza? Zaapelowano do kaliszan. Kampania medialna doprowadziła do utworzenia
Towarzystwa Miłośników Sceny (1930), które przejęło dalszą budowę. Stowarzyszenie
prowadził znany rejent Stanisław Bzowski,
a jednym z członków zarządu był kaliski architekt Witold Wardęski. On też objął nadzór
nad budową i prowadził ją z poświęceniem
aż do zakończenia. W sumie TMS przeprowadziło prace oszacowane na ok. 30 tys. zł.
Po trzech latach inwestycja ponownie trafiła
pod zarząd miasta. Pomógł spory zastrzyk
gotówki z funduszy pracy, pomnożony przez
ministerialną subwencję. Po dodaniu środków własnych, jak szacowano, nadal jednak
brakowało stu pięćdziesięciu tysięcy złotych.
Aby załatać dziurę, tym razem wstrzymano
budowę rzeźni, a „zaoszczędzone” w ten
sposób pieniądze zostały przesunięte na dokończenie stawianego gmachu. Okoliczności
wyjaśniają, dlaczego budowa trwała 17 lat.
9
Wnętrza Juliusza Żórawskiego
Juliusz Żórawski (1898‑1967) był asystentem Przybylskiego na Politechnice
Warszawskiej. Wspólnie z nim szukał
„trzeciej drogi”, czyli architektury łączącej
tradycję z nowoczesnością. Jak można domniemywać, to Przybylski wskazał utalentowanego ucznia jako drugiego architekta
kaliskiego teatru. Archiwalia nie pozwalają
pewnie wskazać roku, w którym Żórawski,
między innymi twórca luksusowych domów o modernistycznych bryłach (dom
Wedla w Warszawie) i kinoteatrów, przejął stery budowy. Pewne natomiast jest, że
to on przeprojektował foyer i widownię.
Pierwotny plan przewidywał zachowanie
nośnych murów, które okazały się zbyt słabe, aby utrzymać konstrukcję. To zatem Żórawskiemu zawdzięczamy charakter wnętrz
odbierany jako funkcjonalna elegancja. Styl
podkreśla oryginalna gra balkonów na widowni i odpowiadający jej „muszlowy”
wykrój sceny. W świetle archiwaliów wkład
Żórawskiego w kreowanie całości jest nie
do przecenienia, choć dotychczas jego rola
była niesłusznie pomijana.
Wyposażenie sceny oddano Karolowi
Fryczowi (1877‑1963), scenografowi i reżyserowi, absolwentowi Politechniki w Monachium i krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Artysta miał szczęście żyć w czasach,
kiedy na szacownej uczelni wykładali jeszcze: Stanisław Wyspiański, Józef Mehoffer
i Leon Wyczółkowski. Od nich uczył się
rysunku i malarstwa.
Kolejna niewielka wzmianka wydobywa na światło dzienne trzecie znaczące
nazwisko. Roman Schneider (1888‑1969),
architekt, rzeźbiarz i projektant mebli, człowiek o filmowej biografii, stworzył malarskie rozwiązania wnętrz. Prawdopodobnie
Schneider był autorem panneau (dekoracyjna ścianka) nad proscenium z pogańską
sceną obrzędową, świetnie wkomponowaną w modernistyczne wnętrze. Kozopodobni towarzysze Dionizosa – Syleny wraz
z kapłankami opowiadają prapoczątki teatru.
Jak mówią przytoczone biogramy, nad
Prosną w latach 30. spotkała się doborowa
grupa artystów, którzy stworzyli dzieło całościowe (synteza sztuk).
10
Teatr dla wszystkich
Skąd się wzięła nowa forma? Oprócz wykształcenia architektów oraz ich osobistych
preferencji stylowych przede wszystkim
trzeba wziąć pod uwagę głos zamawiającego. W tym przypadku było to stare miasto
o dużych ambicjach. Podczas międzywojennej odbudowy Kalisz prawie czterokrotnie
zwiększył swoją powierzchnię, wchłaniając
okoliczne wsie. Gwałtownie o 15 tysięcy
podskoczyła liczba jego mieszkańców. Teatr elit miała zająć idea sceny dostępnej dla
„mas”, co w niedalekiej przyszłości bardzo
dobrze pokazała rozgrywka z pierwszym dyrektorem Iwo Gallem (1890‑1959). Władze
żądały od niego wielkiego otwarcia przez
organizację widowisk zbiorowych (przy
udziale sił lokalnych), bezpłatnych (to jest
opłacanych z budżetu miasta) i przygotowywanych z myślą o konkretnych grupach
społecznych. Domagano się repertuaru z arcydziełami polskiej literatury „ilustrujących
najpotężniejsze porywy ducha narodowego
– właśnie dla tych naszych prostych ludzi,
którzy łakną wiedzy, prawd i ducha”. Egalitaryzm i dostępność miały zastąpić programowy elitaryzm reżysera reformatora. Dlatego
nowa widownia była niemal dwa razy większa od poprzedniej i liczyła 758 miejsc; w tej
formie miała odpowiadać wzrastającemu
apetytowi na rozwój. Symbolem zniszczonego teatru mógł być luksusowy żyrandol
zakupiony ze składek ziemian, charakter nowego podkreślały modne krzesła gięte firmy
Thonet-Mundus z Bielska zamówione przez
miasto. W zmienionej rzeczywistości nie
zmieniły się przyzwyczajenia publiczności.
Widzowie nadal oczekiwali bogatych strojów i dekoracji. Teatr modernistów z programową „czystością formy” do nich nie
przemawiał. Po 18 miesiącach Iwo Gall zrezygnował z prowadzenia sceny nad Prosną.
Oponenci krytykowali: „Ano elektrownię
mamy na wyrost. Nowobudującą się [!] rzeźnię na wyrost, ratusz na wyrost i teatr na wyrost. A tymczasem 50 proc. z 2300 ha miasta
pokrywają pięknie uprawiane pola, ogrody
i pastwiska (…)”. To „duże” miasto miało
100 km dróg, w tym 60 km polnych oraz ambicje, których pomnikiem stał się teatr.
Anna Tabaka
Nazajutrz
Jak na zgliszczach rodziło się życie artystyczne.
Do I wojny światowej życie artystyczne Kalisza może nie kwitło zbyt bujnie, ale jednak
rozwijało się powolnym, stałym rytmem.
Działała w mieście niewielka grupka artystów rekrutująca się przede wszystkim z grona kaliskich pedagogów i rzemieślników.
Wychwytywali oni i kształcili młode talenty,
twórców, którzy studiowali na różnych europejskich uczelniach artystycznych. Młodzi,
związani z miastem, ochoczo informowali
o swoich osiągnięciach. Działało dość liczne
grono miłośników zabytków wypowiadające się w kwestii renowacji kaliskich „starożytności”. Nie brakło również koneserów
sztuki współczesnej, członków warszawskiej
Zachęty czy krakowskiego Towarzystwa
Przyjaciół Sztuk Pięknych. Prasa kaliska systematycznie donosiła o ważnych wydarzeniach artystycznych, ukazywały się recenzje
z wystaw w Polsce i za granicą, pisane przez
stale współpracujących z „Gazetą Kaliską” recenzentów. Na łamach tej gazety informowano o organizowanych regularnie odczytach
poświęconych sztuce dawnej i współczesnej
(do grona prelegentów należeli, m.in. Eligiusz Niewiadomski – późniejszy zabójca
prezydenta Narutowicza, czy Maria Szumska
– przyszła Dąbrowska). W maju 1914 roku
kaliskie muzeum wreszcie znalazło godną
siedzibę w kamienicy Pułaskiego i szeroko
otwarło podwoje, udostępniając swoje zbiory, a tym samym realizując podstawowy postulat jego pomysłodawców i organizatorów
udostępnienia jak najszerszej publiczności
zebranych okazów sztuki dawnej, etnografii
i historii naturalnej. Co jakiś czas, nie nazbyt
często, ale jednak, udawało się zorganizować
jakąś wystawę sztuki współczesnej dającej
kaliszanom okazję do bezpośredniego zapoznania się z aktualnymi osiągnięciami artystycznymi. Wybuch wojny i to, co zdarzyło
się w sierpniu, kompletnie zakłóciło ten spokojny, ale jednak ciągle pulsujący rytm. No
cóż – „inter arma silent Musae”, kaliskie życie
artystyczne odczuło to bardzo głęboko...
Tym niemniej, już w grudniu 1916 roku,
w dopiero co reaktywowanej „Gazecie Kaliskiej”, pojawiły się notatki dotyczące stałych
wcześniej tematów, takich jak informacje
o otwarciu w Warszawie nowej galerii sztuki czy dorocznego Salonu Zachęty. Mimo
trudnej sytuacji postanowiono, tuż przed
świętami Bożego Narodzenia, reaktywować
działalność kaliskiego muzeum. W związku
z działaniami zbrojnymi zdecydowano, aby
utworzyć w nim nowy dział – wojenny.
Dobrym odzwierciedleniem tej wojennej sytuacji i nastrojów, jakie panowały
w mieście, była wystawa zorganizowana
w styczniu 1917 roku w gmachu Szkoły
Handlowej przy ul. Nowoogrodowej. Organizatorem tej dziwnej ekspozycji był kapelan wojskowy ksiądz Esser. Wystawione
obiekty to po prostu ilustracje z kolorowych
czasopism naklejane na tekturę i oprawiane w ramki, które wysyłano do żołnierzy
na froncie, aby sprawić im przyjemność.
Taka prezentacja była nie do pomyślenia
w normalnych, przedwojennych czasach,
a mimo to ta ubożuchna wystawa cieszyła
się wielkim zainteresowaniem mieszkańców Kalisza. Do tego stopnia, że miesiąc
później, w lutym, zorganizowano następną, tym razem poświęconą reprodukcjom
wydawanym przez wydawnictwo Teubnera
w Lipsku i używanym do dekoracji gmachów publicznych oraz szkół na terenie Niemiec. Tego typu wystawy w żaden sposób
nie przyczyniały się do upowszechniania
sztuki, stanowiły raczej element niemieckiej
propagandy wojennej. A jednak kaliszanie
licznie oglądali prezentowane „dzieła”, być
może tęskniąc choć za odrobiną normalności w tych trudnych chwilach.
11
Dopiero w maju 1917 roku mamy do czynienia z prawdziwą inicjatywą artystyczną, choć również stanowiącą odbicie tych
szczególnych, wojennych czasów. W oddziale legionistów, który przybył do Kalisza
w listopadzie 1916 roku, znalazł się batalista Marian Jankowski, znany już wcześniej
z wystawy w Krakowie. Artysta ofiarował
kaliskiemu muzeum 50 szkiców z bieżącej
dziejowej chwili, prezentujących codzienne,
wojenne życie legionów. W związku z tym
wspaniałym darem Zarząd Muzeum wystąpił
z inicjatywą zorganizowania wystawy prac
artysty, na którą złożą się obrazki z życia bohaterskiego Legionu Polskiego. Miała się ona
odbyć w nie tak dawno uruchomionym Gimnazjum Męskim (LO im. A. Asnyka) przy
ul. Grodzkiej. Wystawę otwarto w niedzielę,
20 maja o godzinie 11.30. Miała być udostępniona publiczności zaledwie przez tydzień,
w godzinach od 14.00 do 18.00. Wstęp był
płatny i kosztował w dzień powszedni 1 markę. Prace rozmieszczono w reprezentacyjnej
Sali Kolumnowej kaliskiego gimnazjum. Dla
Polaków była to prawdziwie podniosła chwila. Mimo wojny i niemieckiej okupacji prezentowano w tym miejscu, w którym przez
ostatnie kilkadziesiąt lat nawet nie wolno
było mówić po polsku, prace przedstawiające polskich żołnierzy. Traktowano to jako
manifestację polskiej kultury. Recenzent
Gazety jak za dawnych, przedwojennych lat
opisywał w euforii: skromny dar 50 szkiców
dla muzeum kaliskiego to jest wprost nabytek historycznego znaczenia. Młode twarze –
chwytane szkicowo w okopach, na posterunku
tworzą jakby próbny przegląd tych wszystkich
i tym podobnych uczuć i napięć duszy jakie
przechodzą ci dzielni młodzi ideowcy. Nawet
mniej uważnemu oku i obojętnemu ta galeria
głęboko zapadnie w duszy. Od razu w dniu
otwarcia niektóre prace znalazły nabywców.
A niezawodna gazeta, tak jak przed wojną
przy tego rodzaju wydarzeniach, zachęcała
do odwiedzania wystawy.
Kolejnym przedsięwzięciem, które wskazywało na powrót do normalnego życia artystycznego i kulturalnego, były obchody
100-lecia śmierci Tadeusza Kościuszki. Choć
zarazem musimy sobie zdać sprawę, że gdyby
nie wojna, która podzieliła naszych zaborców, stawiając ich po dwóch stronach frontu
i osłabiając jednocześnie ich potencjał, zor12
ganizowanie takiej wystawy byłoby niemożliwe. Tymczasem we wrześniu utworzył się
Komitet Organizacyjny, który postanowił
w dniach 14 – 21 X zorganizować Wystawę Kościuszkowską prezentującą bohatera
szerokim rzeszom kaliskiej społeczności.
W związku z tym proszono o wszelkie pamiątki związane z generałem i Insurekcją
1794 roku. Wszelkie eksponaty należało nadsyłać do sprawdzonego już wcześniej w tego
typu działaniach księdza Sobczyńskiego.
Otwarcie wystawy zaplanowano na 14 X
na godzinę 12.00 w siedzibie kaliskiej Straży Pożarnej. Apel do czytelników wywołał
należyty rozgłos. Udało się zebrać wiele
przedmiotów związanych bezpośrednio lub
pośrednio z osobą Naczelnika i powstaniem
1794 roku. Jak to zwykle przy tego typu
przedsięwzięciach bywa, do ostatniej chwili
nadsyłano eksponaty. Zdecydowano, że wystawa będzie otwarta do 22 X, udostępniona
publiczności w godzinach od 11.00 do 17.00.
W związku z obchodami wprowadzono
do sprzedaży gipsowe medale z Tadeuszem
Kościuszką wykonane przez kaliskiego rzeźbiarza Zajączkowskiego.
W międzyczasie pojawiła się jeszcze informacja o kolejnym przedsięwzięciu – zorganizowanej na początku października wystawie
prac uczniów kaliskiej Szkoły Realnej przygotowanej pod opieką ich nauczycielki panny
Kindlerówny, której nie szczędzono entuzjastycznych słów, pisząc o niej jako o wzorcu
nauczyciela, rozwijającego, a nie krępującego
osobowość swoich wychowanków. O tego
typu ekspozycjach prasa kaliska bardzo chętnie informowała w okresie przedwojennym,
podając dość szczegółowe informacje na ten
temat. Szeroko rozpisywano się o uczniowskich „dziełach”, wymieniając młodych artystów, a zwłaszcza ich pedagogów. Bo też
główne przesłanie, jakie wypływało z tych
informacji, miało przede wszystkim charakter dydaktyczny – wskazywano na rolę edukacji artystycznej w wychowaniu młodego
człowieka, w kształtowaniu jego osobowości.
Szkoda, że ówcześnie w większym stopniu
zdawano sobie z tego sprawę niż to się dzieje
obecnie w naszych szkołach.
Trzeba zwrócić uwagę na wielką rolę „Gazety Kaliskiej” w tych próbach przywrócenia normalnego obiegu życia artystycznego
i kulturalnego. Wraz z jej reaktywowaniem
w listopadzie 1916 roku odrodził się obieg
informacji, upubliczniono ją i sprawiono,
że o różnych przedsięwzięciach każdy czytelnik, a zatem i odbiorca kultury, mógł się
dowiedzieć. Znowu przywrócono możliwość
wypowiadania się opinii społecznej, stymulowania życia kulturalnego i pobudzania
ludzkiej aktywności. I doprawdy nie wiadomo, czy to życie kulturalne się odrodziło, czy
to Gazeta pobudziła jego rozwój. Wydaje sie,
że zachodzi ścisła symbioza między tymi zjawiskami. Przez te dwa lata wojny i dwa lata
życia bez gazety, sytuacja dojrzała do normalności.
Te informacje o odradzającym się powoli kaliskim życiu artystycznym nie były oczywiście
najważniejsze dla ówczesnych mieszkańców.
Przede wszystkim absorbowały ich problemy
związane z odbudową zniszczonego miasta
i codziennego w nim życia, które nastręczało wiele trudności. Podejmowano pierwsze
dyskusje o kształcie przyszłej odbudowy – jak
to zwykle bywało przy takich okazjach, ilu
dyskutantów, tyle zdań. Przedstawiano zarządzenia urzędowe w tej sprawie. Na pewno dla
większości kaliszan ważniejsze było uruchomienie elektrowni i komunikat o ograniczeniu ze względów oszczędnościowych dostaw
prądu nocą. Równie istotne były informacje
o pożyczkach udzielanych na odbudowę domów i gmachów publicznych, informacje
o próbie odbudowania infrastruktury miejskiej. Bo te działania pozwalały żyć w mieście
zdruzgotanym wojną. Mimo to błahe z pozoru informacje o różnych przedsięwzięciach
kulturalnych tak naprawdę pozwalały tu nie
tylko wegetować w ruinach, ale mieć poczucie, że żyje się w jakichś normalnych czasach, w normalnym mieście. Ba, mało tego,
zaborca luzuje gorset – można organizować
przedsięwzięcia o charakterze patriotycznym.
A to było chyba bardzo ważne, aby Kaliszanie
poczuli się gospodarzami u siebie, poczuli się
dumni z tego, że są Polakami, odzyskali swoją
godność sponiewieraną przez wojenną traumę. Działalność kulturalna, także życie artystyczne jest na to idealnym lekiem, pozwala
poczuć się człowiekiem wolnym i godnym.
Iwona Barańska
W artykule wykorzystano informacje
z „Gazety Kaliskiej” z roku 1916 i 1917.
Rozmowa z Małgorzatą Kaźmierczak, dyrektorką Galerii Sztuki im. Jana Tarasina w Kaliszu
Fot. Tomasz Skórzewski
Stacja
Galeria
Kalisz
Często odnoszę wrażenie, że światłym
kaliszanom marzy się, żeby Kalisz był
takim wielkopolskim Krakowem. Czy
to porównanie może mieć uzasadnienie?
Powiem szczerze, że wcześniej nie miałam
okazji lepiej poznać Kalisza i dzisiaj mam
jeszcze bardzo świeże spojrzenie na to miasto. Nie znam zatem różnych lokalnych
tajemnic i układów i może to nawet lepiej.
Trzeba sobie zdawać sprawę, że Kalisz nie
jest zbyt dużym miastem, ale dosyć dobrze,
centralnie położonym. Blisko mamy Łódź,
Wrocław i Poznań i to położenie możemy
wykorzystywać. Odnosząc się bezpośrednio do pytania, rzeczywiście słyszałam, że
poziom patriotyzmu lokalnego w Kaliszu
jest porównywalny z Krakowem.
Kalisz szczyci się swoją długą i bogatą
historią, która w sposób oczywisty musi
rzutować na charakter miasta, jego kulturową tożsamość. Stąd też te paralele
z Krakowem, z zachowaniem, oczywiście, stosownych proporcji.
Z wykształcenia jestem historykiem,
i to w dodatku średniowiecznikiem, tak
więc bogata historia miasta oczywiście robi
na mnie wrażenie. Doceniam jej rolę tożsamościową, ale jeśli chodzi o kontekst kulturowy, wolałabym nie kopiować w Kaliszu
wzorców krakowskich.
Przechodzimy więc już do tematu zasadniczego naszej rozmowy, czyli przyszłości placówki, którą pani od niedaw-
na kieruje. Czym urzekła pani komisję
konkursową, która wybierała nowego
dyrektora Galerii Sztuki w Kaliszu?
Inspiracją był dla mnie pomysł przeniesienia galerii na dworzec PKP. Pomysł bardzo
dobry, odważny, który otwiera wiele różnych perspektyw i kontekstów dla zaistnienia sztuki w tym mieście. Moją ambicją jest
pokazywać sztukę ludziom, którzy z jakichś
powodów wcześniej nie mieli z nią kontaktu albo nie byli w stanie skorzystać z istniejącej oferty tej galerii. I jestem przekonana,
że dotarcie do tego typu osób na dworcu
będzie łatwiejsze, niż wtedy, gdy mamy
sztukę „zamkniętą” w galerii. W moim programie znalazły się pomysły jedenastu
nowych różnego rodzaju wydarzeń, które
13
Fot. Tomasz Skórzewski
chcę sukcesywnie wprowadzać i realizować. Nowa lokalizacja podpowiada pewne
tematy, którymi warto się zainteresować,
na przykład: sztuka w podróży, dworzec
jako okno na świat, itd. W przyszłym roku
wypada 110-lecie otwarcia kaliskiego
dworca kolejowego, co oczywiście daje dobrą okazję wykorzystania tej rocznicy, także
w kontekście kulturowym i artystycznym.
Ważne są też możliwości architektonicznego wykorzystania tego miejsca i chciałabym zaangażować artystów, żeby pokazali
nam, jak tę przestrzeń można zorganizować, zaaranżować i udostępnić. Dotyczy
to nie tylko wnętrza, ale także otoczenia
dworca. W moim programie duży nacisk
kładę też na edukację artystyczną i chcę
wykorzystać do tego celu salę audiowizualną, która według planów ma powstać w nowej siedzibie galerii.
14
A co by się stało, gdyby miasto wycofało się z pomysłu przeniesienia galerii
na dworzec PKP, o czym jeden z wiceprezydentów miasta wspomniał na początku kwietnia na posiedzeniu komisji
samorządowej?
To byłby bardzo niedobry pomysł i bardzo
zła wiadomość dla mnie w tym sensie, że
wiele elementów programu, który chcę
realizować, trzeba byłoby zmienić. Zresztą dowiedziałam się o tej wypowiedzi
od pracowników galerii i ta sprawa została
już wyjaśniona. Fakt przeniesienia siedziby na dworzec PKP został uwzględniony
w mojej umowie o pracę i tego się trzymam.
Po ponad trzydziestu latach w kaliskiej
galerii następuje zmiana warty, a pani
zapewne będzie chciała odcisnąć swoje
piętno. Kaliszanie mogą zapytać: kim
jest Małgorzata Kaźmierczak?
Jak już wspomniałam, z wykształcenia jestem historykiem, średniowiecznikiem.
Świadomie nie chciałam studiować historii
sztuki, bo dla mnie sztuka to jest to, co dzieje się teraz, a nie to, co działo się w przeszłości. Warsztat historyka często pozwala
lepiej zrozumieć sztukę współczesną niż
narzędzia, którymi rutynowo posługują się
historycy sztuki, oni zwykle patrzą na samo
dzieło, abstrahując od kontekstów. Sztuka
jest moją pasją od dzieciństwa, na co miała
wpływ sytuacja rodzinna. Mój ojciec, Władysław Kaźmierczak, jest znanym artystą
performance. Studiował malarstwo na ASP
w Krakowie, ale, co ciekawe, edukację artystyczną rozpoczynał w Kaliszu u profesora
Andrzeja Niekrasza, który następnie niejako skierował go na studia wyższe do Krako-
wa, gdzie sam wcześniej studiował. W ten
sposób „znalazłam się” w Krakowie. Rodzinnie związana jestem z Ostrowem Wielkopolskim, skąd pochodzą moi rodzice.
Mogę powiedzieć, że mając ojca performera, od najmłodszych lat wsiąkałam w sztukę
nowoczesną i kiedy sama zaczęłam działać
w świecie sztuki, głównie tym się zajmowałam. Ale realizowałam także inne projekty
i na pewno dzisiaj moje spojrzenie na sztukę jest interdyscyplinarne.
Była pani związana wcześniej z jakąś
placówką?
Dotychczas byłam freelancerką i prezesem
Fundacji Promocji Sztuki Performance „Kesher”, ale instytucjonalnie nie byłam związana z żadną galerią. Oczywiście, miałam
kontakty i współpracowałam z wieloma
placówkami w kraju i za granicą, także z instytucjami niezależnymi i prywatnymi galeriami. Mam więc dobry ogląd, jak to przedstawia się w Polsce. Jestem też członkiem
Stowarzyszenia Sztuka i Dokumentacja,
które wydaje swoje pismo, a którego jestem
sekretarzem redakcji. Jest to wydawnictwo
naukowe, które ma siedem punktów na liście czasopism punktowanych przez Ministerstwo Nauki.
Jaka ma być kaliska galeria pod pani rządami?
Nie będę dawać preferencji jakiemuś rodzajowi sztuki, żadnemu medium ani stylowi. Chciałabym pokazywać jak najpełniejszy obraz tego, co się dzieje w sztuce
– na pewno, jeśli będą ku temu warunki,
powinno być więcej niż dotychczas sztuki
efemerycznej. Liczę też na dobre kontakty
z dyrektorami wszystkich placówek kulturalnych w mieście, bo myślę o różnych
wspólnych projektach, jeśli będzie z ich
strony chęć do takiej współpracy. Musimy
oczywiście być bardziej widoczni, aktywnie
zabiegać o odbiorców, przyciągać publiczność ciekawymi propozycjami, a nie czekać, że sami przyjdą.
Galeria ma swojego patrona, którym
jest urodzony w Kaliszu wybitny twórca
i teoretyk sztuki – Jan Tarasin. Czy to nazwisko powinno wiązać się z jakimiś zobowiązaniami?
Rozmawiałam na ten temat z załogą i wydaje mi się, że przyjęcie konkretnego patrona jest trochę nie w porządku w stosunku
do innych artystów związanych z Kaliszem.
I chociaż twórczość Tarasina bardzo sobie
cenię, to wolałabym jednak zmienić nazwę
galerii, żeby kojarzyła się przede wszystkim
z miastem, a nie z konkretną postacią. A jeśli chodzi o przyszłość Kaliskiego Biennale
Rysunku i Grafiki, to zależy ono od sytuacji
finansowej, bo nie chciałabym, żeby finansowanie tego przedsięwzięcia pochłaniało
dużą cześć mojego budżetu kosztem innych projektów. Przystępując do konkursu
na szefa placówki, proponowałam też, żeby
biennale nie ograniczało się tylko do rysunku i grafiki; przede wszystkim powinien
to być konkurs skierowany do młodych
twórców, żeby dać im szansę zaistnieć.
Myślę, że będzie to pożyteczne, bo młodych i zdolnych ktoś powinien promować,
a także efektywne marketingowo, wzmacniające pozycję placówki w środowisku
sztuki w kraju. To powinno procentować
przez dłuższy czas, bo tego typu konkursów dla młodych twórców bardzo brakuje.
Dla mnie to jest też dosyć dziwna sytuacja,
kiedy artyści dojrzali, już uznani rywalizują
ze sobą; zostawmy takie konfrontacje młodym ludziom. Nie chciałabym też ograniczać form ekspresji, chociaż rozumiem, że
to może rodzić pewne problemy techniczne, również tak prozaiczne jak dostarczenie
dzieła na konkurs. Ale też nie powinniśmy
odrzucać sztuki intermedialnej, interaktywnej, która jest dzisiaj wiodąca, prezentująca
to, co się teraz najciekawszego w sztuce
dzieje.
Rozumiem, że władze miasta dają pani
wolną rękę, jeśli chodzi o kwestie artystyczne i programowe w prowadzeniu
galerii?
Ja też to tak rozumiem, bo mój dosyć kompleksowy program musiał zostać wnikliwie
przeczytany przez komisję konkursową
i, jak mniemam, zaaprobowany, skoro wybrano właśnie mnie. Ale też wydaje mi się,
że w tym, co zaproponowałam, nie było nic
kontrowersyjnego, co mogłoby wywoływać
sprzeciw władz miasta czy innych środowisk. Teraz czekam na podwyższenie budżetu galerii zgodnie z tym, co postulowa-
łam w konkursie. To jest oczywiste, że kiedy
się przeniesiemy do nowej siedziby, będziemy mieli cztery razy większą przestrzeń
do zagospodarowania i większe potrzeby.
Chciałabym też zwiększyć zatrudnienie,
które jest bardzo skromne; potrzebujemy
webmastera, który zajmie się stroną internetową i promocją oraz pracownika technicznego, najlepiej mężczyznę, który silnym
ramieniem wesprze panie dzisiaj pracujące
w galerii. Jeśli miasto chce wzmocnić tę placówkę, musi trochę w nią zainwestować, ale
te koszty na pewno się zwrócą, chociażby
poprzez zwiększoną frekwencję. Chcę też,
żeby kaliska galeria była rozpoznawalna
w kraju, żeby stała się partnerem dla najlepszych placówek, chociaż zdaję sobie
sprawę, że to będzie długotrwały proces.
Mam kilka pomysłów, jak pozyskać dodatkowe fundusze z Ministerstwa Kultury
i Dziedzictwa Narodowego czy Funduszu
Wyszehradzkiego, bo nie mam złudzeń, jeśli chodzi o łatwe pozyskiwanie sponsorów,
którzy ograniczyli swoją hojność w czasach
kryzysu. Zresztą status instytucji publicznej
z określonym poziomem dotacji ma swoje
zalety, a wolność programowa jest istotną
wartością na styku świata sztuki z wolnym
rynkiem, ja jednak pewnych ograniczeń
wolałabym uniknąć.
Do końca roku będziemy realizować w galerii program przygotowany przez mojego
poprzednika, Marka Rozparę, i to jest też ten
czas, jaki daję sobie na poznanie kaliskiego środowiska artystycznego. W naszym
wspólnym interesie jest to, żeby kaliska galeria miała jak najsilniejszą pozycję w kraju,
żeby była rozpoznawalna i dobrze promowała miasto. Będę starała się ściągnąć tutaj wybitnych artystów z kraju i zagranicy,
bo to rzuci więcej światła na Kalisz, przyciągnie uwagę środowiska, krytyków sztuki,
zainteresowanie mediów, stworzy płaszczyznę do szerszych kontaktów, dyskusji,
wymiany poglądów. Zacznijmy od budowy
mocnej pozycji naszej galerii, co na pewno
ułatwi mi, też jako kuratorowi, promowanie
miejscowych artystów na zewnątrz. Jestem
otwarta na różne propozycje współpracy.
Dziękuję za rozmowę.
KLIM
15
54. Kaliskie Spotkania Teatralne
Fot Krzysztof Bieliński
– czyli historia,seks
i pożegnania
Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku
Zgodnie z przewidywaniami 54. KST
okazały się skromniejsze od wcześniejszych.
Przede wszystkim w repertuarze znalazło
się niewiele przedstawień konkursowych,
bo tylko siedem (w tym dwa kaliskie). Jurorów również było mniej, zaledwie troje:
prof. Dobrochna Ratajczak z UAM, prof. Jan
Ciechowicz z Uniwersytetu Gdańskiego oraz
reżyser Janusz Łagodziński..
Liczy się jednak jakość. Trzeba przyznać,
że wachlarz repertuarowy 54. KST mimo
ograniczeń prezentował się interesująco:
od klasyki, czyli dzieł Shakespeare’a i Czechowa, po współczesne nam utwory Kazimierza Kutza czy Doroty Masłowskiej. Poza
gospodarzami pojawili się przed kaliską publicznością aktorzy z Trójmiasta, Krakowa,
Warszawy, Katowic oraz Kielc.
16
Na inaugurację festiwalu Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego wystawił Kupca weneckiego wg Williama Shakespeare’a i od razu
wzbudził tą premierą spore kontrowersje. Jakub Roszkowski, który pospołu z reżyserem
Adamem Nalepą opracował tę sztukę, napisał
w Programie do przedstawienia: „Shakespeare osadził swój tekst na weneckim Rialto –
tamtejszym centrum handlu i konsumpcji.
Dzisiaj gwar targowiska zamienił się raczej
w zimny świat akcji i giełdowych inwestycji”.
Od chwili podniesienia kurtyny dało się
zauważyć, że taka interpretacja Szekspirowskiego dzieła zdominuje cały spektakl. Bohaterowie chwalili się kosztownymi gadżetami
i zaliczaniem atrakcyjnych miejsc, w których
zostawienie sporej gotówki przysparza blasku. Ponadto przez cały czas atmosfera utrzy-
mana była w wyraźnie rozrywkowym tonie,
zgodnie zresztą z intencją reżysera, który
na przedpremierowej konferencji prasowej
wspomniał, że nie zależy mu na tradycyjnym
odczytaniu dramatu. Nie chciał pokazywać
ani problemu antysemityzmu, ani tragedii
oszukanego Żyda, tylko zabawę zmanierowanych ludzi. W inscenizacji Nalepy dominował na scenie seks, golizna, taniec i śpiew
w rytmie głośnej muzyki. Nie zabrakło jednak autora Hamleta, a stało się tak za sprawą
Marcina Trzęsowskiego grającego postać dopisaną do sztuki przez twórców widowiska.
Miał to być sam Shakespeare, zrazu zaskoczony, a później mocno poirytowany z powodu licznych przeróbek w tekście i nazbyt
nowoczesnej realizacji jego dzieła. Wypadł
jednak groteskowo i bardziej przypominał
Fot. Magda Huckel
miotającego się abderytę niż wybitnego dramaturga. W końcu dwóch osiłków zniosło go
ze sceny i zabawa trwała dalej. Wniosek: nawet Shakespeare’a można wyrzucić ze sceny,
bo sztuka sięgnęła dna. Dodajmy ironicznie,
że takie przeświadczenie mogli mieć na końcu spektaklu wszyscy widzowie w Teatrze
im. Wojciecha Bogusławskiego.
Jurorzy nie nagrodzili nikogo z kaliskich
aktorów występujących w Kupcu weneckim,
choć – moim zdaniem – na uwagę zasłużyli
Bożena Remelska jako Solania oraz Szymon
Mysłakowski w roli Bassania. Pozostali aktorzy, łącznie z Michałem Grzybowskim (Antonio) oraz Michałem Wierzbickim (Shylock), wypadli blado, co również obniżyło
poziom inscenizacji.
Kolejny spektakl konkursowy, wystawiony 11 maja na Dużej Scenie, to Płatonow
Antoniego Czechowa w realizacji Grzegorza
Wiśniewskiego z gdańskiego Teatru Wybrzeże. Reżyser ten chętnie sięgał po dzieła rosyjskiego dramaturga; w Kaliszu wyreżyserował
przed laty Mewę, przedstawienie, które zainaugurowało dyrekcję Igora Michalskiego.
Pomimo że Płatonow powstał w młodzieńczym okresie Czechowa, to można
odnieść wrażenie, że utwór wyszedł spod
pióra nie tylko utalentowanego, lecz również
bardzo dojrzałego autora. Według wielu widzów i krytyków, w gdańskiej inscenizacji
zabrakło dobrego wykonawcy głównej roli.
Innego zdania byli jurorzy, gdyż przyznali wyróżnienie Michałowi Jarosowi, kreującemu tytułową postać, czyli wiejskiego,
zakompleksionego nauczyciela, skutecznie
jednak uwodzącego kobiety. Nagrodę aktorską otrzymała też Katarzyna Dałek za rolę
Soni, urodziwej mężatki zdecydowanej dla
Płatonowa porzucić rodzinę. Również pozostałe postaci żeńskie: wyemancypowana
Maria (Katarzyna Z. Michalska), powabna
Anna (Magdalena Boć), Sasza, tolerancyjna
żona Płatonowa (Monika Chomicka-Szymaniak), zostały bardzo dobrze odegrane. Na ich tle role męskie okazały się jakby
stłumione i gdyby nie kobiety prezentujące
na scenie oprócz talentu także swoje wdzięki (nagości było sporo), to można by uznać
gdańską inscenizację za pomyłkę. Interesująca była scenografia tego przedstawienia.
Po bokach usytuowano czarny fortepian i –
po przeciwnej stronie – olbrzymi, ale uszko-
Bitwa Warszawska 1920
dzony dzwon; w środku były dwie czerwone
sofy (w pierwszej części spektaklu) i długie,
spróchniałe belki (w drugiej).
Od wielu lat nie zabrakło na Kaliskich
Spotkaniach Teatralnych artystów krakowskich. W tym roku Stary Teatr im. Heleny
Modrzejewskiej zaprezentował 13 maja sztukę Pawła Demirskiego – Bitwa Warszawska
1920 w reżyserii Moniki Strzępki. Postaci
sceniczne to przede wszystkim osoby znane
z historii: Piłsudski (Michał Majnicz), Witos,
Weygand i Ksiądz Skorupka (we wszystkich
rolach Krzysztof Globisz), Róża Luksemburg (Marta Ojrzyńska) i Feliks Dzierżyński
(Marcin Czarnik). Znalazł się też w tym wojskowo-politycznym towarzystwie Władysław
Broniewski (Juliusz Chrząstowski). Jednak
nie tylko znane nazwiska dało się słyszeć
ze sceny, byli na niej również przedstawiciele zwykłych obywateli: Chłop (Grzegorz
Grabowski), Poznaniak i jego żona (Rafał Jędrzejczyk oraz Anna Radwan-Gancarczyk),
a także kobieta szczególnie obarczona ciężarem zmiennych losów naszego narodu – Polska Mama (Dorota Pomykała).
„Uświęcone” tematy z przeszłości były
w tym przedstawieniu odbrązowione,
choć momentami ironicznie przerysowane, co miało wskazywać na zdystansowanie się twórców wobec minionych dni
klęski i chwały. Scenograf Michał Korchowiec podzielił przestrzeń na dwie części. Bliżej rampy toczyły się ostre dyskusje Polaków o losach ojczyzny, tu krojono
przy stole plany bitewne, tu Polska Mama
wylała z wiadra najpierw wodę, a później
„krew” na twarz Dzierżyńskiego. Tylna
część sceny to symboliczna graciarnia
składająca się głównie z mocno sfatygowanych mebli i instrumentów muzycznych pokrytych gęsto rozrzuconą słomą.
Jurorzy przyznali nagrody i wyróżnienia aż czworgu krakowskim artystom:
Krzysztofowi Globiszowi (główna nagroda aktorska), Juliuszowi Chrząstowskiemu (nagroda aktorska), Dorocie Pomykale (nagroda specjalna ufundowana
przez Angelikę i Piotra Mazków) oraz
Annie Radwan-Gancarczyk (wyróżnienie).
17
Fot. Michał Walczak
Caryca Katarzyna
18
Następnego dnia, 14 maja, kaliszanie mogli obejrzeć aż dwa spektakle konkursowe.
Najpierw na Dużej Scenie zaprezentował się
Teatr im. Stefana Żeromskiego z Kielc, wystawiając Carycę Katarzynę Jolanty Janiczak
w reżyserii Piotra Rubina. Przedstawienie
to od samej premiery zbiera doskonałe oceny; poza tym tandemowi Janiczek – Rubin
przyznano w styczniu br. Paszport Polityki
w kategorii teatr.
Do dziś krąży wiele legend na temat życia
i śmierci Niemki, Imperatorowej Wszechrusi
– Katarzyny II. Polityki było więc sporo, także erotyzmu, którego wykorzystanie okazało
się w przypadku tytułowej bohaterki najskuteczniejszym narzędziem do zdobycia władzy. Dla wielu ludzi Katarzyna II kojarzy się
bowiem bardziej z seksualnymi orgiami niż
z rozbiorami Polski albo przyłączeniem Krymu do Rosji.
Scenografia Carycy Katarzyny, opracowana przez Mirka Kaczmarka, wprowadzała
widzów z jednej strony w klimat dworskich
komnat, z drugiej zaś we współczesną nam
tandetę.
Marta Ścisłowicz, kreująca tytułową postać, otrzymała główną nagrodę aktorską
tegorocznego festiwalu. Tę informację publiczność przyjęła brawami. Aktorce udało
się pokazać kobietę zarówno despotyczną, jak
i wrażliwą. Dodajmy, że aktorka sporo czasu
chodziła w spektaklu całkowicie rozebrana,
ale nagość nie była tu najważniejsza, gdyż
erotyzm wypływał bardziej z kreowanej przez
nią osobowości, jej temperamentu niż z odkrytych wdzięków.
Pozostali aktorzy grali w tym przedstawieniu bez zarzutu, choć poziom odtwórczyni
Katarzyny II pozostał dla nich niedościgniony. Wyróżniłbym z tego zespołu Joannę Kasperek jako zmanierowaną, kapryśną i coraz
bardziej usychającą Elżbietę Romanową oraz
Tomasza Nosińskiego w roli Stanisława Poniatowskiego, bawidamka.
Koniecznie należy poświęcić kilka słów
finałowi tego przedstawienia. Postaci, które
kończyły swój ziemski żywot, były przez pracowników technicznych wpychane do olbrzymich toreb i wynoszone ze sceny. Pod koniec
spektaklu wszystkie paki spadły z hukiem
z góry. Na środku stał Paweł I (Andrzej Plata), syn Katarzyny II z nieprawego łoża, który
przejął po niej majątek i władzę, ubrany był
Fot. K. Lisiak
– co ważne – w czerwoną suknię oraz czarną
chustę owiniętą wokół pasa i tańczył w rytm
znanej piosenki Kate Bush Wichrowe wzgórza.
Po owacjach i ukłonach aktorzy zeszli
ze sceny, ale Kanclerz na niej pozostał. Kiedy publiczność wstała z foteli i kierowała się
ku drzwiom, zaczął mówić o walorach jednoczących się społeczeństw. Wielu go słuchało.
W taki przedziwny sposób sztuka trwała dalej.
Tego samego wieczoru kaliszanie zobaczyli kolejny bardzo dobry spektakl – Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku
Doroty Masłowskiej w reżyserii Agnieszki
Glińskiej, przywieziony do Kalisza przez stołeczny Teatr Studio. Na początku wydawało
się, że jest to komedia, ale z każdą chwilą atmosfera zagęszczała się i poważniała. Dwoje
młodych ludzi, Dżina (Agnieszka Pawełkiewicz) i Parcha (Marcin Januszkiewicz) wybrało się w pełną radosnego uniesienia podróż po Polsce. W ów wesoły nastrój wprowadzali się często prochami. Wpychali się
kierowcom do samochodów, wmawiając im,
że są biednymi Rumunami, i tak jechali coraz
dalej i dalej. Gdy euforia minęła, zrozumieli,
że znaleźli się na nieznanym terenie gdzieś
w Polsce. Zabawa się skończyła, za to zaczęły
problemy, pojawiły się refleksje nad pustką,
która otaczała ich nie tylko na zewnątrz, ale
również była w nich samych.
Warszawscy aktorzy otrzymali Grand Prix
54. Kaliskich Spotkań Teatralnych, co nie
było zaskoczeniem, ponieważ zobaczyliśmy
w tym spektaklu fantastyczny pokaz gry aktorskiej. Oprócz Pawełkiewicz i Januszkiewicza wystąpili na scenie Monika Krzywkowska, Dorota Landowska i Modest Ruciński.
Scenografia do tego przedstawienia niczym szczególnym się nie wyróżniała; najbardziej rzucała się w oczy tylna ściana i sufit
z drewnianej boazerii. Przypominało to pomieszczenie na poddaszu z lat osiemdziesiątych minionego wieku.
15 maja na Dużej Scenie wystąpił Teatr
Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Goście pokazali znakomity spektakl
oparty na debiutanckiej powieści Kazimierza
Kutza Piąta strona świata. Owa strona dla
autora to Szopienice, gdzie mieszkali obok
siebie Polacy, także ci chętniej nazywający się
Ślązakami, Niemcy i Żydzi. Jest to niezwykła
podróż do przeszłości Bohatera (doskonały
Piąta strona świata
Dariusz Chojnacki, nagrodzony przez jury),
który z nostalgią w głosie mówił o latach
młodości, dorastania, czasach, które mogą
powrócić dziś już tylko we wspomnieniach.
Kazimierz Kutz przelał te wspomnienia
na papier, a reżyser Robert Talarczyk (też Ślązak) przeniósł na scenę. Powstała opowieść
o trudnej, ale pięknej tożsamości hanysa.
Oprócz szopienickich tradycji wspominane
były także powstania śląskie, strajki górnicze,
trudny czas okupacji i lata PRL-u. I choć nie
wszystko było dobre, to – według autora – nie
wolno tego pominąć. Tekst był uzupełniany
przez pokazywane sceny. Dodajmy, że występujący mówili dialektem śląskim i brzmiało
to wspaniale.
Scenografia autorstwa Ewy Sataleckiej
była nadzwyczaj prosta: pusta scena, tylko
na tylnej ścianie pokazywano przezrocza.
Ostatniego dnia festiwalu, czyli 16 maja,
po raz drugi w konkursie wystąpili gospodarze. Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego
pokazał na Scenie Kameralnej Versusa wg
Rodrigo Garcíi w reżyserii Szymona Kaczmarka. Jury przyznało Nagrodę im. Jacka
Woszczerowicza, ufundowaną przez ZASP,
Piotrowi Domalewskiemu za rolę Teda Bundy’ego i Janowi Jurkowskiemu za rolę Leszka
Pękalskiego. I można byłoby pogratulować
kaliskiemu teatrowi sukcesu, gdyby obaj aktorzy nie grali na naszej scenie gościnnie.
Tradycyjnie festiwalowi towarzyszyły
liczne imprezy kulturalne, w tym spektakle
poza konkursem. Jednak zarówno występ
absolwentów Wydziału Teatru Tańca w By-
tomiu krakowskiej PWST, którzy pokazali
na Scenie Kameralnej Meblościankę Pauliny
Daneckiej i Tomasza Jękoty w reżyserii Błażeja Peszka, jak i pomorskich artystów z Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej
w Gdyni, którzy wystawili na Dużej Scenie
Skrzypka na dachu Jerry’ego Bocka i Josepha
Steina w reżyserii Jerzego Gruzy, należały
do zdecydowanie nieudanych.
Warto też wspomnieć o trzech wystawach. W Sali Bogusławskiego można było
zobaczyć zdjęcia, plakaty i afisze z wszystkich
dramatów Shakespeare’a, które wystawiono
na deskach teatru nad Prosną.
Kolejną wystawę przygotowano w Malarni. Zawieszono tam plakaty teatralne Tomasza Wolffa, wybitnego kaliskiego plastyka.
Z kolei w holu Centrum Kultury i Sztuki
zaprezentowano grafiki autorstwa Małgorzaty Stachurskiej, która zebrała za nie liczne
nagrody i wyróżnienia.
Wśród imprez towarzyszących 54. KST
znalazł się także przedpremierowy pokaz
filmu pt. Hitler w operze w reżyserii Michała
Grzybowskiego, kaliskiego aktora. Zadania
operatorskie pełnił za kamerą Robert Mleczko, którego kunszt należy ocenić bardzo wysoko.
Kaliskie Spotkania Teatralne przeszły
do historii. Miejmy nadzieję, że w przyszłym
roku zobaczymy więcej teatrów, a o ważnych
wydarzeniach festiwalowych będą donosić
nie tylko lokalne media, ale również ogólnopolskie.
Maciej Michalski
19
Kalisz
i film (fabularny)
W 1967 roku na ekrany kin wchodzi film, w którym kaliskie plenery są bezsporne i łatwe do zidentyfikowania. To obraz zbigniewa chmielewskiego „Piękny pogrzeb był, ludzie płakali”. Kadry z zaśnieżonego Kalisza przykuwają uwagę już od pierwszych scen: po ulicy Sukienniczej mkną furmanki,
na rogu Kanonickiej i Grodzkiej na uzależnionych od tytoniu czeka trafika – o Kaliszu w filmie fabularnym – pisze Piotr Łuszczykiewicz.
Bez wątpienia tym dopiskiem do tytułu
szkicu, ograniczającym jego zasięg jedynie
do kina fabularnego, zawężam pole obserwacji. Co więcej, takich ograniczeń muszę
sobie jeszcze kilka narzucić. Nie będę pisał
ani o historii kin kaliskich, ani o kreacjach
filmowych czy egzystencjalnych perypetiach
aktorów pochodzących z naszego miasta.
Zajmowali się tym, m. in. Ewa Kłysz i Andrzej Androchowicz junior, popularyzowali
tę problematykę często dziennikarze w kaliskich periodykach. Regionaliści, przewodnicy oraz pasjonaci wiedzą niechybnie wszystko w tej materii i nie sposób z nimi konkurować. Interesuje mnie natomiast Kalisz jako
wyrazisty temat lub przynajmniej fotogeniczne miejsce w filmowym dziele fabularnym.
Ze wskazanych wyżej powodów moja
anegdota nie zacznie się w czasach pierwszych seansów. Nie przypuszczam, by w epo20
ce kinematografu Kalisz gościł na srebrnym
ekranie w roli bohatera czy choćby tła filmowej fikcji. Owszem, mógł pojawić się w kronikach, jeśli w grodzie nad Prosną doszło
do jakiegoś ważnego wydarzenia politycznego. Niechybnie stało się tak po zburzeniu
miasta przez wojska pruskie w 1914 roku.
Dokument ukazujący zagładę Kalisza powstał jako materiał propagandowy na zamówienie rosyjskiej strony światowego konfliktu. Miał, i zapewne cel ów osiągnął, uświadomić w Polsce, w Europie i na całym globie
bezprecedensowe bestialstwo Prusaków.
Nie wiem, jaki jest obecny stan kwerendy,
czytałem, że wedle ostatnich informacji z filmem tym wyjechał do Stanów Zjednoczonych rabin Kalisza, by za oceanem zbierać
wśród Polonii fundusze na odbudowę grodu.
Jako pendant do tamtego dokumentu warto
wspomnieć – również zaginiony – film poka-
zujący Kalisz odbudowany ze zniszczeń. Nakręcono go ze środków finansowych miasta
w 1929 roku na Powszechną Wystawę Krajową w Poznaniu, gdzie był wyświetlany w kaliskim pawilonie wystawienniczym. Potem
trafił do kaliskich kin. Oba te dokumenty
filmowe są do dziś pilnie poszukiwane.
Trudno powiedzieć w świetle straszliwej
tragedii, jaką było „zgruzowanie” Kalisza, że
miasto miało szczęście do dokumentu. Można by takie słowa odnieść do powojennej historii filmowych dokumentów dotyczących
grodu, a w istocie do wybitnych dokumentalistów, jak kaliszanin, realizujący swoje kadry
dla telewizji wrocławskiej, Andrzej Androchowicz senior czy poznański reżyser, Marek Nowakowski. Ogromne zasługi położył
też od lat mieszkający w Kaliszu poznaniak,
Wojciech Krenz, plastyk, fotografik i dokumentalista, autor cennej serii kaliskich kro-
21
nik filmowych. Sporo jest też okolicznościowych dokumentów nakręconych w związku
z rocznicami czy innego rodzaju okazjami.
Tymczasem, ja chciałbym się przyjrzeć
związanym z Kaliszem fabułom filmowym.
Pierwsza z powojennych nie zachęca raczej
do wnikliwszego oglądu. Pochodzące z 1950
roku „Dwie brygady” w reżyserii pioniera
socrealizmu w polskiej kinematografii, Eugeniusza Cękalskiego, wyglądają na typowy
produkcyjniak. W teatrze, na pewno kaliskim z zewnątrz i prawdopodobnie także
w środku, toczą się próby do przedstawienia
wzorcowej sztuki epoki – „Brygady szlifierza Karhana”. Znam ten tekst z obowiązku:
współzawodnictwo pracy, młodzi rzucają wyzwanie starym w tempie szlifowania
wałów czopowych, ojciec konfliktuje się
z synem, ostatecznie jednak wszyscy łączą
się we wspólnym czynie dla dobra ogółu.
W filmie pojawia się ciekawa paralela: starzy aktorzy muszą dostosować swoje rzemiosło do wymagań sztuki nowych czasów,
podpatrując robotników, przełamać opór
wewnętrzny i grać zgodnie z duchem socjalizmu. Tu także toczy się walka zakończona
ogólnym sukcesem, więcej nawet, sztuka
zmienia fabrycznych niedowiarków i oportunistów w „wyścigowców”.
Kalisz to czy nie Kalisz? Rozpoznajemy
budynek teatru i gmach banku, ale widzimy
też tramwaje mknące w drugim tle. Dla tych
kadrów warto to obejrzeć, a może też i dla
kilku scen ze znakomitymi nestorami, Kazimierzem Opalińskim i Zdzisławem Karczewskim, czy z młodymi zdolnymi, Tadeuszem Łomnickim i Andrzejem Łapickim.
Okropną, pseudoludową piosenkę Tuwima
stara się przekonująco śpiewać Hanka Bielicka, zaś Ludwik Sempoliński szmirowato wykorzystuje wdzięk przedwojennego pięknoducha. Aspekt kaliski dałoby się sprowadzić
do konkluzji: oto miasto, które ma piękny
teatr i świetny zespół, ma fabrykę ze znakomitymi szlifierzami, chciałoby też mieć
tramwaje. Ale nie wszystko od razu, choć
tempo przemian jest imponujące, bo nawet
film zmontowano i oddano 25 dni wcześniej
w tzw. „czynie lipcowym” – na 22 lipca, tyle,
że premiery doczekał we wrześniu 1950
roku.
22
Piętnaście lat później Kalisz jawi się jako
tło perypetii sportowych w wyprodukowanym w 1965, mającym swoją premierę rok
później, cyklu trzech nowelek filmowych
Ryszarda Bera „Zawsze w niedzielę” (część
źródeł podaje: „Zawsze w niedziele”). Reżyser i scenarzysta, przedtem współpracownik
Aleksandra Forda i Wojciecha Hasa, potem znany z serialu „Lalka”, debiutuje tutaj
ze zróżnicowanym efektem. Środowisko
filmowe obiega niebawem recenzja pod złośliwym tytułem „Jeden do dwóch”. Nowela
piłkarska (pierwsza niedziela) opowiada
o losach bramkarza-pechowca i choć Jerzy
Turek i Kalina Jędrusik grają uroczo, nie
może nas interesować, bo tłem jest stadion
w Sosnowcu. Nowela lekkoatletyczna (druga
niedziela), której akcja toczy się na kaliskim
stadionie przy ulicy Łódzkiej, jest historią
miłości sportowców, którzy spotykają się
tylko na zgrupowaniach, gdzie rozdziela ich
bezwzględny dryl trenerów. Ci ostatni zresztą
– Bogdan Baer i Jan Kobuszewski – aktorsko
kradną role młodej płotkarce i tyczkarzowi.
Wreszcie, nowela kolarska (trzecia niedziela) jawiąca się jako najciekawsza, ale
i najbardziej dotkliwa dla kaliskiego samopoczucia. W prowincjonalnym miasteczku wyścig kolarski wygrywa „swój chłopak”, znany
„od małego”. Wszyscy próbują zdyskontować
jego nieoczekiwany sukces, a on rozpaczliwie
chce uciec od oficjalnej pompy i tromtadracji. W plejadzie aktorskiej (Wojciech Siemion, Mariusz Dmochowski, Krzysztof Chamiec, Gustaw Lutkiewicz, Cezary Julski) rola
Macieja Damięckiego prawdziwie błyszczy,
chociaż i inni młodzi – Stefan Friedmann czy
Jacek Fedorowicz – dotrzymują kroku. Kalisz
zaś z ulicy Kolegialnej, okolic placu św. Józefa, fabryki fortepianów i oczywiście stadionu
konkuruje z obiektami w Bielsku-Białej.
Chociaż nie ma kaliskich plenerów w filmie Stanisław Barei z 1961 roku „Dotknięcie
nocy”, to obraz ów wart jest niewątpliwie wymienienia. Ten niezwykły thriller, utrzymany w konwencji kina „noir”, został bowiem
ewidentnie zainspirowany – w znakomitym
scenariuszu Aleksandra Ścibora-Rylskiego
– historią krwawego napadu na konwojujących utarg bankowy w Kaliszu, m. in. młodą
kasjerkę w zaawansowanej ciąży. W filmie
Barei nie znajdziemy jednak nawet migawki z grodu nad Prosną, wypadki rozgrywają się w miasteczku związanym z jakimś
produkującym hałdy kombinatem. Nawiasem mówiąc, Kalisz był wówczas ponuro
rozsławiony również innymi zbrodniami
popełnionymi na tle seksualnym przez maniaka, który utopił jedną z małoletnich ofiar
w szambie, a drugą zamurował w piwnicy.
Wracając do Barei: „Dotknięcie nocy” trzeba
obejrzeć dla świetnych ról Wandy Łuczyckiej,
Kazimierza Wichniarza i przede wszystkim
Wiesława Gołasa, który za chwilę stanie się
kapitanem Sową w serialu Barei. Głównego
bohatera-zbrodniarza zagrał Jerzy Kozakiewicz, aktor teatralny, który miał wówczas
na koncie kilka epizodów filmowych, w tym
konkubenta z „Końca nocy” czy zalotnika
z „Krzyżaków”.
W 1967 roku na ekrany kin wchodzi film,
w którym nie ma morderstwa, a kaliskie plenery są za to bezsporne i łatwe do zidentyfikowania. To obraz Zbigniewa Chmielewskiego „Piękny pogrzeb był, ludzie płakali”.
Kadry z zaśnieżonego Kalisza przykuwają
uwagę już od pierwszych scen: po ulicy Sukienniczej mkną furmanki, na rogu Kanonickiej i Grodzkiej na uzależnionych od tytoniu czeka trafika. Co ciekawe, a w dobie PRL-u nieoczekiwane, w obiektywie pojawiają się
dwa, a może nawet trzy kościoły – św. Józefa,
św. Mikołaja i prawdopodobnie przebitki
murów i krużganka Jezuitów. Być może nie
jest to przypadkowe, gdyż film dotyczy rozterek moralnych: po niesłusznym skazaniu
za rzekome przywłaszczenie drogich narzędzi – znów kontekst fabryczny, tym razem
nie wały czopowe, ale importowane pomiarowe utensylia – bohater powraca do miasteczka, by dociec prawdy, kto sprokurował
całą dramatyczną historię.
Dowiaduje się ku najwyższemu zdziwieniu, że to lubiany, darzony przezeń zaufaniem i szacunkiem, oraz serdecznie podejmujący go na stancji profesor podrzucił mu
narzędzia w zemście za odrzucenie małżeństwa z wychowanicą szkolnego woźnego,
a w istocie nieślubną córką pedagoga. Profesor zdążył już umrzeć w estymie, a jego
pamięć kultywuje wdowa. Małe, urokliwe
miasteczko odgrywa tutaj swą klasyczną
rolę: miejsca wielkich, prawdziwie wielkomiejskich podłości. Ostatecznie bohater rezygnuje z rewizji wyroku, nie chcąc odebrać
wdowie sensu życia. Frapująca to fabuła
– według opowiadania Kazimierza Kowalskiego – omal na miarę Szaniawskiego czy
Żeromskiego, do tego wyśmienicie zagrana przez plejadę aktorską: od Aleksandra
Dzwonkowskiego, Barbary Ludwiżanki
i Wandy Łuczyckiej poprzez Edmunda Fettinga i Hannę Stankównę, aż po zupełnie
dziś zapomnianego odtwórcę głównej roli,
Janusza Sykuterę.
Czekający na premierę Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, zekranizowanych przez
Jerzego Antczaka w 1975 roku, musieli się
srogo rozczarować, jeśli sądzili, że powieściowy Kaliniec zagra tam Kalisz we własnej
urbanistycznej postaci. Scenę wejścia wojsk
pruskich i tragicznego pożaru nakręcono
na krakowskim Kazimierzu. Kalisz nie miał
szczęścia do filmu w tej i następnej dekadzie. Na osłodę pozostaje kwestia kandydata
na fordansera z opartego na prozie Tadeusza
Dołęgi-Mostowicza serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” w reżyserii Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego, iż uprzednio
pracował w teatrze muzycznym w Kaliszu,
i dokumenty ukradzione przez Wilczura-Znachora na nazwisko Antoniego Kosiby
z kaliskiego powiatu w adaptacji Jerzego
Hoffmana ekranizującej inną powieść pisarza – Znachor. No, i kilka ładnych plenerów
z „Komediantki” Jerzego Sztwiertni według
prozy Reymonta.
W filmach współczesnych z tamtego okresu Kalisz też pojawia się nieczęsto. Zwykle,
gdy są to plenery, mamy do czynienia z mistyfikacją, jak w jednym z odcinków „07 zgłoś
się”, w którym porucznicy MO, Zubek i Borewicz, kolejno odwiedzają gmach Prokuratury
Wojewódzkiej w Kaliszu. Miły to znak czasu,
tudzież nowego podziału administracyjnego
po 1975 roku, kiedy miasto ma status wojewódzki, ale usytuowanie wspomnianego
przybytku w środku parku nie pozwala ufać
w plenerową „prawdę ekranu”. Znacznie
prawdziwiej brzmi natomiast dialog z kilka
lat wcześniejszego obrazu Janusza Zaorskiego „Uciec jak najbliżej”. Przypomnijmy sobie
tę nieśmiertelna wymianę zdań:
Kierowca: – A panienki do Kalisza?
Kobiety jadące do Kalisza: – Do Kalisza,
do Kalisza…
Kierowca: – No to jak do Kalisza, to dwie
dychy.
Jedna z kobiet: – Co pan, pekaesem taniej.
Kierowca: – No to trzeba było pekaesem.
Józef Nalberczak, który w innym momencie, łapiąc za kolano pasażerkę, wypowie kultowe „O, przepraszam… omskło mi się”, czy
prawdziwa do bólu Bożena Dykiel są ozdobą
tego filmu. Kalisz jest zaś synonimem bezcelowej podróży, do niby bliskiego, ale w rzeczy
samej odległego miejsca. Niczym w słynnym
dialogu z Kompleksu polskiego Tadeusza Konwickiego, w którym mężczyźnie lecącemu
do Ameryki odpowiada kompan od kieliszka: „Mnie też czeka podróż”, a na pytanie:
„Daleka?”, ripostuje: „Daleka. Do Kalisza”,
by w reakcji na wątpliwość: „Nie taka znowu
daleka”, rzucić na koniec: „Dla mnie daleka”.
Bodaj najpiękniejszym dialogiem z Kaliszem w tle jest początkowa rozmowa z „Ćmy”
Tomasza Zygadły z 1980 roku. To naprawdę
wielka rola Romana Wilhelmiego i znakomity film o radiowym dziennikarzu prowadzącym „Radiotelefon”, czyli nocne audycje
z rozmowami na żywo. Leczą one dusze i ratują życie słuchaczy, ale niszczą psychicznie
i prowadzą do rozpadu osobowości jego samego. Tam właśnie możemy usłyszeć dialog
Wilhelmiego z dzwoniącym do niego Zbigniewem Buczkowskim:
– Jan (Roman Wilhelmi): Skąd Pan dzwoni?
– (Głos Zbigniewa Buczkowskiego): Z Kalisza.
– Jan: Kalisz to piękne miasto.
– (Głos Zbigniewa Buczkowskiego): Piękne? Panie Janeczku, to jest raj!
– Jan: Ma Pan rację.
Nikt wcześniej ani później już tak o Kaliszu nie powiedział z ekranu. Jeśli zaś chodzi
o scenariusz, sprawa jest dla mnie osobiście
ciekawa. Mój ojciec po wyjeździe z Kalisza
stał się znanym dziennikarzem. Prowadził
„Lato z Radiem” jako Dziadek Włodek oraz
„Muzykę nocą”, gdzie dzwonili słuchacze.
Znał też braci Zygadłów – obaj kończyli
łódzką filmówkę – i mógł być pierwowzorem
lub jednym z wzorów postaci Jana. Stąd moja
miłość do „Ćmy”.
Z kolejnym filmem z kaliskimi ewokacjami nie mam tak sentymentalnych związków.
Myślę o „Po upadku” Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego z 1990 roku, zrealizowanym według prozy Tadeusza Siejaka, Próba. Historia
aparatczyka, który próbując wrócić do Warszawy, chce zatuszować dawne winy syna,
za jakie aresztowała go Służba Bezpieczeństwa
i własne niegodziwości w stosunku do mieszkańców województwa, gdzie sprawował niesprawiedliwą władzę – nie przekonuje, mimo
kreacji, m. in. Zbigniewa Zapasiewicza i Marka Kondrata. Kalisz też wypada blado, acz jest
go całkiem sporo: Rogatka, ulice Górnośląska i Babina oraz budynki będące siedzibami
władzy: Dom Partii i Ratusz. Najważniejszy
wydaje się wszakże miejski szalet – jak wtedy
mówiono: „okrąglak” – na plantach, w którym
dokona się finałowe, symboliczne, choć przypadkowe morderstwo dygnitarza.
Trochę tak jest, że najlepiej wypadają w filmie kaliskie gmachy. Choćby więzienie, które
kilka lat temu zagrało w belgijsko-francusko-luksemburskiej fabule „Tango Libre” – o miłości strażnika więziennego do żony skazanego i podsycających owo tragiczne uczucie
cotygodniowych lekcjach tańca. Reżyser filmu,
Frédéric Fonteyne, został nagrodzony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji w kategorii Horyzonty. Czy podobne laury spadną na Michała Grzybowskiego i jego,
nakręcony w kaliskim teatrze i w okolicach,
film „Hitler w Operze”? O tym przekonamy
się niebawem.
Tymczasem dziś już wiemy, co próbowałem
w tym szkicu pokazać, jakich gratyfikacji mógł
się spodziewać Kalisz po swoich udziałach
w filmie fabularnym? Był najczęściej miastem-przypadkiem, miastem-pechem, miastem-fatum. Stanowił widmowy cel niemożliwej
podróży, objawiał się jako złudna fatamorgana spokoju i szczęścia, choć bywał niekiedy
prawdziwym rajem dla uciekinierów od wielkomiejskiego zgiełku. Okazywał się w filmie
za duży na prowincję i za mały na metropolię. Parafrazując słowa znanej piosenki, był
„za młody na sen” i „za stary na grzech”. Wszelako, kiedy myślę o jego szansach w przyszłych
filmowo-fabularnych odsłonach, wolałbym,
by było w nich więcej wielkości. I grzechu.
Piotr Łuszczykiewicz
23
Portret bez kliszy
Benedykt Dorys - przedwojenny mistrz photoshopa
Był najdroższym w kraju fotografem, ale i jednym z najlepszych. Jego klientkami były zdobywczynie
tytułu Miss Polonia, aktorzy, muzycy, literaci, politycy… Wykonane przez niego portrety do dzisiaj
zachwycają. To one przysporzyły mu wielkiej sławy, chociaż fotografował nie tylko ludzi. Stworzył
pierwszy w Polsce fotoreportaż. Benedykt Jerzy Dorys, znakomity fotograf, pochodził z Kalisza.
Harold Davis, znakomity amerykański fotografik, w jednej z książek przyznał,
że wszystkie swoje zdjęcia poddaje cyfrowej obróbce. Podobnie czynią jego koledzy
po fachu. Z prawidłowości tej można wysnuć
zaskakujący wniosek – fotografia nietknięta
komputerowym programem nie może być
dobra. Znajdzie się zapewne wielu adwersarzy takiej opinii. Ludzkość bowiem poznała
fotografię zdecydowanie wcześniej niż photoshopa, gimpa czy corela. To one pomagają
ze zdjęciem zrobić praktycznie wszystko –
wygładzić szumy, podrasować kolory czy dokleić nos. Drugi, chociażby na czole. Jak zatem radzili sobie fotograficy tworzący w XIX
i XX wieku, którzy zostawili po sobie wiele
prawdziwych arcydzieł swojej dziedziny?
W tym momencie oponenci wspomnianego wcześniej wniosku mogą tryumfować.
Wszak mnóstwo zdjęć sprzed lat zachwyca
nawet dzisiejsze pokolenie, a wykonane były
one tradycyjnymi metodami. Znaleźli się
jednak i kombinatorzy. Pod koniec dziewiętnastego stulecia pojawiła się technika zwana
piktorializmem. Polegała ona na ingerencji
artysty w każdą odbitkę. Za pomocą różnych
technik fotograficy wprowadzali zmiany tonalne czy kontrolowali szczegółowość obrazu. Efektem artystycznym tego procesu były
24
zdjęcia przypominające rysunek albo grafikę.
Taki photoshop z początku dwudziestego
stulecia. Metodę tę wykorzystywało wielu,
także nad Wisłą.
Jeden z polskich piktorialistów związał się
z fotografią w 1914. Wykonana własnoręcznie camera obscura zapewne towarzyszyła
trzynastoletniemu wówczas chłopcu w przechadzkach po jego rodzinnym mieście.
– Zrobiłem sobie aparat fotograficzny,
sklecony z części kupionych na pchlim targu.
Znalazłem optykę Voigtlandera z migawką.
Do tego dwie kasety na klisze szklane i rzecz
oczywista- statyw. I tym aparatem wykonałem pierwsze zdjęcie – wspominał artysta
po latach.
Ale na początku I wojny światowej w Kaliszu można było uwiecznić niewiele oprócz
spalonych i zbombardowanych domów. Może
dlatego po zakończeniu konfliktu zbrojnego
młody Benedykt Jerzy Rotenberg zwrócił
się w stronę innej gałęzi sztuki. Przez cztery
lata – z przerwą na ułański epizod w wojnie
polsko-bolszewickiej – w kaliskiej średniej
szkole muzycznej uczył się gry na skrzypcach pod okiem Alfreda Wiłkomirskiego.
To tam poznał Halinę, młodą pianistkę,
w której zakochał się tak mocno, że wyjechał
za nią do Warszawy, wcześniej kompletnie
zawracając jej w głowie. W stolicy zarabiał
na życie akompaniując do filmów niemych
w kinie Palace. Młody żydowski skrzypek,
syn zegarmistrza z przygranicznego Kalisza,
przestał jednak grać. Kontuzja ręki oddaliła
go od muzyki, ale jednocześnie przypomniała o dawnej pasji z rodzinnego Kalisza.
Kiedy w 1928 roku Rotenberg otwierał
ekskluzywne studio Foto Dorys u zbiegu
Alei Jerozolimskich i ulicy Poznańskiej, był
fotografem znanym tylko wśród kolegów
po fachu. Nikt bowiem nie słyszał o jego
międzynarodowych sukcesach. Po czterech
latach kojarzono go nie tylko w środowisku artystycznym, ale i powszechnie w całym kraju. Wówczas bowiem został ojcem
– ojcem polskiego fotoreportażu. Cykl zdjęć
przedstawiających Kazimierz Dolny wpisał
się w historię rodzimej sztuki wielkimi literami. Pełno było w nim przeciwieństw. Nadwiślańskie miasteczko Rotenberg przedstawił
jako malowniczy, prowincjonalny ośrodek
pełen sklepów i straganów. Ale ówczesny
Kazimierz, mówiący po polsku równie często
jak w jidysz, to także skupisko biedy i brzydoty. Fotograf z Alei Jerozolimskich nie pominął także tego obrazu, chociaż przeczyło
to zasadom piktorializmu. Oksymoroniczny
fotoreportaż Kazimierz nad Wisłą prezento-
Eugeniusz Bodo
25
Maria Fux
wany był jeszcze przez dziesiątki lat w Polsce
i na świecie. Stanowił jedno z największych
osiągnięć ówczesnej sztuki, ale to nie on jako
pierwszy przysporzył pochodzącemu z Kalisza artyście ogromnej sławy.
Pierwszą klientką Rotenberga była Władysława Kostakówna – 21-letnia pracownica
Miejskiej Kasy Oszczędnościowej w Warszawie.
– Przyszła jakaś bardzo młoda, wysoka,
przystojna panienka. Blondynka, bardzo typowa polska uroda, szczególnie w owych czasach.
Była bardzo onieśmielona i powiedziała, że ją
koleżanki z biura, które mieści się niedaleko,
przysłały do mnie, żebym ją sfotografował. Był
pierwszy konkurs Miss Polonia i one chciały,
żeby do niego stanęła – wspominał właściciel
studia Foto Dorys.
Pierwszy tytuł najpiękniejszej Polki miał
być przyznany na podstawie fotografii. Ro26
tenberg chciał więc, aby jego klientka wyglądała jak prawdziwa miss. Artyście utkwił
w pamięci fakt, że dziewczyna była ubrana
nieodpowiednio do przeznaczenia zdjęcia.
Posłał więc żonę do sklepu, aby kupiła materiały. Artysta je udrapował i zrobił z niego
prowizoryczny dekolt.
Skromna urzędniczka zwyciężyła w pierwszej edycji konkursu Miss Polonia, a potem
zajęła drugie miejsce w wyborach najpiękniejszej kobiety kontynentu. A że decydowano
na postawie zdjęć, to wielka była tutaj zasługa fotografa. Skoro więc Rotenberg „zwyciężył” w wyborach miss, od razu stał się sławny.
Do studia Foto Dorys zaczęły przychodzić
czołowe postacie przedwojennej Warszawy.
Kolejni ówcześni celebryci zamawiali portrety
u byłego skrzypka. I wydawali na nie krocie.
Benedykt Jerzy Rotenberg wychodził bowiem
z założenia, że poziomu artystycznego twórców nie da się porównać. Wymierne są natomiast sumy, jakie płacili jego klienci za usługi.
Był najdroższy w kraju – sesja kosztowała 35
złotych. Podejście to sprawiło, że elicie wypadało robić sobie zdjęcia przy Alejach Jerozolimskich 41. Nakazywała to moda, można było
się pochwalić w snobistycznym towarzystwie.
Wszystko to sprawiało, że Rotenberg nie musiał martwić się o klientów. Ba – mógł wśród
nich wybierać. Przed wojną jego zakład odwiedził sam Edward Rydz-Śmigły. Syn kaliskiego
zegarmistrza odprawił jednak marszałka, bo…
wyjeżdżał na wakacje do Zakopanego. Bombowce Luftwaffe nad Warszawą we wrześniu
1939 zachwiały jednak karierą artysty.
Dla każdego polskiego Żyda, także i dla
Rotenberga, wojna była bardzo wyrazistym
widmem śmierci. Stracił swój zakład i w 1940
roku trafił do getta. Nie przestał jednak zajmować się fotografią. Swoje zdjęcia przynosili
mu nawet Niemcy, co świadczyło o niewątpliwym szacunku dla jego warsztatu. Wiele z ujęć
przedstawiało samo getto, były więc cenne dla
polskiego podziemia. I tam też przekazywał
je Rotenberg. Z ogrodzonego murem piekła
w sercu Warszawy wyciągnęła go działaczka
Armii Krajowej. Artysta nigdy jej tego nie zapomniał – do końca życia telefonował do niej
dzień w dzień, by spytać o zdrowie.
Po wojnie wszystko trzeba było zaczynać
od zera. To wtedy znakomity fotografik przestał ostatecznie używać nazwiska ojca i podpisywał się już tylko jako Benedykt Jerzy Dorys.
W 1948 roku uruchomił studio przy Nowym
Świecie. Prestiżowa lokalizacja nie mogła być
przypadkowa – w końcu gwiazda fotografowała tam gwiazdy. Każda sesja była niezwykle
intymnym spotkaniem Dorysa z modelem.
Nikomu nie pozwolił zaburzać tej atmosfery.
Z niezwykłym namaszczeniem ustawiał światło i dobierał tło. Po tym rytuale znikał za aparatem, by sprawdzić wszystkie ustawienia.
Do spuszczenia migawki służyła mu gumowa
gruszka, która zastygała w ręce, dopóki wyraz
twarzy modela nie oddawał założonych przez
fotografa emocji. Podczas całego tego rytuału –
bo nie było to „zwykłe” robienie zdjęcia – Dorys rozmawiał z portretowaną osobą.
Drogę tę przeszli niemal wszyscy ówcześni polscy celebryci. Do studia przy Nowym
Świecie zawitali: Julian Tuwim, Nina Andrycz,
Zbigniew Herbert, Eugeniusz Bodo… Byli też
znani kaliszanie – Maria Dąbrowska i oczywiście Tadeusz Kulisiewicz.
– To był przyjaciel, bez cudzysłowu. To był
człowiek, na którym mogłem polegać, w którego nie mogłem nie wierzyć, który pomagał, nie
wiedząc o tym. Był moją drugą ręką – komplementował Dorys Kulisiewicza, który wykonał
zdobione drzwi do jego atelier oraz oficjalny
znak studia.
Po wojnie tylko dwukrotnie przyszło artyście wykonywać portrety poza swoim zakładem. I w obu przypadkach nie było to proste.
Podczas uwieczniania wizerunku marszałka
Konstantego Rokossowskiego, na kilka sekund
przed spuszczeniem migawki, doszło do niewielkiego wybuchu. Na modelu nie zrobiło
to najmniejszego wrażenia. Edward Ochab był
natomiast tak zestresowany sesją, że nie dało
mu się zrobić zdjęcia. Wówczas Dorys powie-
Ola Sawicka
27
Jadwiga Smosarska i Adam Brodzisz
dział ze stoickim spokojem: Panie premierze,
niech pan się odpręży. Niech pan ma wszystko
w dupie. Metoda ta okazała się skuteczna.
W udzielonym u schyłku życia wywiadzie
podkreślał, iż jego kariera potoczyła się niejako przypadkiem, że nie lubił rozgłosu i prezentowania swoich prac. Jedyne, o co w życiu
naprawdę zabiegał, to względy jego przyszłej
żony.
Halina Dorys, de domo Pregier, także kaliszanka, wspierała męża w całej pracy twórczej.
28
Utalentowana pianistka też robiła zdjęcia –
kiedy mąż był chory, zastępowała go w atelier.
Wszystko robili razem – pracowali, wypoczywali, podróżowali… Byli ze sobą 24 godziny
na dobę, ale uczucie między nimi nie wygasło
nigdy. Nawet, kiedy Halina Dorys zmarła.
– W tej chwili jest osiem i pół roku, kiedy
odeszła. Ona codziennie ma przy swojej fotografii świeże kwiaty. Ja przez całe życie, 60 lat przeszło, kupowałem jej kwiaty. I nie widzę racji,
żeby przestać je jej kupować, bo ona w dalszym
ciągu we mnie żyje – mówił Benedykt Jerzy Dorys pół roku przed śmiercią.
Juliusz Kowalczyk
Publikowane zdjęcia są częścią wystawy
przygotowanej przez Ośrodek Kultury Plastycznej Wieża Ciśnień w Kaliszu
Wypowiedzi artysty pochodzą z filmu „Benedykta Jerzego Dorysa życie szczęśliwe” w reżyserii Marii Kwiatkowskiej z 1980 roku.
Notatnik kulturalny
Jak wam się podoba?
Czym właściwie jest mural?
To trudne pytanie, bo artyści sprzeczają się o definicję nazwy. Ogólnie rzecz ujmując, jest to wielkoformatowy malunek artystyczny.
Fot. Iwona Cieślak
Z Damianem „Kfiatkiem” Kwiatkowskim rozmawia Tomasz Staszczyk
Co zatem odróżnia mural od graffiti, które przeciętnemu odbiorcy kojarzy
się z wybrykami wandali?
A niesłusznie, bo jest wiele rysunków, które w momencie powstania były uważane za przejaw wandalizmu, a teraz uchodzą za prawdziwe dzieła sztuki. Najlepszym przykładem jest napis na kaliskim gmachu sądu („Przywrócić godność
prawu”, powstały w listopadzie 1981 roku – przyp. red.). Jedni chcą go usunąć,
inni traktują jako świadectwo epoki, którego nie powinno się ruszać. Graffiti,
jako gatunek, ma raptem około pięćdziesięciu lat. Mimo to istnieją już prace,
które uzyskały status klasyki i są punktem wyjścia, inspiracją dla rzeszy artystów.
Dlaczego zdecydowałeś się na uprawianie gatunku, jakim jest mural?
To duże słowo, bo moja pierwsza naprawdę wielkoformatowa praca jest przede
mną. Od dawna podoba mi się malowanie na ścianach – wielki, praktycznie nieograniczony format. Im większa ściana, tym większa frajda. Tego typu sztukę,
ze względu na format, inaczej się odbiera. Pracując nad czymś takim, mam też
zwykłą, ludzką satysfakcję, z tego, że coś po mnie zostanie.
Skąd się wzięła technika określana muralem?
Historia muralu na świecie to materiał na długą opowieść. Można śmiało powiedzieć, że w Polsce mural zrodził się już w czasach PRL-u. Chodzi mi o wielkoformatowe reklamy na przykład sklepów sieci „Społem”. Już wtedy pojawiały się
motywy artystyczne, oczywiście charakterystyczne dla epoki socrealizmu. Dziś,
kiedy na tę twórczość patrzymy z dystansem, dostrzegamy w niej jakiś klimat
czy nawet urok, nie traktujemy jej tylko i wyłącznie w kategoriach znienawidzonej propagandy. Pionierami gatunku, jakim jest mural, oczywiście, umieszczając
to ostatnie słowo w dużym cudzysłowie, możemy nazwać członków opozycyjnej „Solidarności”. Ich antysystemowe napisy czy rysunki to w jakimś sensie początek street artu w Polsce. Za waszą sprawą o muralu w Kaliszu zaczyna się mówić, powstają pierwsze
prace. Jak zmienia się miasto dzięki dobremu street artowi?
Najlepszym przykładem takiego przeobrażenia jest Bristol w Anglii. To bardzo
czyste, zadbane miasto, w którym nie zobaczysz brzydkich napisów na ścianach
czy nieestetycznych billboardów. Z kolei w samym centrum Bristolu jest wiele
ścian przeznaczonych na same wielkoformatowe prace. Władze zapraszają najlepszych artystów z całego świata, którzy tam realizują swoje pomysły. Dzięki
temu Bristol jest niezwykłym miejscem – przechadzając się w centrum dużego
miasta, człowiek czuje się, jakby przebywał w wielkiej, plenerowej galerii. Galerii
– co istotne – w której ogląda się bardzo przystępną sztukę. Żeby docenić street art, nie trzeba być absolwentem studiów artystycznych. To ma się po prostu
podobać. Ważną rolę odgrywa kolor, atrakcyjny pomysł. Dlatego tymi pracami
często zachwycają się całe rodziny.
Na ścianach budynków przy Nowym Świecie 13 pojawiły
się niedawno murale, do których powstania w dużej mierze
ty się przyczyniłeś. Twoja twórczość nie ogranicza się jednak do street artu.
Od 9 lipca do 23 sierpnia w kaliskiej Galerii Sztuki im. Jana Tarasina będzie można oglądać moją autorską wystawę. Tam pokażę rzeczy, które powstają w pracowni, między innymi płótna.
Wszystkich oczywiście serdecznie zapraszam
29
Recenzja
Premiera sztuki Petera Asmussena pt. Nikt
nie spotyka nikogo w reżyserii Rudolfa Zioły
na Scenie Kameralnej w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego odbyła się w marcu 2014
i przeszła raczej bez większego echa, choć nie
można zarzucić temu przedstawieniu poważniejszych uchybień. Przypomnijmy, że reżyser
nie po raz pierwszy sięgnął w Kaliszu po tekst
duńskiego dramaturga, przed laty bowiem
wystawił Plażę, która została bardzo przychylnie przyjęta przez publiczność i długo
nie schodziła z afisza. Najnowsza propozycja
sceniczna Zioły utrzymana jest w odmiennym klimacie niż wcześniejsza inscenizacja.
W Nikt nie spotyka nikogo struktura spektaklu oparta została głównie na dialogach Kobiety i Mężczyzny. W trakcie wielokrotnych
spotkań rozmawiają o miłości, rozstaniu,
nienawiści, zdradzie, nadziei, tęsknocie. Jednak każdy z poruszanych tematów pozostaje
jakby niedokończony, bez pointy i nie jest
to mankamentem, wręcz przeciwnie, celowe niedomówienia prowokują publiczność
do głębszych przemyśleń, może nawet i do refleksji nad własnymi doświadczeniami w relacjach z bliskimi osobami. Chwilami można
było odnieść wrażenie, że widz jest intruzem,
który słucha zwierzeń o prywatnych, często
intymnych przeżyciach dwojga ludzi. Jednak
spotkania te nie dotyczą jednej pary. Poznajemy bowiem różne historie Kobiet i Mężczyzn,
aczkolwiek kreowanych na scenie przez tych
samych aktorów. Role te zagrali w Kaliszu Izabela Wierzbicka i gościnnie Grzegorz Gzyl,
który na deskach kaliskiej Sceny Kameralnej
występował już w Iluzjach Iwana Wyrypajewa, tudzież w reżyserii Zioły. Wierzbicka
30
Fot. Tomek Wolff
Spotkanie
bez pointy
Nikt nie spotyka nikogo
i Gzyl nie stworzyli oszałamiających kreacji,
ale słuchało się ich z uwagą, a to dużo, zwłaszcza, że ponadgodzinne wynurzenia o cudzych
związkach mogą być – w każdym razie dla
niektórych widzów – męczące.
Scenografię do przedstawienia opracował sam
reżyser. Tłem zdarzeń są dwa sporej wielkości
ekrany, na których pojawiają się zdjęcia nawiązujące do losów bohaterów. Na środku stoją
krzesła, często ogrywane, z boku leżą ubrania,
w które aktorzy przebierają się do kolejnych
scen. Nad nimi góruje żarówka, dość chimerycznie pełniąca swe rozjaśniające i przyciemniające zadania, co zrazu stało się pretekstem
do rozpoczęcia, a po godzinie do zakończenia
dialogu między Kobietą a Mężczyzną. Można
by rzec, że to symboliczny rekwizyt ukazujący
ich wzajemne relacje.
Właściwie mógłbym na tym zakończyć recenzję tego przedstawienia, jednakże nasuwają
mi się refleksje sprowokowane inną premierą
tej samej sztuki w tym sezonie, a mianowicie
listopadową inscenizacją Pawła Partyki (także autora przekładu) w Teatrze Śląskim. Jeśli
w niedługim czasie ten sam utwór wystawiony
został przez różnych artystów, to trudno uniknąć porównań. Ale najpierw musimy sięgnąć
do źródeł. Asmussen chętnie współpracował
z Larsem von Trierem, współtwórcą Manifestu Grupy Filmowej Dogma, która głosiła, że
filmy należy kręcić w warunkach naturalnych,
bez scenograficznych upiększeń, efektów specjalnych, zachowując maksymalną prostotę
i minimalizm. Podobne hasła, lecz dotyczące
realizacji scenicznych, sformułował Jerzy Grotowski i zawarł je w słynnym dziele Ku teatrowi ubogiemu. Idee założyciela wrocławskiego
Laboratorium zyskały spore uznanie zwłaszcza
w Danii, czyli ojczyźnie Asmussena i von Triera. Tam przecież w niewielkim, ale słynnym
Holstebro do dziś działa Odin Teatret Eugenio
Barby, wielkiego popularyzatora koncepcji
Grotowskiego. Oglądając katowicką inscenizację Nikt nie spotyka nikogo, łatwo zauważyć
związki z teatrem „ubogim”. To niezwykle proste przedstawienie, pozbawione efekciarstwa,
co bardzo pasuje do sztuki Asmussena. Niestety, w Kaliszu reżyser Zioło – którego mimo
wszystko uważam za jednego z najlepszych
inscenizatorów tworzących w ostatnich latach
w grodzie nad Prosną – dużo popsuł, ustawiając na scenie ekrany. Spektakl byłby lepszy,
gdyby tło zdarzeń było inne. Są to jednak moje
osobiste sugestie, które absolutnie nie muszą
być zgodne z opiniami pozostałych widzów.
Tym bardziej, że coraz częściej teatr wykorzystuje w swych realizacjach środki filmowe i jest
to akceptowane, choć – dodajmy – nie przez
wszystkich miłośników Melpomeny.
Maciej Michalski
Peter Asmussen, Nikt nie spotyka nikogo
Przekład: Paweł Partyka
Reżyseria, scenografia, kostiumy
i opracowanie muzyczne: Rudolf Zioło
Reżyseria świateł: Piotr Pawlik
Projekcje video: Tomasz Wolff
Współpraca scenograficzna:
Jolanta Pawłowska
Obsada: Izabela Wierzbicka, Grzegorz Gzyl
Premiera: 15.03.2014 na Scenie Kameralnej
Wyróżnienie
dla Kalisii
Miło nam poinformować, że „Kalisia
Nowa” została wyróżniona w prestiżowym
konkursie na najlepsze okładki prasowe
roku GrandFront 2013. Jury konkursu doceniło pierwsze wydanie „Kalisii” z nową
winietą zaprojektowaną przez Tomka
Wolffa i ilustracją Cypriana Kościelniaka.
Konkurs GrandFront to najbardziej prestiżowe polskie wyróżnienie dla twórców grafiki prasowej. Jest okazją do zaprezentowania
twórczych, pomysłowych i profesjonalnie
przygotowanych okładek gazet i czasopism.
Uczestnicy konkursu poddają swoje prace
pod ocenę profesjonalistów. W trzydziestoosobowym jury zasiadają uznani twórcy grafiki prasowej – dyrektorzy artystyczni, wykładowcy uczelni plastycznych, fotograficy
oraz wydawcy.
Gala, podczas której wręczono nagrody i wyróżnienia, odbyła się w Warszawie, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Najlepsze polskie okładki prasowe wybrano
Notatnik kulturalny
już po raz dwunasty. Główną nagrodę w Konkursie Izby Wydawców Prasy na Prasową
Okładkę Roku GrandFront zdobył dziennik
„Rzeczpospolita” za numer 36 z 2013 roku.
Do rywalizacji o miano najlepszej okładki
2013 roku stanęło 219 redakcji gazet i czasopism, które zgłosiły 447 prac w 8 kategoriach
dla prasy drukowanej.
„Kalisia Nowa”, wydawnictwo miejskie o ponad dwudziestoletniej tradycji, została wybrana do grona najlepszych 62 okładek czasopism o zasięgu poniżej województwa.
Do konkursu zgłosiliśmy dwie okładki pokazujące „Kalisię” w zupełnie nowej odsłonie, numer 11/12 2013, który był pierwszym
z nową winietą opracowaną przez kaliszanina Tomka Wolffa. Na okładce zamieściliśmy
ilustrację wykonaną specjalnie dla naszego wydawnictwa przez ilustratora i grafika
Cypriana Kościelniaka. Obu artystom, jak
i wszystkim współpracownikom „Kalisii”
dziękujemy i gratulujemy!
I. Cieślak
31
Fot. Archiwum
Dar Profesor Wiłkomirskiej
Do Kalisza trafiły cenne pamiątki związane z rodziną Wiłkomirskich. Gromadzone
od pokoleń materiały przekazała Wanda Wiłkomirska, słynna polska skrzypaczka i pedagożka, córka Alfreda Wiłkomirskiego – patrona Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego.
Ten cenny – nie tylko dla kaliskiego środowiska muzycznego – dar odebrały w imieniu
władz miasta, Grażyna Bartoszek-Szłapak,
prezeska Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego oraz Elżbieta Piszczorowicz-Mondra
ze Stowarzyszenia Multi.Art.
Wizyta w warszawskim mieszkaniu słynnej skrzypaczki była okazją do przekazania
wyrazów wdzięczności i podziękowań od samorządu Kalisza, który gest Pani Profesor
przyjął z ogromną radością i dumą.
– Czujemy się zaszczyceni i wyróżnieni
tym szlachetnym darem. Ogromną radością
napełnia nas fakt, że związki z Kaliszem zajmują w sercu Pani Profesor miejsce wyjątkowe i szczególne. Tak bowiem odczytujemy
przekazanie miastu pamiątek po Rodzinie
Wiłkomirskich. Dziękując za okazane zaufanie, z wdzięcznością przyjmujemy tę spuściznę. Pragnę zapewnić, że będziemy troszczyć
się o nią i pielęgnować oraz wykorzystamy ją
do wyeksponowania i upamiętnienia dokonań
32
artystycznych i pedagogicznych rodziny Wiłkomirskich – napisał w liście do prof. Wandy Wiłkomirskiej Janusz Pęcherz, prezydent
Miasta Kalisza.
Liczne fotografie, książki, zapisy nutowe
i inne dokumenty trafiły do zbiorów Miejskiej
Biblioteki Publicznej, poszerzając tym samym
dotychczasowe zasoby poświęcone tej zacnej
kaliskiej rodzinie muzycznej.
– Zwróciliśmy się z prośbą do dyrekcji biblioteki o dokonanie przeglądu, skatalogowanie i opracowanie pozyskanych materiałów,
w tym także ich utrwalenie w formie elektronicznej, jak również podjęcie działań służących
wyeksponowaniu i upamiętnieniu osiągnięć
artystycznych oraz pedagogicznych Rodziny
Wiłkomirskich na stronie internetowej biblioteki – dodaje Marzena Ścisła, naczelniczka
Wydziału Kultury i Sztuki, Sportu i Turystyki
UM.
Stowarzyszenie Multi.Art wyszło z inicjatywą dokonania inwentaryzacji wszelkich pamiątek związanych z rodziną Wiłkomirskich,
a będących w posiadaniu kaliskich instytucji,
stowarzyszeń, bibliotek i osób prywatnych.
– Celem projektu jest utworzenie wirtualnego kaliskiego muzeum Rodziny Wiłkomirskich. Pierwszy etap chcielibyśmy zrealizować
do końca 2014 roku. Pani Profesor Wanda
Wiłkomirska zadeklarowała, że będzie wspierać nasze działania, udostępniając kolejne pamiątki rodzinne – informuje Elżbieta Piszczorowicz-Mondra ze Stowarzyszenia Multi Art.
Rodzina Wiłkomirskich z Kaliszem i kaliską muzyką posiada wiele związków. To właśnie ojciec Wandy Wiłkomirskiej – Alfred
przez wiele lat koncertował i nauczał w Kaliszu. Jest patronem Kaliskiego Towarzystwa
Muzycznego, jego imię nosi też sala koncertowa w Państwowej Szkole Muzycznej. Wanda
Wiłkomirska wraz z rodzeństwem – bratem
Kazimierzem, wiolonczelistą oraz siostrą Marią, pianistką wielokrotnie występowała z kaliską orkiestrą symfoniczną jako „Trio Wiłkomirskich”. Wyrazem hołdu kaliszan dla dokonań niezwykłego rodu jest również nadanie
parkowi w dzielnicy Majków imienia Rodziny
Wiłkomirskich.
Warto też przypomnieć, że doceniając dorobek Wandy Wiłkomirskiej, podzielając międzynarodowe uznanie dla jej ogromnego talentu i osiągnięć, Rada Miejska Kalisza w 2006
roku uhonorowała wybitną skrzypaczkę i pedagożkę godnością Honorowego Obywatela
Miasta.
K. Zachara
Kaliska noc
w
Warszawie
w obiektywie Jakuba Seydaka
Fot. Jakub Seydak
Jazzowa suita Night in Calisia w wykonaniu Włodka Pawlika i jego Trio, Randy’ego Beckera
i Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Kaliskiej pod batutą Adama Klocka podbiła serca warszawskiej publiczności. Występy kaliskich filharmoników uświetniły, a koncert zwieńczył jubileuszową, 20. edycję wręczenia Fryderyków – najważniejszych nagród muzycznych w Polsce.
Wśród laureatów był Włodek Pawlik, który odebrał statuetkę w kategorii jazzowy artysta roku.
33
34
Fot. Jakub Seydak
Fot. Jakub Seydak
Koncert w Sali Kongresowej w wykonaniu
Tria Włodka Pawlika, światowej sławy trębacza Randy’ego Breckera i kaliskich filharmoników pod dyrekcją Adama Klocka odbył
sie 25 kwietnia. Był pierwszym po zdobyciu
nagrody Grammy. Wcześniej, jazzową suitę z płyty Night in Calisia, nagraną z okazji
jubileuszu 1850-lecia Kalisza, słyszeli jedynie uczestnicy koncertu premierowego, jaki
odbył się w naszym mieście w czerwcu 2010
roku.
Owacje publiczności, która bez wysłuchania
utworu na „bis” nie zamierzała opuścić sali,
były potwierdzeniem klasy wykonawców
i dzieła, jakie wspólnie stworzyli. Dzieła, które, jak podkreślał Janusz Pęcherz, prezydent
Miasta Kalisza, zapraszając do wysłuchania
koncertu, jest dla miasta powodem do dumy
i wspaniałą jego promocją, potwierdzeniem
marki, jaką bez wątpienia jest Filharmonia
Kaliska i jej dyrektor Adam Klocek, którego
umiejętności i osobisty urok owocują współpracą z wybitnymi artystami sceny polskiej
i zagranicznej.
Kaliscy filharmonicy stworzyli muzyczną oprawę poprzedzającej koncert Night
in Calisia, jubileuszowej, XX. edycji gali
Fryderyków – najważniejszych nagród
muzycznych w Polsce. Cenne statuetki powędrowały do najlepszych artystów nominowanych w dziesięciu kategoriach. Niekwestionowanym rekordzistą tegorocznej
edycji był Dawid Podsiadło uhonorowany
Fryderykiem aż w czterech kategoriach:
Album roku (Comfort And Happiness –
prod. Bogdan Kondracki), Przebój roku –
Trójkąty i kwadraty, Debiut roku i Artysta
roku- muzyka rozrywkowa.
Nas bez wątpienia najbardziej ucieszył Fryderyk dla Włodka Pawlika – Artysty roku
w kategorii muzyka jazzowa.
Uroczystość uświetnili występami, m.in.
Edyta Bartosiewicz, Anna Maria Jopek,
Tomasz Stańko, Grzegorz Turnau, Gaba
Kulka, Konstanty Andrzej Kulka, Janusz
Olejniczak, Włodek Pawlik Trio wraz
z Randym Breckerem, Krzysztof Herdzin
i oczywiście Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Kaliskiej pod dyrekcją Adama
Klocka.
Jednak tego wieczoru o Kaliszu było głośno nie tylko na scenie, ale i w kuluarach,
gdzie usytuowane było i chętnie odwiedzane przez gości stoisko promocyjne miasta
z informacją o jego ofercie kulturalnej,
a zwłaszcza przypadającej w tym roku setnej rocznicy zburzenia miasta. RED
35
Zawsze wierny czerni
Zaczerniona przestrzeń z wyczernioną wypukłością, akwatinta, akwaforta, relief, 61,5x99cm, 2011
Tworzone przeze mnie prace graficzne są odpowiedzią na moją głęboką potrzebę wypowiedzi artystycznej przy pomocy bieli i czerni. Odzwierciedlą moje monochromatyczne
postrzeganie świata, stanowią osobistą interpretację zachodzących w nim zjawisk, relacji
i odniesień. Stanowią próbę niewerbalnego
wyrażenia emocji, określenia i przedstawienia kumulowanych, kłębiących się myśli i obrazów.
W wyrazie artystycznym, podobnie jak
w życiu prywatnym, odczuwam potrzebę
wyważonego sposobu akcentowania, czemu
daję wyraz w klasycznym, walorowym sposobie wizualizowania graficznych koncepcji.
Aranżacją układów kompozycyjnych staram
się określić, w jakim stopniu metaforycznie
interpretowana forma, definiowana czarno36
-białą skalą zdarzeń, odnosząc się do analogii świata natury, może z nią współbrzmieć,
wpisując się w istotę świata materii i ducha.
Zależy mi na tym, aby odnosić się do świata przenośni, świata mieszczącego się w poetyce samej grafiki, a nie przenosić samych
wycinków natury. W moim wyobrażeniu
grafiki same aspirują do bycia „naturą graficzną”. Pojawiające się przybliżenia z naturą biologii wynikają jedynie z tego samego
źródła pochodzenia, czyli pierwiastka życia.
Szanuję kinetyczne i przeobrażeniowe cechy
natury, a sama kinetyczność form jest mi bliska i w pełni ją dostrzegam w naturze. Natura
moich grafik jest również krocząca, tworzy
ciągi nieskończone, a ewoluujące z zasady.
Czerń w moich pracach wynika z osobistej
do niej predylekcji. Odzwierciedla pierwotny
instynkt lęku, niepewności. Charakteryzuje
i nawiązuje do tych stanów oraz nastrojów,
które w sposób pośredni i bezpośredni wynikają z emocjonalnego przeżywania rzeczywistości. Czerń, w swojej istocie, stała się
swoistym źródłem wartości estetycznych,
a powstała w ten sposób wewnętrzna skala
umożliwiła artykulację gromadzonych pod
powieką obrazów. W majestacie czerni odnajduję specyficzną energię, która nabiera
symbolicznego, pozarealnego, mistycznego
znaczenia. Moc sprawcza czerni decyduje
o dynamice graficznej obrazu, a przypisana
jej właściwość dookreślania światła komponuje kształty i stopniuje znaczenia. To właśnie czerń stanowi rodzaj dominanty, która
w przeciwieństwie do statycznej bieli jest
wartością czynną. Plama czerni warunkują-
XXX, aquatint, eatching, 62,8x49,8cm, 2005
37
Pochyłość życia, akwatinta, akwaforta, 69x50cm, 2010
38
XXX, aquatint, eatching, 42,3x67,5cm, 2005
ca budowę strukturalną i charakter aranżowanych przeze mnie form oraz wynikająca
z niej szarość, określają swoją autonomiczność, wskazując jednocześnie na zależności
względem współtworzącej obraz bieli. Światło, którego substytutem jest zjawisko czystej
bieli, stanowi swego rodzaju kontrapunkt dla
walorowej wartości powstałej z drukowanej
czerni. Natomiast relacje zachodzące między
bielą i czernią umożliwiają wydobycie form
wyobrażeniowo-emocjonalnych stanowiących liryczną wartość obrazu.
W swoich pracach zestrajam mięsiście, walorowo trawioną, finezyjnie traktowaną akwafortową kreskę z tonalnie zróżnicowaną,
„emocjonalnie” trawioną plamą. Moja silna
namiętność do operowania kreską, której
kształt nawiązuje do form inspirowanych
światem biologicznym, wynika z równie
silnego przywiązania do świata natury. Zaczerpnięte z niej motywy i kształty są w moich pracach równorzędnym partnerem zamysłu koncepcyjnego, jak i zawartych w nim
treści.
Aranżowaną narracją graficznego obrazu
staram się określić charakter tych przestrzeni, emocjonalnych obszarów, które towarzyszą mi w życiu. Zestrajam się z brzmieniem
wybranej tonacji barwnej, wgłębiając się nie
tylko w wyobrażoną, ale fizycznie powstałą, drukiem znaczoną rzeczywistość. W ten
sposób graficzne obrazy okazują się dla mnie
miejscem duchowej konfrontacji z samym
sobą i moimi przeżyciami. W określonym
stopniu mogą charakteryzować mnie jako
człowieka.
Maciej Guźniczak – kaliszanin, nauczyciel
akademicki, adiunkt Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Wydziału Pedagogiczno-Artystycznego w Kaliszu.
Zajmuje się grafiką warsztatową, pasjonuje
projektowaniem graficznym i fotografią.
Jest autorem 18 wystaw indywidualnych,
uczestnikiem kilkudziesięciu wystaw zbiorowych w kraju i za granicą oraz plenerów
artystycznych.
Jego prace znajdują się w zbiorach prywatnych w Polsce, Norwegii, Holandii, Belgii,
Szwajcarii, Niemczech, Austrii, Białorusi, Japonii, Turcji, USA.
Maciej Guźniczak
39
40
Do
cz
ne
ys
ty
w
Ka Ce
lis ntu
z, m
ul In
. Z fo
am rm
ko ac
w ji T
a ur
ia
pi
en
ku
j
...o Kaliszu z kulturą!