dramat bardziej mnie kręci

Transcription

dramat bardziej mnie kręci
STUDENCKA GAZETA FESTIWALOWA
R E : P RO D U KC J E
# 04
25.10.2013 r.
Międzynarodowy Festiwal Producentów Filmowych REGIOFUN
DRAMAT BARDZIEJ MNIE KRĘCI
– CZĘSTO ZDARZA SIĘ, ŻE WIELU RZECZY W SWOICH SCENARIUSZACH JUŻ NAWET
NIE ZAPISUJĘ, BO PISZĘ OBRAZAMI – O PRZENIKANIU SIĘ PRACY REŻYSERA
I SCENARZYSTY OPOWIADA TOMASZ WASILEWSKI, TWÓRCA „PŁYNĄCYCH
WIEŻOWCÓW” PREZENTOWANYCH W RAMACH SEKCJI REGIO-KARLOVY VARY.
Czy filmowcy powinni być dobrymi obserwatorami otaczającej ich
rzeczywistości, przede wszystkim tej pozafilmowej?
Pewnie, że tak, wydaje mi się, że ja jestem obserwatorem. Ale tak
naprawdę film jest też kreacją. Są filmy, które nie bazują bezpośrednio na rzeczywistości, w końcu wszystko tworzy się w głowie
scenarzysty, reżysera. Oczywiście nawet w takich produkcjach przemycane są gdzieś bardziej ludzkie zachowania z życia codziennego.
A jak ty przemycasz te pierwiastki rzeczywistości? Jesteś zarówno scenarzystą, jak i reżyserem swoich filmów. Twoja percepcja
skupia się bardziej na tym, co słyszysz, czy widzisz?
Jedno i drugie. Zmysły, oczy i uszy. Również węch, dotyk. Wszystko
na mnie działa, nie rozróżniam tego w ten sposób.
Jak wygląda twój proces twórczy? Pomysł, na który wpadasz od
razu przekuwasz w scenariusz, czy rozkwita on dopiero w trakcie
pracy reżyserskiej?
Zawsze najpierw jest pomysł. Potem siedzę, piszę, chodzę, wymyślam.
Wszystko mieli się w mojej głowie, klaruje, piszę ileś scen, potem znowu nie piszę… To jest proces pozbawiony ram. Reżyseruję już podczas
pisania – taką możliwość dają mi filmy, w których jestem reżyserem
i scenarzystą. Często zdarza się, że wielu rzeczy w swoich scenariuszach już nawet nie zapisuję, bo piszę obrazami. Pisząc dialogi, mniej
więcej wiem, z jaką intencją będzie mówił aktor i jak wyobrażam
sobie tę scenę. Widzę nawet, gdzie stoją kamery, patrzę na scenę kadrami. Mogę pozwolić sobie na pewne skróty myślowe we własnych
scenariuszach, ale z drugiej strony to może być nieco niebezpieczne,
bo osoba, która potem je czyta, może nie zrozumieć, o co mi chodzi.
ale zarówno mnie przynoszą kawę, jak i ja przynoszę kawę. Zmywam
ściany, pomagam, jak jest mało czasu – w końcu robimy razem film
i jesteśmy jednym zespołem. Dla mnie pan techniczny nie jest w niczym gorszy od reżysera, scenografa czy operatora.
Oglądając twoje filmy, odniosłam wrażenie, że stale sytuujesz
swoich bohaterów w okolicznościach, które wyrzucają ich z dotychczasowych żyć. Postaci lądują w stanie pewnego zawieszenia.
Co skłania Cię do kreowania takich historii?
Najbardziej pociąga mnie tworzenie i pisanie o bohaterach, którzy
są jacyś tacy „połamani”. Nie wiem z czego to wynika. W scenariuszach, które dotąd napisałem nie ma bohaterów, którzy są poukładani. Z drugiej strony, robię kino, w którym przebieg fabularny nie
jest najważniejszy. Liczy się strona emocjonalna, to co z bohaterami
dzieje się wewnętrznie. Przy takim podejściu potrzebuję bardzo
złożonych postaci. To oczywiście nie musi być dramat, ale dramat
bardziej mnie kręci.
To rozedrganie emocjonalne właściwe dla bohaterów twoich
filmów musi wymagać dobrego warsztatu aktorskiego. Często
pracujesz z aktorami teatralnymi.
Z reguły jest tak, że bardzo dobrzy aktorzy pracują w teatrze, teatr jest dla nich bardzo ważny. Wielu moich przyjaciół i znajomych
aktorów, których bardzo cenię, pracuje w świetnych teatrach i robi
bardzo interesujące rzeczy. Nie dzielę ich tutaj na występujących
w teatrach zaangażowanych i komercyjnych. Myślę, że dla aktora
teatr i film są nierozłączne. Są też aktorzy, dla których telewizja jest
ważna, ale znam mało takich przypadków.
Jeśli jesteśmy już przy aktorach, może zdradzisz, jak w czasie studiów na łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Filmowej
Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera udało ci się pozyskać
panią Annę Seniuk do obsady twojej szkolnej etiudy „Nawiść”?
Poszedłem do Akademii Teatralnej, siedziałem na krześle pod jej
gabinetem dwie godziny, czekając aż skończy zajęcia, które wtedy
prowadziła. Gdy wyszła, podszedłem do niej z moim scenariuszem,
opowiedziałem jej o tym, że robię studencki film i bardzo bym
chciał, żeby w nim zagrała. Dałem jej mój scenariusz i jakoś się udało.
Wiele współprac nawiązywałem w podobny sposób. Do Małgośki
Szumowskiej dzwoniłem przez rok, do Agnieszki Glińskiej wbiłem się
na spektakl, złapałem ją na próbie przed premierą i powiedziałem,
że chcę z nią pracować. Podobnie było z Kasią Herman i Mirkiem
Zbrojewiczem. Z „Płynącymi wieżowcami” poszło lepiej, bo byłem
już po pierwszym filmie.
Rozmawiała Joanna Pańta
To chyba tym ważniejsze, że pracujesz również nad scenariuszem
produkcji, której nie realizujesz, czyli serialu telewizyjnego. Czy
praca przy serialu nauczyła cię pewnej pisarskiej dyscypliny?
Na pewno. To przede wszystkim praca nie dla siebie, a dla producenta
i telewizji. Trzeba więc ileś tam odcinków miesięcznie napisać. Mimo
że to jest dość przyjemna praca, wbrew pozorom nie odtwórcza, to
jest to przecież warsztat. Trzeba wstać i po prostu pójść do pracy.
Zdarza ci się pisać scenariusze, których nie realizujesz? Dużo twoich
scenariuszy leży „w szufladzie”?
Tak. Teraz będę robił swój trzeci film, na podstawie mojego trzeciego scenariusza, który napisałem już jakiś czas temu i trochę czekał
na realizację. Mam kilka scenariuszy rozgrzebanych, na przykład
napisanych do połowy albo w jednej trzeciej. Spisuję też pomysły.
Przed swoim pełnometrażowym debiutem pracowałeś z Małgośką
Szumowską przy filmie „33 sceny z życia”. Czy to doświadczenie
wpłynęło w jakiś sposób na styl twojej pracy reżyserskiej?
Może nie styl. Wydaje mi się, że jak ktoś robi autorskie kino – a i ja,
i Małgośka takie robimy – to bardziej zależy on od tego, jakim jest
się człowiekiem. Na pewno praca przy „33 scenach z życia” na mnie
wpłynęła, ale nie w taki sposób. Nawet trudno mi ocenić jak bardzo,
nie ma takiego wskaźnika, szczególnie przy profesji naszego rodzaju. Cenię sobie tę współpracę, bo reżyserka dopuściła mnie do jej
wszystkich etapów – do prób, do realizacji każdej sceny. Tak naprawdę pokazała mi film po raz pierwszy. To był mój pierwszy plan, do
tego tak duży, międzynarodowa produkcja. Nauczyłem się tam tego,
jak sobie „ustawić” pracę. Patrzyłem na Małgośkę, na jej zachowanie na planie, na to w jaki sposób jest z ekipą. Ale jak mówiłem, to
głównie zależy od człowieka. Ja na przykład lubię być z całą ekipą
na równi. Oczywiście, jestem reżyserem i ostatecznie decyduję,
TOMASZ WASILEWSKI
reżyser „Płynących wieżowców”
fot. Natalia Kaniak
02
25.10.2013 r.
FASSBINDER: KOPIUJ – WKLEJ
PROJEKCJA:
25.10 | piątek | Światowid – Duża sala | g. 14.00
„Where I Belong” materiały prasowe
BEZMYŚLNE KOPIOWANIE CZYJEGOŚ STYLU NIGDY NIKOMU NIE WYSZŁO NA DOBRE.
INSPIRACJE DZIEŁAMI WIELKICH MISTRZÓW KINA SĄ JAK NAJBARDZIEJ WSKAZANE,
TRZEBA JEDNAK ICH TWÓRCZOŚĆ TRAKTOWAĆ Z SZACUNKIEM.
„Where I Belong” to bezczelna zrzyna z twórczości Rainera Wernera Fassbindera – począwszy od
tematu, przez kreowanie postaci aż po zaangażowanie społeczne. Czarę goryczy przelewa fakt, że
historia jest bliźniaczo podobna w swojej strukturze do fabuły filmu „Była sobie dziewczyna”
Lone Scherfig.
Rosemary jest córką austriackiego emigranta.
Wraz z nim mieszka w rozpadającym się domu
w Anglii, próbując odnaleźć sposób na życie.
Kształci się w fachu sekretarki, pracuje i od czasu
do czasu pozwala sobie na małą dawkę rozrywki.
Sytuacja zmienia się, kiedy do drzwi puka stary
przyjaciel ojca z Austrii. Uosabia on wszystkie
pragnienia Rosemary, nietrudno mu zatem ją
uwieść. Od tego momentu wszystko się sypie.
Podobieństwo filmu Friza Urschitza do fabularnego dorobku Fassbindera jest uderzające – postaci zachowują się w określony sposób,
bo kształtuje ich sytuacja społeczna. Niestety,
reżyser jest daleki od podstawowych postulatów
niemieckiego twórcy. Fabuły u Fassbindera miały
być proste, a aktorstwo niewyszukane, by nie odwracać uwagi od przyczyny powstania wszystkich
jego filmów – kontekstu społecznego i politycznego. W „Where I Belong” wprowadzony kontekst
nie jest aktualny. Głównym motywem działań
Rosemary nie jest bowiem brak tożsamości narodowej, a konsekwencje utraty majątku zagarniętego przez Niemców. Ten wątek przez większość
czasu ustępuje miejsca rozterkom sercowym bohaterki i problemom przez nie powodowanym. Na
pierwszy plan wysuwa się więc drętwe aktorstwo,
banalna fabuła i nachalna alegoryczność (dziecko
równa się nowe życie, sprzątanie łóżka w szpitalu
oznacza śmierć ojca, a morze jest granicą, dzielącą dwa światy).
Jedyną zaletą filmu jest podejmowana nieśmiało, wspomniana wcześniej, kwestia tożsamościowego rozdarcia między Austrią a Anglią
w dwudziestym wieku – czasu masowych migracji
w poszukiwaniu lepszego bytu. Przejawia się to
bardzo subtelnie w operowaniu językiem postaci,
przede wszystkim Rosemary – im bardziej zbliża
się do swojego kochanka, rodaka i pragnie powrotu do domu, tym częściej używa języka niemieckiego. Kiedy natomiast godzi się z nowym życiem,
pozostawia w tyle przeszłość, rozmawia już po
angielsku. Przemiany przejawiają się również
w zmieniającej się garderobie bohaterki.
Tytuł filmu wydaje się odnosić właśnie do problemów z przynależnością do konkretnej narodowości, jednak kwestia ta wymyka się reżyserowi
między palcami. Dopiero finał jest wymowną
i wyrazistą manifestacją poglądów Rosemary. To
jednak nie wystarczy, by uratować cały, niedługi na szczęście obraz, będący raczej nieudanym
wdrożeniem do kina na nowo Fassbinderowskich
koncepcji niż hołdem niemieckiego twórcy.
Patrycja Mucha
ANIMATOR JEST AKTOREM!
MÓWIĄC O ANIMACJI, RZADKO WYMIENIA SIĘ NAZWISKA LUDZI, KTÓRZY JĄ STWORZYLI.
JOLANTA DUDZIK I ŁUKASZ HANDZLIK, ANIMATORZY FILMU „KONGRES” ARIEGO FOLMANA,
OPOWIADAJĄ O TYM, ILE PRACY WYMAGA ICH ZAWÓD I JAK TRUDNO JEST WALCZYĆ O SWOJE.
Marta Rosół: Czym zajmowali się państwo
jako Coordinator & Model Supervisor (Jolanta
Dudzik) oraz Founder & Main Supervisor
(Grzegorz Handzlik) przy tworzeniu „Kongresu”
Ariego Folmana?
Grzegorz Handzlik : Zajmowałem się nadzorem
artystycznym i realizacyjnym całej animacji, zarówno tej robionej w Polsce, jak i zagranicą. Nad
animacją pracował sztab ludzi, którego siedziba
znajdowała się w naszym studio w Bielsku-Białej.
Dostawaliśmy materiał od Yoniego Goodmana –
reżysera prowadzącego animację i obrabialiśmy
go w kilku etapach. Wyprowadzaliśmy kluczowe
rysunki na model, pomocny w późniejszych etapach pracy. Rysowało go aż stu osiemdziesięciu
animatorów.
Jolanta Dudzik i Łukasz Handzlik fot. Natalia Kaniak
KONCERT:
25.10 | piątek | Kinoteatr Rialto | g. 20.00
ŁUPEM PANOSZĄCEJ SIĘ
W XXI WIEKU
INTERDYSCYPLINARNOŚCI
I TRANSMEDIALNOŚCI PADAJĄ
NIE TYLKO ZDOBYCZE
TECHNIKI. ŁĄCZENIE RÓŻNYCH
DZIEDZIN SZTUKI PODCZAS
FESTIWALI WSZELKIEJ MAŚCI
TO CHLEB POWSZEDNI.
Jolanta Dudzik: Moim zadaniem było wykonywanie korekt każdego ujęcia. Korekta musi być
zaakceptowana, jeśli tak się nie dzieje, tworzymy
korekty korekt. To złożony proces wymagający
nadzoru, aby została zachowana spójność modelu i tym samym całego filmu. . Każdego dnia
przeglądaliśmy około czterdziestu ujęć, jeżeli
jedno miało średnio sześć sekund, to samego
oglądania longiem były cztery godziny.
Opowiadają państwo o złożonym procesie i ilości osób weń zaangażowanych. W recenzjach
czytamy zaś słowa „w animacji Folmana”.
G.H.: To jest błąd, który próbuję korygować od
wielu lat. Sytuacja w „Kongresie” wyglądała w ten
sposób, że Ari Folman sprawował nadzór nad
aktorami, przede wszystkim nad Robin Wright.
Kiedy przychodziło do animacji, zastępowało ją
stu osiemdziesięciu rysowników. Oni wszyscy musieli być Robin: myśleć, poruszać, zachowywać się
jak ona. Kierowanie tym procesem nie należy do
głównego reżysera, on ma tylko ogólną wizję, którą my wiernie przekładamy na animację.
W kontekście animacji rzadko pojawiają się
konkretne nazwiska. Ludzi trudzących się tym
zajęciem nazywa się bezosobowo animatorami.
G.H.: Z imienia i nazwiska wymienia się animatorów w Kanadzie, a także w kilku europejskich krajach – Francji, Belgi oraz Luksemburgu. Oni budzą
szacunek, mają pozycję i są wspierani. Podobnie
jest w Rosji, gdzie z dużej grupy utalentowanych
animatorów po moskiewskich szkołach animacji
zostają wyłonieni najlepsi. Dobrym przykładem są
także animatorzy z Filipin, otaczani specjalną pieczą. To nieliczne miejsca na świecie, gdzie wiemy,
że animator ma swoją pozycję. Jest jeszcze jedna
ciekawostka: w Abu Dhabi znalazł się człowiek, który ma zamiłowanie w animacji i chce od zera stworzyć studio. Aby coś rozwinąć trzeba po prostu pasji.
Nie sądzicie państwo, że animacja w Polsce traktowana jest pobieżnie?
G.H.: W latach osiemdziesiątych animacja była
opłacalna, były pieniądze i chciało się inwestować.
O zawodzie animatora marzył każdy. Animator
musiał mieć duszę aktora, talent rysownika, a także posiadać takie cechy charakteru jak samodyscyplina, punktualność, cierpliwość. W tej chwili
jest to praca od przypadku do przypadku.
Czy w Polsce pojawiają się ciekawe propozycje
dla animatorów, czy trzeba o nie walczyć?
G.H.: Trzeba walczyć. Ogromną pomocą jest
Polski Instytut Sztuki Filmowej, który nas wspiera.
Podobnie jak fundusze regionalne. W ten sposób
pozyskujemy pieniądze, które pozwalają na częściowe zabezpieczenie projektu. Resztę trzeba
poszukiwać na własny rachunek, dlatego podczas
Regiofunu weźmiemy udział w „Look For Fund”.
Powodzenia!
Rozmawiała Marta Rosół
WALC NA TRĄBKĘ
Na festiwalu muzycznym niekoniecznie trzeba
słuchać muzyki na żywo – można wybrać teatr,
a wieczorem seans filmowy. Z kolei na festiwalu
filmowym możesz przeżyć najlepszy dj-set albo
podyskutować podczas konferencji.
Aby jednak nie odbiegać zbyt daleko od tematyki filmowej, a równocześnie zaserwować publice coś świeżego w niespotykanej formie, organizatorzy 4.MFPF RegioFun postarali się o koncert
filmowo-jazzowy. W nowoczesne aranżacje zostaną przybrane klasyczne kompozycje Wojciecha
Kilara, m.in. Walc z „Ziemi Obiecanej”, Mazur
z „Zemsty” czy dogorywający na każdej polskiej
studniówce Polonez z „Pana Tadeusza”. Żeby nie
było zbyt folkowo, wybrzmią też kompozycje
z „Drakuli” Francisa Forda Coppoli oraz wiele innych, mniej znanych utworów. Nie myślcie jednak,
że będzie to dokładna kalka soundtracków udostępnionych na YouTube. Jak zostało wspomniane,
utwory usłyszymy w wersji jazzowej. Zaaranżował
je specjalnie na tę okazję Piotr Wojtasik.
Wojtasik to jeden z czołowych przedstawicieli polskiej sceny jazzowej, absolwent Wydziału
Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, a obecnie wykładowca na Akademii Muzycznej w Katowicach
i Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we
Wrocławiu. Jest również laureatem statuetki
Fryderyka z roku 2008 – dla muzyka jazzowego
roku i autora najlepszej jazzowej płyty roku za
album „Circle”. Ta długa lista tytułów i zasług
stanowi chyba najlepszą rekomendację dla nieprzekonanych, czy warto zjawić się dziś o godzinie 20.00 w Kinoteatrze Rialto. Jeśli nazwiska Kilar
i Wojtasik nie wystarczą, dołóżmy spis osobowy
stworzonego specjalnie na ten wieczór zespołu:
Viktor Toth, John Betsch, Marcin Kaletka, Dominik
Wania, Jacek Meira oraz Magdalena Zawartko.
Gdyby i tego było mało, polecam najbardziej
opornym, ewentualnie nierozeznanym w specyfice jazzowego światka, wyszukanie na wspomnianym już portalu dwóch najważniejszych nazwisk
dzisiejszego wieczoru. Warto przyjść na koncert
choćby po to, by usłyszeć, co wyniknie z trąbki
grającej walca.
Martyna Poważa
03
25.10.2013 r.
MEANDRY KOPRODUKCJI
PRZEZ SKOMPLIKOWANE STRUKTURY POLSKO-CZESKO-SŁOWACKIEJ
WSPÓŁPRACY I PROCESY POZYSKIWANIA FINANSÓW PRZEPROWADZA NAS
PAWEŁ KOSUŃ – KIEROWNIK PRODUKCJI „W CIENIU”.
Karol Kućmierz: Projekt filmu „W cieniu” był
rozwijany przez kilka lat, zanim rozpoczęto
zdjęcia. Na jakim etapie zostałeś zaangażowany w produkcję?
Paweł Kosuń: My, czyli firma Centrala, byliśmy
zaangażowani praktycznie od samego początku.
Spotkaliśmy czeskich producentów na Berlinale
i weszliśmy w ten projekt już na etapie pierwszego draftu scenariusza. Później rozpoczęły się
przygotowania, które trwały trzy, cztery lata. Były
rozważane różne lokacje, prowadzono dokumentacje w wielu miastach w Polsce, pozyskiwano
fundusze.
„W cieniu” to koprodukcja polsko-czesko-słowacka. Jak wygląda takie przedsięwzięcie na
poziomie praktycznym?
To była dość skomplikowana struktura finansowa
i koprodukcyjna. Oprócz funduszy z tych trzech
krajów już na etapie przygotowań mieliśmy dystrybutora ze Stanów Zjednoczonych – Ehuda
Bleiberga i dzięki niemu udało się również pozyskać pieniądze z izraelskiego funduszu. Następnie
staraliśmy się o Eurimages, którego fundusze na
szczęście dostaliśmy. Na pewno nie było to łatwe, szczególnie że to był pierwszy i jedyny do tej
pory projekt w Polsce, który otrzymał pieniądze
z trzech funduszy regionalnych: łódzkiego, krakowskiego i dolnośląskiego. Do tego dochodzą
meandry umów koprodukcyjnych, przy których
należało trzymać się konwencji europejskiej,
a także kwestia młodych funduszy regionalnych
w Polsce, które nie mają jeszcze wytyczonych
dróg postępowania w sytuacjach, kiedy partnerów koprodukcyjnych jest tak dużo. Tak naprawdę
przecieraliśmy szlaki, tworząc te umowy po raz
pierwszy – był to skomplikowany proces i duże
wyzwanie.
Jakie są zalety takiej koprodukcji?
Na pewno poznajesz wielu ludzi, z którymi możesz dalej współpracować. Jeśli zrobisz taką koprodukcję, to później niemal żadne wyzwanie nie
jest ci straszne. Przeszedłeś tę całą drogę jako
producent i znasz już wszystkie sytuacje, które
wynikają z takiego projektu. W Centrali skupiamy
się przede wszystkim na koprodukcjach, więc łatwiej jest nam pracować przy kolejnych. Poza tym,
przy pozyskiwaniu różnych funduszy poznaje się
bezpośrednio ludzi tam pracujących i dzięki temu
prościej jest rozmawiać o następnych projektach.
Jakimi aspektami filmu zajmowała się polska
strona produkcji?
Po stronie polskiej – zgodnie z życzeniem głównego producenta – był autor zdjęć, Adam Sikora.
Robiliśmy także postprodukcję w Alvernia Studios
oraz wszystkie efekty specjalne. W związku z tym,
że film rozgrywa się w latach pięćdziesiątych, wiele
rzeczy trzeba było zrobić w postprodukcji – właściwie od początku został stworzony Plac Wacława,
co było bardzo dużym wyzwaniem dla polskiej
ekipy. Mieliśmy sześć dni zdjęciowych w Polsce:
dwa dni w Łodzi i cztery dni w Wałbrzychu.
Zdecydowaliśmy się na nie dlatego, że w Łodzi była
idealna synagoga, której potrzebowaliśmy do tego
filmu. Wałbrzych z kolei zagrał nam podniszczoną
Pragę. Przy tych zdjęciach pracowała cała polska
ekipa, wraz ze scenografem i rekwizytorami.
Paweł Kosuń fot. Natalia Kaniak
Można zatem powiedzieć, że polska strona miała
duży wpływ na warstwę wizualną całego filmu.
Na pewno mieliśmy wielokrotnie nagradzane
zdjęcia Adam Sikory, a także scenografię Marka
Warszewskiego, który bardzo dobrze współpracował ze swoim czeskim odpowiednikiem i to widać
w filmie. Nie ma ściemy.
Rozmawiał Karol Kućmierz
ZATRZYMAĆ DZIECKO W SOBIE
MIGUEL AGUIRRE JEST MŁODYM HISZPAŃSKIM REŻYSEREM, KTÓREGO FILM „SCARS” BIERZE
UDZIAŁ W KONKURSIE FILMÓW KRÓTKO- I ŚREDNIOMETRAŻOWYCH. ZDRADZA NAM, JAK
UCZYĆ SIĘ NA WŁASNYCH BŁĘDACH I CZYM SĄ DLA NIEGO TYTUŁOWE BLIZNY.
Patrycja Mucha: Stworzyłeś film, który wydaje się bardzo osobisty. Czym się inspirowałeś?
Miguel Aguirre: Prezentuję w filmie istotne kwestie, które na bieżąco poruszane są w moim kraju.
Społeczeństwo hiszpańskie niepokoi się stosunkiem mężczyzn do kobiet. Tworząc „Scars”, chcieliśmy pokazać, jak są one traktowane i jak często
ranione są przez mężczyzn. Razem z producentką
doszliśmy do wniosku, że musimy to opowiedzieć
z perspektywy niewinnego dziecka.
Jest to zatem pewna alegoria, przez którą chciałeś uświadomić ludziom realnie istniejący problem i pokazać, jaki wpływ ma dzieciństwo na
życie dorosłego człowieka?
Blizna jest właśnie tą alegorią, przedstawiającą
przede wszystkim emocje i przeżycia, które doświadczone w dzieciństwie nie znikają wraz z dorastaniem. W dorosłym życiu wciąż przypominają
nam one o błędach, które kiedyś popełniliśmy lub
o przykrościach, których doświadczyliśmy. Te pozwalają nam pamiętać o tym, by traktować innych
ludzi tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani.
Kino jest nie tylko rozrywką, ma też moc wpływania na ludzkie umysły. Zwraca uwagę na to, że
wszystkie nasze czyny mają swoje konsekwencje.
Interpretując film w ten sposób, posługujemy się
bardzo nośną teorią freudowskiej psychoanalizy.
W efekcie próbujemy też oddziałać na widza
w określony sposób. Chcieliśmy pokazać, że jeśli ma on w sobie dobro, pozytywnego ducha,
to kino podaje rękę, pomaga nie tyle rozwiązać
problemy, ale uświadamia, że można to zrobić.
Jak w ostatniej scenie „Scars”, kiedy Samuel
przeprasza swoją dziewczynę, zdając sobie
sprawę ze swojego złego zachowania. Wtedy
uświadamiamy sobie, że my sami nie chcemy
krzywdzić innych osób.
Młody Samuel jest główną postacią w filmie,
a cała historia uświadamia nam, jak istotnym jest zachowanie w sobie pierwiastka
dziecięcego.
Na co dzień trzeba być dojrzałym, ale zachowanie
w sobie dziecka sprawia, że cieszymy się życiem.
Kiedy dorastamy, często zapominamy o tym, co
sprawiało nam radość. Jesteśmy zobligowani, by
zachowywać się odpowiednio do swego wieku.
Nie pozwala nam się wtedy wbiegać na górę
i krzyczeć, choć to w istocie nic złego. Dziecko
widzi świat w dużo prostszy sposób, najpiękniejsza jest w nim niewinność. Pamięć o niej pozwala
nam, między innymi, żyć w harmonii z innymi
ludźmi. Oczywiście, dorośli mają obowiązki, ale
by się w nich nie zatracić, należy zachować w sobie duszę dziecka.
Czy złe doświadczenia z naszej przeszłości, rzeczone blizny, mogą zatem wpłynąć pozytywnie na nasze życie? Czy pamięć o nich jest zbyt
bolesna?
Moim zdaniem są bardziej użyteczne niż bolesne.
Nie chcesz powtarzać swoich błędów w przyszłości. Wszystkie złe rzeczy, które cię spotykają na
początku są bardzo bolesne, wraz z wchodzeniem
w dorosłość nabiera się umiejętności obracania
ich w dobre, wzbogacające twoją osobowość doświadczenia. Te pomagają nam potem funkcjonować w rzeczywistości.
Rozmawiała Patrycja Mucha
Miguel Aguirre
fot. Natalia Kaniak
PIĄTEK – KONIEC TYGODNIA I KONFERENCJI POCZĄTEK
W DOBIE POWSZECHNEJ CYFRYZACJI,
OŻYWIONEJ DYSKUSJI NA TEMAT
INTERNETOWEJ SWOBODY,
FESTIWAL REGIOFUN PODEJMUJE
WYZWANIE RZUCONE PRZEZ
WSPÓŁCZESNOŚĆ. KONFERENCJA
BRANŻOWA TO PONAD SIEDEM
GODZIN WYMIANY POGLĄDÓW
NA TEMAT DYSTRYBUCJI FILMÓW.
Konferencja wpisuje się w hasło tegorocznej
edycji festiwalu, Widz – Gra – Kino, dlatego zachęcamy do biernego lub czynnego (a jakże!)
udziału. To właśnie widzowie tworzą przestrzeń
internetową, więc wszelkie działania z nią związane uderzą, prędzej czy później, w każdego
z nas. W debatach pojawią się również twórcy,
traktowani jako partnerzy – wspierani przez
widzów dzięki crowdfundingowi. To nowa, ale
prężnie rozwijająca się forma finansowania
produkcji (patrz: słownik producenta w drugim
numerze „Re:Produkcji”). „Podczas konferencji
będziemy się zastanawiać, jak ludzie biorący
udział w procesie finansowania filmu, odbierają go w momencie powszechnej dystrybucji,
czy czują się jego twórcami” – mówi Magdalena
Rychła, koordynatorka wydarzeń branżowych
4. MFPF RegioFun.
Mawia się, że od młodych ludzi zależy nasza
przyszłość, jednak kino europejskie bardzo zaniedbuje jednego z najwierniejszych widzów –
dziecko. „Na rynku polskim, ale także europejskim brak jest ciekawej oferty dla najmłodszych.
Często w ogóle jej nie ma” – zauważa Magdalena
Rychła. Temat sytuacji produkcji dla dzieci jest
rozwinięciem programu KLAPS, który odbył się
przed oficjalnym rozpoczęciem festiwalu i starał
się, aby na pytanie „O jakich filmach będą opowiadać Państwa
aństwa dzieci, kiedy dorosną?”, odpowiedzieć: „O mądrych i dobrych”.
Jeśli to jeszcze mało, to takie osoby jak Agnieszka
Kurzydło (producentka, m.in. „Baby blues”,
„W imię…”), Joanna Kos-Krauze (reżyserka, scenarzystka, jurorka MFPP RegioFun), Kinga Jakubowska
(„Legalna kultura”), Łukasz Maciejewski (dziennikarz i krytyk) czy Bartosz Gelner (aktor, m.in.
„Płynące wieżowce”), biorące udział w dyskusji
na WASZ temat, powinny sprawić, że w piątek wszyscy spotkamy się przy jednym stole
w ogniu dyskusji.
Marta Rosół
04
25.10.2013 r.
REGIOARTEFAKTY
SŁOWNIK PRODUCENTA:
Jeśli na terenie Katowic, w miejskim tłumie nagle zaczynają Wam migać prawie nieskazitelną bielą liczne
płócienne torby, to wiedzcie, że coś się dzieje. Jest to
bowiem niepodważalny dowód na to, że niestrudzeni widzowie Regiofunu ruszyli żwawo w swoją niemal niekończącą się podróż po śródmieściu. I chociaż śródmieście
to nie to samo co Śródziemie, festiwalowiczom niejednokrotnie nie sposób odmówić determinacji Frodo w przebywaniu odległości łączących trzy miejsca, w których
odbywają się projekcje.
Przedzieranie się przez gąszcz miejskiej dżungli,
często w godzinach szczytu, może wymagać sporego
nakładu umiejętności, sprytu i instynktu przetrwania
pośród rozkopanej ziemi niczyjej, jaką już od kilku lat są
Katowice. Każdemu wytrwałemu widzowi potrzebny jest
ekwipunek, nie tylko, by bezpiecznie dotrzeć z Rialto do
Kosmosu, a potem szybciutko do Światowida, ale również
by odznaczyć się w miejskiej przestrzeni (mam misję do
wykonania, muszę zdążyć na film!). Niezbędną wyprawkę należy więc skompletować starannie i z pomyślunkiem, często pozyskując jej elementy z różnych źródeł.
W tym zadaniu widzom pomagają przede wszystkim
organizatorzy festiwalu, którzy niczym Legolas, Aragorn
i Gimli („You have my sword! And my bow! And my
axe!”) wyposażają gości w przedmioty bardzo i trochę
mniej niezbędne.
Mało tego, że oprócz uroczych toreb, z którymi potem
można się dumnie obnosić po mieście i wyłapywać „wtajemniczonych”, fundują im również i strawę w postaci
nieodłącznych już na Regiofunie śląskich bombonów.
W sympatycznych welcome packach można oprócz tego
znaleźć również liczne przewodniki po Jurze KrakowskoCzęstochowskiej. Należy więc bardzo uważać, by zamiast
do kina, nie trafić przypadkiem pod Maczugę Herkulesa
i trzymać się mapy wyprawy wyznaczanej przez program
festiwalowy.
Oczywiście nie są to wszystkie elementy festiwalowej
przedmiotologii pierwszej potrzeby, warto zaopatrzyć się
w długopis, notes i (ewentualnie) papierosy. Kawę zawsze
dostaniecie na miejscu.
Joanna Pańta
PRAWA AUTORSKIE
Redaktor naczelny
Paweł Świerczek
Przyczyna nieustających sporów i waśni, zarzewie
konfliktów ciągnących się latami. Prawa autorskie
to zbiór przywilejów przysługujących twórcy dzieła – włącznie z prawem do pobierania stosownych
opłat za jego udostępnianie. I tutaj właśnie zaczynają się kłopoty, bo wiadomo, że kiedy chodzi
o pieniądze (hasło „budżet”, patrz: poprzedni numer), dyplomacja idzie w odstawkę.
Tradycyjna ludzka skłonność do kombinowania, nieposłuszeństwa i anarchii inspiruje widzów
do omijania choćby najmniejszych kwot, jakich
żąda dystrybutor za dostarczenie nam rozrywki
w postaci filmu. Podczas kolejnych procesów sądowych na ławie zasiadają oskarżeni o piractwo,
plagiaty i inne zbrodnie przeciwko prawom autorskim. Władze prześcigają się w tworzeniu coraz
ciekawszych pułapek prawnych w celu usidlenia
najbardziej elastycznych jednostek. A przecież
wymyślanie kolejnych sposobów na uniknięcie
kary to ich prawo.
Martyna Poważa
Zespół redakcyjny
Karol Kućmierz
Patrycja Mucha
Joanna Pańta
Martyna Poważa
Marta Rosół
Layout
Kinga Limanowska
Ilustracje
Joanna Sowula
Fotograf
Natalia Kaniak
Korekta
Michalina Kozub
Wydawca
34 film! Joanna Malicka
KALE N DA RI U M F E ST IWA LOWE / 25.10.13 piątek
25.10.13 piątek
10.00
11.00
12.00
13.00
14.00
15.00
16.00
17.00
18.00
20.00
21.00
19.00
Call Girl
140’
Kino Kosmos [N]
Kino Kosmos [S]
19.00
11.00
W cieniu
96’
13.00
I blok 82’
FILM LONDON
15.00
III blok
82’
17.00
II blok 81’
FILM LONDON
18.45
Joanna
45’
20.00
Mattei Child Miner
80’
20.00
KONCERT
Kinoteatr Rialto
Kino Światowid
Kino Światowid [K]
14.00
Where I Belong
80’
16.15
II blok 81’
FILM LONDON
18.00
Schlesiengruba
80’
18.00
The Age of Stupid 92’
Wszystko 15’
20.30
Dzieci księdza
93’
22.00

Similar documents

trzeba lubić to, co się robi

trzeba lubić to, co się robi zdjęcia, miejscem producenta jest plan zdjęciowy. Producent po prostu musi być na planie, aby współpracować z reżyserem, przekazywać swoje uwagi, wspierać reżysera w jego słusznych wyborach czy też...

More information

KAMIENIE NA SZANIEC

KAMIENIE NA SZANIEC stylistykę. Będzie dużo ostrych i dynamicznych scen stworzonych z krótkich ujęć. Oczywiście będą również długie i spokojne ujęcia inscenizowane klasycznie. Będzie to podyktowane pewną temperaturą. ...

More information